fot. R. Sto

Żeby blizna się zagoiła

„Lubimy opowiadać, że Polska, zwłaszcza w czasie Rzeczpospolitej Obojga Narodów, chlubiła się tolerancją, a nie opowiadamy, co z tego zostało: ile nacji tu żyło do II wojny światowej, co ci ludzie tu zbudowali, jakie mają zasługi dla polskiej kultury” – Damian Kruczkowski o osadnikach olenderskich i ich potomkach.

 

 

Barbara Kowalewska: Z jakiej motywacji powstał projekt napisania książki o osadnikach olenderskich?

Damian Kruczkowski: Jestem socjologiem, stąd m.in. moje zainteresowanie pojawianiem się, rozwojem i znikaniem grup społecznych na danym terenie. Ale zainteresowanie ludźmi spod różnych znaków narodowościowych lub religijnych wyniosłem z domu, bo u nas nigdy nie było tematów tabu, nikt nie był piętnowany, dla wszystkich drzwi były otwarte. Opowiadano dzieciom o tym, że istnieją Żydzi, Niemcy, Polacy, Rosjanie, Ukraińcy, katolicy, wyznawcy judaizmu, prawosławni, luteranie i kalwiniści.

 

Jako dziecko słuchałem o tym wszystkim i chłonąłem. Byłem blisko wsi, jeździłem na wakacje do gminy Lądek, bogatej historycznie, z Zagórowa pochodził mój tato.

Osadnictwo olenderskie było tam tematem żywym. Wychowując się w tak bogatym kulturowo i historycznie miejscu, trudno jest nie interesować się tym, dlaczego ci osadnicy tu się znaleźli i co się z nimi stało. Widywałem puste wsie i opuszczone cmentarze. Zadawałem sobie pytanie, czy wyjechali, czy zostali wymordowani. Okazało się, że potomkowie tych osadników żyją w sąsiednich wsiach lub miastach. Trzeba też wiedzieć, że Olendrzy byli jednocześnie ewangelikami. Potem często mieszali się z innymi grupami, polonizowali, przechodzili na katolicyzm. Ja sam jestem ewangelikiem, część moich przodków wywodziła się z osadników końca XVIII wieku. Odkrywanie tych korzeni także stanowi motor mojego działania.

 

BK: Kim byli Olendrzy,  jak się znaleźli w Wielkopolsce, jak tutaj funkcjonowali?

DK: Olendrzy pojawiali się falami, pierwsi osadnicy przybyli na tereny nadwarciańskie w wiekach XVI i XVII, zapraszani przez możnowładców, szlachtę i duchownych ze względu na ich umiejętności osuszania gruntów. Pochodzili z Fryzji, Niderlandów – potocznie z Holandii, stąd mówiło się „ci Holendrzy”, tyle że to „h” w wymowie stopniowo zanikło i dzisiaj mamy takie nazwy jak Olendry.

 

fot. R. Sto

fot. R. Sto

W kolejnych wiekach osiedlali się tu nie tylko mieszkańcy Niderlandów, ale także Niemcy z Bawarii, Saksonii, Prus, a nawet z Mazowsza i Śląska. Olendrów zapraszano do meliorowania gruntów w rozlewiskach Warty, żeby je zagospodarować. Inne przyczyny zasiedlania tych terenów związane były z tym, że wojny i zarazy przetrzebiły lokalną ludność. Wysyłano emisariuszy za granicę i obiecywano ludziom korzystniejsze warunki życia, żeby zachęcić ich do porzucenia swojej ziemi.

Powstało tzw. prawo olenderskie, na mocy którego osiedleńcy otrzymywali dużą działkę i – zgodnie z tzw. prawem wolnizny – byli na jakiś czas zwolnieni z podatku. Wprowadzono też prawo przekazywania ziemi z ojca na syna i ustalono zasady sprzedaży – o ile dziedzic lub duchowny, który nadał tę ziemię, wyraził zgodę, można było ją sprzedać na określonych warunkach. To było coś nowego. Polscy chłopi takich praw nie mieli, uzyskali je o wiele później.

