fot. Klaudyna Schubert

Mentalność archiwisty. Rozmowa z Bartoszem Sadulskim

Bartosz Sadulski napisał pełną przygód powieść „Szesnaście na Bourbon” o grupie kobiet, która zostaje uprowadzona na tytułową wyspę. – Czuję niechęć do zajmowania się sobą w literaturze, bo wystarczy mi, że muszę to robić przez większość życia. Nie jestem aż tak narcystyczny, żeby się jeszcze pochylać nad sobą w trakcie pracy nad książką – opowiada autor.

Jakub Wojtaszczyk: Nie kusiła cię autofikcja? Przecież to modne.

Bartosz Sadulski: Jestem bardzo zmęczony autofikcją. Umiarkowanie mnie ona interesuje zarówno na poziomie literackim, jak i plotkarskim czy terapeutycznym, zwłaszcza kiedy osoba autorska pisze, jakby dochodziła do siebie po afazji.

 

 

Decyzja o wyborze po raz drugi historycznego tematu powieści podyktowana była niechęcią do zajmowania się sobą w literaturze, bo wystarczy mi, że muszę to robić przez większość życia.

Bartosz Sadulski, fot. Klaudyna Schubert

Nie jestem aż tak narcystyczny, żeby się jeszcze pochylać nad sobą w trakcie tak żmudnego i długotrwałego procesu, jakim jest pisanie powieści. Drugim czynnikiem jest wewnętrzna niezgoda na popularność wsobnych książek i chęć zrobienia czegoś, co będzie się wyróżniało na ich tle: tematem, językiem i skalą.

 

 

Po „Rzeszocie”, moim debiucie prozatorskim, jeden z wydawców, z którym rozmawiałem o możliwości wydania kolejnej książki, kręcił nosem na jej plan, stwierdzając, że „coś takiego już zrobiłem”.

Wziąłby inną książkę, byleby na współczesny temat, na przykład o samochodach, bo miałem przez moment taki pomysł, dość zresztą durnowaty. Rozumiem go, takie jest zapotrzebowanie rynku, Polacy nie tylko kochają piosenki, ale także problemy, które już znają.

Akcja „Szesnaście na Bourbon” rozpoczyna się w 1673 roku, co siłą rzeczy wyklucza jakąkolwiek formę autobiografii.

 

JW: Co ciągnie cię do grzebania w archiwach?

BS: Mam mentalność archiwisty, jestem jak Borges w wersji z Namysłowa. Zresztą mam licencjat z bibliotekoznawstwa, a w bibliotekach zawsze czułem się dobrze. Od czasów liceum lubiłem grzebać w papierowych jeszcze kartotekach, wypożyczając książki, na które inaczej nigdy bym nie trafił. To teraz rezonuje w sposobie mojej pracy. Pisząc książkę opartą na faktach, czuję, że archiwa są moim spadochronem. Nie mam przestojów ani blokad spowodowanych tym, że nie wiem, co dalej. Po prostu sięgam do źródeł, grzebię w nich do skutku, i mam do tego zaskakująco dużo cierpliwości. 

 

W przypadku „Szesnaście na Bourbon” opowieść była w znaczniej mierze gotowa, zanim zacząłem pisać, bowiem podróż szesnastu dziewcząt z Paryża na Reunion wydarzyła się naprawdę i została przyzwoicie udokumentowana. Czekała tylko na wydobycie. Roiło się w niej jednak od białych plam, co pozostawiało wystarczająco przestrzeni na szaleństwa wyobraźni. 

Agamben twierdził, że magia nie stwarza dóbr, lecz je przenosi – żeby jedna osoba miała lodówkę, druga musi ją stracić. Podobnie widzę swoje pisanie: przenoszę historie z porządku archiwalnego do literackiego, przy czym nikt niczego nie traci, chociaż Francuzi mogą uważać inaczej. Pisanie prozy jest dla mnie wciąż czymś nowym i nieintuicyjnym, to praca na żywym organizmie. Ukończyłem tylko domowy kurs kreatywnego pisania imienia Thomasa Bernharda, a archiwa dają mi poczucie bezpieczeństwa, pozwalają zakamuflować niedoskonałości warsztatu.

