fot. serial „Sprostowanie", fot. materiały prasowe

Oglądać, nie oglądać: „Sprostowanie”

Serial Alfonso Cuaróna z Cate Blanchett w roli głównej jest zbyt irracjonalny, aby móc wziąć go na poważnie. Natomiast to wizualny majstersztyk.

Początek

serial „Sprostowanie”, fot. materiały prasowe

Siedmioodcinkowy serial Alfonso Cuaróna („Roma”, „Ludzkie dzieci”) rozpoczyna się od uroczystej gali, podczas której Catherine Ravenscroft (Blanchett), wzięta i niezawodna dokumentalistka, otrzymuje prestiżową nagrodę za całokształt twórczości. Zostaje nazwana „promykiem prawdy” w zalewie dezinformacji. Mistrzyni ceremonii w laudacji zwraca się do pełnej sali: „W swojej pracy Catherine pokazała nam, że jej charyzmatyczni, acz negatywni bohaterowie mogą nami manipulować, ale tylko przez nasze własne, głęboko ukryte uprzedzenia”. Ten mało subtelny początek serialu sugeruje, że „Sprostowanie” ma być właśnie o tym, z jaką łatwością poddajemy się manipulacji i jak wiele zależy od tego, czy wierzymy snutej narracji. Problem w tym, że w pole dają się wywieść jedynie bohaterowie i bohaterki produkcji, nigdy widownia.

O czym?

W „Sprostowaniu”, adaptacji powieści Renée Knight, wokół wspomnianej Catherine cyrkulują wszystkie postaci. Nawet gdy tego jeszcze nie wiedzą, gotowe są ją zaatakować. Wystarczy słowo. Plotka. Ich krucjata ma być uzasadniona, prowadzona jest przecież w dobrej wierze. Oto bardzo bogaty mąż Robert (Sacha Baron Cohen, wychodzący poza typ zazwyczaj granych bohaterów), snobujący się na znawcę drogich win, beznamiętny, niezauważający, że w każdym rogu ich przepięknego mieszkania w szeregowcu (czyżby w Nothing Hill?) czyha nuda.

 

serial „Sprostowanie”, fot. materiały prasowe

Trudno jednak uwierzyć, że osoba o sile prezencji Blanchett związałaby się z kolesiem bez wyrazu, który nazywa ją „poppet”, czyli „maleństwem”, „kruszyną” czy „lalką”.

Mają dwudziestoparoletniego syna Nicholasa (Kodi Smit-McPhee, nominowany do Oscara za „Psie pazury”), bez celu dryfującego przez ledwie zaczęte dorosłe życie, z nie do końca wiadomych przyczyn nienawidzącego swojej matki (podobną relację syn–matka portretował niedawno koszmarny serial „Kobieta z jeziora” – czyżby producenci Apple TV+ przeczytali Freuda?), wreszcie szukającego ucieczki w grubych narkotykach. Jest też otoczenie pracownicze Catherine, które oklaskuje wyróżnienie, lecz czeka tylko, kiedy powinie jej się noga.

 

serial „Sprostowanie”, fot. materiały prasowe

A to zdarzy się szybciej, niż ktokolwiek się tego spodziewa, za sprawą książki „Idealni nieznajomi”, którą Catherine znajduje w adresowanej do niej anonimowej przesyłce.

„Rozpoznaję siebie” – mówi główna bohaterka serialu. Lektura wywołuje fale mdłości. „Coś w tej książce każe mi raz jeszcze nienawidzić siebie” – dodaje. Na pierwszych stronach znajduje się informacja: „Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń nie jest przypadkowe”.

 

 

Autorem ma być Stephen Brigstocke (karykaturalny Kevin Kline, jakby starał się o rolę w „Serii niefortunnych zdarzeń”), emerytowany nauczyciel, któremu dziewięć lat temu na raka zmarła żona Nancy (Lesley Manville), natomiast dwie dekady upłynęły od tragicznej śmierci 18-letniego syna Jonathana (Louis Partridge).

serial „Sprostowanie”, fot. materiały prasowe

Stephen za obie śmierci obwinia Catherine. Postanawia ją zniszczyć, szukając zadośćuczynienia. Książka zaczyna trafiać do coraz większego grona znajomych i rodziny, a pętla wokół bohaterki Blanchett się zaciska.

Retrospektywa

Jest jeszcze warstwa retrospektywna, wizualizacja kart „Idealnych nieznajomych”. Jonathan wraz ze swoją dziewczyną tuż po liceum podróżują po Europie, uprawiają dziki seks i zachowują się jak stereotypowi Brytyjczycy na wakacjach, jakby kolonizowali świat. Gdy dziewczyna wraca do Londynu, chłopak pozostaje we Włoszech. Na plaży fotografuje młodą Catherine (świetna Leila George), spędzającą wakacje z kilkuletnim synem. Tak zaczyna się ich romans, który ma skończyć się dla Jonathana tragicznie (to nie spojler, wszystko jest jasne od początku).

 

serial „Sprostowanie”, fot. materiały prasowe

Każda retrospektywna winieta zaczyna się i kończy od stopniowego pojawiania się obrazu i jego znikania, jakbyśmy mogli tylko na moment odwiedzić przeszłość, by nie stracić z oczu teraźniejszości.

Jednocześnie Cuarón uniemożliwia nam w pełni rozwikłanie zagadki. No właśnie – zagadka. Banalna do odgadnięcia. Zresztą wskazówka znajduje się w tytule serialu. Należy po prostu dać obiektowi linczu mówić. Przez 7 odcinków nikt tego nie robi, co tylko frustruje. Rozumiem zabieg – kobiety przecież są uciszane. Ale czy naprawdę przez wszystkich? To dziura w fabule, która byłaby mniej dostrzegalna, gdyby „Sprostowanie” było filmem. Miałkość scenariusza jest tym bardziej widoczna, im więcej czasu spędzamy na oglądaniu jałowych scen, często z różnych fabularnych porządków (jak niemal wszystkie fragmenty z Klinem), nieposuwających historii ani o krok. Reżyser chyba zdawał sobie sprawę z parszywej roboty, bo na chybił trafił poprzetykał opowieść głosem narratorki, który dopowiada to, czego nie udało się odegrać lub przedstawić.

O czym tak naprawdę to jest?

serial „Sprostowanie”, fot. materiały prasowe

Najwidoczniej Curaón nie mógł też zdecydować się, o czym tak naprawdę „Sprostowanie” ma być. Kulturze unieważniania? Zblazowaniu bogatych? Toksycznych rodzicach? Wypaleniu w małżeństwie? Wrzucił to wszystko do jednego worka. Zatrudnił świetnych aktorów i aktorki, dzięki którym śledzenie koślawej fabuły nie jest aż tak uciążliwe. Wreszcie współpracował z Emmanuelem Lubezkim i Bruno Delbonnelem. To ich fenomenalne zdjęcia zostają nam w pamięci. Fabuła ulatuje zaraz po zbyt prostym finale.

 

„Sprostowanie’ do zobaczenia na Apple TV+

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
0
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0