Kolejna fala osadnicza, tym razem kolonizacyjna, pojawiła się w Polsce po rozbiorach. Osiedlano tu Prusaków, Niemców, koniecznie wyznania luterańskiego. Mamy tego ślady – na przykład koło Zagórowa jeden z książąt pruskich założył 11 wsi, które nazwał od imion swoich dzieci – m.in. Emilienheim, Adelshof – które do dziś istnieją, ale mają już polskie nazwy. W 1939 r. ewangelicy pochodzenia niemieckiego znaleźli się w niebezpieczeństwie, bo Rzesza uznała ich za swoich obywateli. Dla osadników był to bardzo trudny wybór. Wielu skorzystało z okazji i wzbogaciło się, deklarując swoje poparcie dla Hitlera, ale było wielu takich, których określała ziemia, a nie przynależność narodowa, i którzy czuli się obywatelami II RP, od biskupa Juliusza Bursche czy pastora Gustawa Manitiusa po zwykłych ludzi. W 1945 r. władza ludowa traktuje wszystkich ewangelików jako Niemców i zaczynają się represje.

 

BK: Co nowego o olenderskich osadnikach chce pan przekazać w swojej książce? Czego nie wiemy?

DK: Powstało wiele publikacji o Olendrach, ale każda z nich dochodzi do roku 1945 i na tym koniec, jakby życie się przerwało. Nic bardziej mylnego. Wprawdzie parafie ewangelickie zmniejszyły się lub pozamykały, ale osób będących potomkami tamtych osadników trochę tu, w Wielkopolsce, jest. Stąd zrodziła się we mnie idea, żeby pokazać tych, którzy jeszcze pamiętają, co się działo w czasie wojny i po wojnie. Zapytać, dlaczego nie wyjechali, jak udało im się zostać i tutaj przetrwać.

Ostatnio prowadziłem rozmowę z panią urodzoną przed wojną. Opowiadała, że w 1945 roku jej rodzina była już spakowana, ale matka uparła się, że nie wyjedzie, bo nikogo nie zabiła, a tu jest jej dom. Tułali się długo, ale udało im się znaleźć miejsce, gdzie mogli zostać, odbudować życie rodzinne i kontakty społeczne. W większości takich przypadków było to okupione wieloma trudnościami. Wyobraźmy sobie, że ktoś żyje w sąsiedniej wsi i obserwuje, jak w jego byłym gospodarstwie rządzą się inni, i nie ma prawa głosu. Ponadto państwo polskie zmieniało im imiona i nazwiska na polskie, co dodatkowo odzierało tych ludzi z godności.

 

BK: Z kim prowadził pan rozmowy, które znajdą się w publikacji?

DK: To są relacje z rozmów z ostatnimi Olendrami urodzonymi przed wojną, w trakcie lub po niej, kiedy jeszcze toczyło się tutaj życie wspólnot ewangelickich. To najstarsi świadkowie, którzy jeszcze coś pamiętają i opowiadają, co się działo później, po wojnie. Będzie tekst rozmowy z panią, która dopiero dzisiaj dociera do swoich korzeni, bo kiedyś usłyszała od bliskich, że pochodzi z rodziny o rodowodzie olenderskim i w trakcie realizacji mojego projektu zaczęliśmy to powoli odkrywać.

 

Udało nam się odtworzyć jej rodowód do początku XIX wieku. Jej historia pokazuje niuanse tamtego życia społecznego we wsiach dwudziestolecia międzywojennego. Jej prababka obraziła się na synów, bo ożenili się z katoliczkami i Polkami, jej mama, jako wnuczka, została jej pokazana jako dwuletnia dziewczynka i to był jedyny raz, kiedy ją widziała. Rodzice nawet nie weszli do domu, wnuczka dostała od babci broszkę, za którą rodzice kupili później gospodarstwo. I to był jej jedyny kontakt z ewangelicką rodziną. Wyrastała potem w polskim środowisku, uległa zupełnej polonizacji i nie miała wiedzy o historii swojej rodziny.

I ta pani w późnym wieku postanowiła tę historię odkryć. Będzie też opowieść pana Edmunda, nadal aktywnego i pełnego pogody ducha, mimo że wiele przeszedł. Ledwo się urodził, wybuchła wojna, po wojnie odebrali im dom, więc musieli się tułać. Jesteśmy szczęściarzami, że nie musimy takich rzeczy doświadczać dzisiaj. Chociaż biorąc pod uwagę to, co dzieje się obecnie w Ukrainie, widać, że nie uczymy się z przeszłości.