 

JW: Jak trafiłeś na historię kobiet, które w 1673 roku zostają uprowadzone z paryskiego szpitala, by trafić na wyspę Bourbon?

BS: Uwielbiam mapy. Kiedyś przemierzając Google Maps, zobaczyłem malutką plamkę obok Madagaskaru. Był to Reunion. Wiedziałem o nim tylko tyle, że urodzili się tam Michel Houellebecq i Dimitri Payet. Na polskiej Wikipedii trafiłem na artykuł o wyspie, który przekierował mnie na dobrze opracowaną biografię pierwszego gubernatora wyspy, wówczas jeszcze Bourbon – Étienne’a Régnaulta.

 

Tam znalazłem wątek kobiet wysłanych z Paryża na drugi koniec świata.

Tekst powstał w oparciu o książkę „Shipwrecks of Madagascar” Pierre’a Van Den Boogaerdego, po którą od razu sięgnąłem, bo natychmiast dostałem obsesji na punkcie tego tematu. Bez niej nigdy bym tej książki nie skończył.

 

JW: Kobiety z polecenia króla Ludwika XIV miały na wyspie wyjść za mąż za francuskich kolonistów. Skąd to twoje obsesyjne zainteresowanie?

Bartosz Sadulski, fot. Klaudyna Schubert

BS: To pytanie z pogranicza psychologii i twórczości, na które jeszcze nie do końca umiem odpowiedzieć. Wyspy i wysepki w przeciwieństwie do kontynentów, krajów, a nawet niektórych miast, pozwalają się objąć wyobraźnią. Ich historię, w odróżnieniu od historii Francji, Polski czy Niemiec, możemy poznać w weekend i jakoś się w niej umościć. 

 

Niezdrowe ciągoty do wysp pojawiły się u mnie już dawno, napisałem dwa przewodniki turystyczne: po Bornholmie i Malcie.

Co jednak najważniejsze, opowieść o szesnastu kobietach płynących na statku w nieznane wydawała mi się niesamowita i bardzo pojemna jako metafora. To przecież historia kiełkującego globalizmu, merkantylizmu przepoczwarzającego się powoli w kapitalizm, a także kobiecej emancypacji, która rodziła się w wyjątkowo opresyjnych warunkach. Wielu szczegółów ostatniego transportu z Salpêtrière nie znamy. Intrygowała mnie też tajemniczość, osobliwa otoczka całej wyprawy i jej nietypowy przebieg.

 

JW: Czego nie znałeś?

BS: Zazwyczaj w przypadku „córek króla” wysyłanych do dzisiejszej Kanady, wówczas Nowej Francji,  znaliśmy ich nazwiska i historie. Nie dysponujemy jednak listą pasażerek statku Dunkerquoise, który miał dostarczyć szesnaście kobiet na Bourbon. Znamy tylko nazwiska tych, które dostały się na wyspę. Nie było ich wiele. Co z pozostałymi? Dlaczego był to ostatni transport z Salpêtrière?

 

Dlaczego kapitan, wbrew zaleceniom króla, zatrzymał się na Madagaskarze? Co stało się z nim później? Te biały plamy wydawały się szalenie inspirujące.

Początkowo, zainspirowany „Anomalią” Le Telliera, chciałem opisać i zrekonstruować losy wszystkich bohatereki i w ten sposób stworzyć narracyjną machinę. Doszedłem jednak do wniosku, że byłoby to nadużycie, kolejny przykład zbyt długiego męskiego spojrzenia, dlatego zostawiłem lukę, by czytelnik pamiętał o tym, że ta historia ma wiele niewiadomych. 

 

JW: Czy powieść historyczna ma jakieś granice? Co z wyobraźnią?