 

BK: Jakiego rodzaju dokumenty i fotografie znajdą się w książce?

DK: Najbogatsze źródło dokumentów stanowiły księgi metrykalne z konińskiego oddziału archiwum państwowego, ale też z parafii ewangelicko-augsburskiej w Koninie czy archiwum Kościoła ewangelicko-augsburskiego. Mnie głównie interesowały pamiątki, które ludzie zachowali w domach, m.in. fotografie robione przy różnych okazjach, np. konfirmacji, komunii. W moich rozmowach nie ograniczam się do osób, które do dzisiaj pozostają ewangelikami, ale rozmawiam też z tymi, które pochodzą z rodzin mieszanych i dzisiaj są katolikami.

 

fot. R. Sto

fot. R. Sto

Co do dokumentów, to zbierałem metryki chrztów, akty zgonów, ślubów, dokumenty repatriacyjne albo zaświadczające o tym, że ktoś uczestniczył po stronie polskiej w kampanii wrześniowej, a potem siłą był wcielany do Wehrmachtu, trafiał do niewoli. Są też więc pisma o zwolnieniu z obozu jenieckiego i powrocie do domu, dokumenty potwierdzające zmianę nazwiska na polsko brzmiące. Takie dokumenty poświadczające, że ci ludzie tu funkcjonowali. Dostajemy opowieść zwykłą – niezwykłą o ludziach takich jak my, bo wydawać by się mogło, że ta grupa przepadła, rozmyła się, a jednak oni tu są.

To są historie, o których bardzo mało się mówi, jak o Żydach, Tatarach czy Karaimach w naszym kraju. Lubimy opowiadać, że Polska, zwłaszcza w czasie Rzeczpospolitej Obojga Narodów, chlubiła się tolerancją, a nie opowiadamy, co z tego zostało: ile nacji tu żyło do II wojny światowej, co ci ludzie tu zbudowali, jakie mają zasługi dla polskiej kultury.

 

BK: Zamierza pan w swojej publikacji ukazać konsekwencje obecności Olendrów na terenach nadwarciańskich. Jakie to były konsekwencje?

DK: Po pierwsze, gdyby ich nie osadzono w dolinie Warty, przypuszczalnie te tereny do 1945 roku byłyby nieużytkami. Nie powstałyby łąki, pola, wsie, bo prawdopodobnie rzeka nie byłaby uregulowana. Trzeba sobie uświadomić, że na takim mokrym terenie warunki życia były straszne, trzeba to było wytrzymać. Pani Gertruda opowiadała, że gdy Warta wylewała, woda podchodziła aż pod domy i czasem trzeba było bydło łodziami przewozić na wyżej położone tereny. Nie było kościoła, szkoły, osadnicy sami stopniowo je budowali.

 

Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że nawet nasza „staropolska wierzba” w krajobrazie nie jest „nasza”. Zwyczaj sadzenia wierzb nad rzekami to wynalazek Olendrów, ponieważ z jednej strony system korzeniowy tych drzew umacniał brzegi, a z drugiej – wierzba pije mnóstwo wody, dzięki czemu jej nadmiar był odprowadzany w rośliny.

Olendrzy bywali też motorem zmian społecznych, bo jak wspomniałem, dostawali te ziemie na innych prawach niż rodzimi mieszkańcy. To wzbudzało zazdrość, a zazdrość bywa motywująca, polscy chłopi też chcieli mieć podobne prawa – była więc to zachęta do walki o nie. Osadnicy przynosili też ze sobą nowinki techniczne; warto wiedzieć, że np. cegłę sprowadzili do Polski niemieccy cystersi. Osadnicy nie tylko tworzyli infrastrukturę melioracyjną, ale dzielili się też swoją wiedzą w tym zakresie z mieszkańcami polskich wsi.

 

BK: A w obszarze szeroko pojętej kultury?

DK: Jedni i drudzy wzajemnie uczyli się języka tych drugich, żeby móc się porozumiewać i handlować. Przenikanie się kultur widać w katolickich śpiewnikach kościelnych – luterańskie dziedzictwo jest w nich obecne. Muzykolodzy prowadzą badania nad podobieństwami melodycznymi i tekstowymi w kancjonałach luterańskich i śpiewnikach katolickich.

 

fot. R. Sto

fot. R. Sto

Kolejna rzecz – osadnicy często byli lepiej wykształceni niż polscy chłopi. Gdy udało im się dojść do jakiegoś statusu materialnego, aspirowali do czegoś lepszego. Pojawiała się potrzeba zbudowania domu modlitwy, który był też początkowo szkołą, potem kościoła – to wszystko było społecznościowo twórcze, zwłaszcza na terenach, gdzie wojna wyludniła wsie i miasteczka, taki zastrzyk świeżej krwi bywał motywujący.

W księgach metrykalnych widać, że ewangelicy mieszali się z katolikami. Ale nie lubię określeń „polonizowali” czy „germanizowali”. Tych ludzi określała ziemia, a nie poczucie przynależności religijnej czy narodowościowej. Przytoczę słowa pani Reginy, Polki, katoliczki pochodzącej z Brzezińskich Holendrów:

 

„My tu żyliśmy, jedni się lubili, inni nie, ale jeden drugiemu pomagał: a to sobie pożyczali konia, a to wołu, a to my do wykopków szli razem, a to do żniw. Jak tylko przyszedł ten głupi Hitler, to ludziom w głowach pomieszał”.

 

Nie twierdzę, że nie było niesnasek, ale nie było nazwane, że ktoś jest lepszy czy gorszy. Pani Regina wspominała, że syn sąsiadów, Otto, został wcielony do Wehrmachtu i wysłany na front, a jego brat został listonoszem. Kiedyś ojciec go zapytał, jak tam Otto, a on odpowiedział, że Otto już nie wróci. Pani Regina wspominała, że płakali wszyscy, bo to był ich sąsiad i kolega.

 

BK: To, że pan tych „niewidzialnych” ludzi dzisiaj odszukuje, żeby opowiedzieli o swoim dziedzictwie, jest też jakąś konsekwencją powojennej historii.

DK: To, co się stało z tą grupą społeczną – że jest dzisiaj zmarginalizowana – pokazuje, że totalitaryzm niesie ze sobą zawsze zło i zniszczenie. Czy to będzie nieobecność grupy społecznej, bo wyjechała, czy to pożar, bo do jakiegoś miasta weszły czołgi – zawsze będzie to krzywda ludzka, zniszczenie, zubożenie życia społeczno-kulturowego na jakimś obszarze. Bo nigdy nie dzieje się tak, że blizna się zagoi i niczego nam nie będzie brakowało. Śladu do końca się nie zatrze i pytanie tylko, co my z tym zrobimy, czy będziemy ten ślad traktować ze wstydem, jako piętno, i pomijać milczeniem, czy będziemy opowiadać, co się stało, żeby dopełnić historię.

W moim odczuciu moja książka będzie takim dopełnieniem historii. Tylko wtedy możemy pójść dalej, jeśli opowiemy, skąd przyszli Olendrzy, co się z nimi stało w czasie wojny i w 1945 roku i czy oni jeszcze między nami są. Oczywiście są, chociaż zostali wchłonięci przez ogół społeczeństwa. To pokazuje ciągłość zmian społecznych, mniej lub bardziej wymuszonych. Ale jest takim dopowiedzeniem: tak, nadal tu jesteśmy, funkcjonujemy, chociaż już trochę inaczej, między innymi ludźmi.

 

Damian Kruczkowski – ur. 1982 r. w Koninie, socjolog, genealog, społecznik, aktywista, pasjonat historii, wielokulturowości i wielowyznaniowości Konina i okolic. Od lat w ramach różnych organizacji społecznych, których jest aktywnym członkiem, ratuje i chroni pamięć m.in. o konińskich Żydach i ewangelikach, opowiadając ich historię każdemu, kto chce słuchać, ale również organizując, inicjując lub współorganizując wydarzenia i akcje społeczne. M.in. wiceprezes Stowarzyszenia FRYDHOF zajmującego się ratowaniem wiejskich cmentarzy ewangelickich. Od lipca 2019 pełni funkcję dyrektora Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Zofii Urbanowskiej w Koninie.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
3
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0