„Szesnaście na Bourbon”. fot. materiały prasowe

BS: Nie piszę fantastyki, więc granice wiarygodności są granicami mojego świata. Przy czym są one daleko przesunięte, mówimy w końcu o czasach, kiedy obecność była halucynacją. Halucynacją jest też powieść historyczna: historia istnieje jedynie wtedy, gdy o niej mówimy.

 

Ona wprawia świat w drżenie, ale nie jest tak, że tylko historycy mają narzędzia i prawo, żeby ją odczytać.

Powieściową scenografię, w rozumieniu bardzo teatralnym, buduję jednak tak sumiennie, jak to tylko jest możliwe, i bardzo mnie ucieszyło, że konsultant historyczny książki znalazł w niej bardzo niewiele nieścisłości. Większość dotyczyła alternatywności, przejawiającej się w drobnych i świadomych przeinaczeniach, które miały przypominać czytelniczce, że znajduje się w powieści, a nie w przeszłości. Nie puszczałem wodzy fantazji we fragmentach dotyczących przemocy, bo unikam literackiego tarantinozowania. Nie ma potrzeby ubarwiać opisów tortur wobec kobiet oskarżonych o czary czy kocich pogromów, to przecież okrucieństwo w stanie czystym.

 

JW: Co zmyślasz?

BS: Dodałem jednego ważnego pasażera na statku Dunkerquoise, którego raczej na nim nie było.

 

JW: Ożywiasz też sektę katarów.

BS: Tak, bo lubię zadawać sobie pytanie: „Co by było, gdyby?”, ono mnie napędza. Katarzy zostali wytępieni w XIII wieku. Po rzezi w Béziers i Montségur rozproszyli się w różnych kierunkach. Rzekomo dotarli do Włoch. Ale co, gdyby jednak przetrwali i chcieli odtworzyć swoje wpływy? Ich wiara była anarchistyczna, niebywale współczesna. Katarzy byli antykościelni, antyfeudalni, antymonarchistyczni. Praktykowali weganizm i radykalną uczciwość, a kobiety mogły być kapłankami. Jedyne, co mnie do nich zniechęca, to potępienie stosunków seksualnych. Oczywiście nie sugeruję, że jakiekolwiek formy umartwienia się nas ocalą, bo ocali nas tylko rewolucja, ale może mogłaby być w duchu katarska?

 

JW: Mówisz w wywiadach, że opowieść o twoich bohaterkach nie jest historią wyzysku. Korciły cię feministyczne przepisywania?

BS: Interesowało mnie ścieranie się tego, w jaki sposób kobiety były wyzyskiwane, z tym, co tak naprawdę mogły uzyskać dzięki tej podróży. Podejmowały ją, bo stały pod ścianą, a w starej Francji nic dobrego nie mogło ich spotkać, zwłaszcza we wzorcowej instytucji totalnej, jaką było Salpêtrière. Podróż wymagała ogromnej odwagi, zdecydowało się na nią ponad osiemset kobiet, które tym samym podjęły próbę odzyskania, czy raczej uzyskania podmiotowości – i zrobiły to na koszt korony, bowiem stara Francja pokrywała wydatki.

 

Chciałbym wierzyć, że wiele z nich się wyemancypowało, znane są historie o darciu zawartych wcześniej kontraktów małżeńskich i wybieraniu lepszych kandydatów do żeniaczki.

Późniejszy gubernator Reunionu, autor wspomnień o wszystkich mieszkańcach wyspy, nazwał jedną z kobiet, które przypłynęły z Francji, „prawdziwym leniwcem”. Być może była pierwszą w długiej sztafecie pokoleń, która mogła sobie pozwolić na leniuchowanie. Dzisiaj jest opisywana jako „babcia Reunionu”, pramatka, która dała życie nowym pokoleniom. Jak już wspomniałem, nie snuję fantazji o wszystkich szesnastu kobietach. Te, które opisuję szczegółowo, są silne i niezależne. Muszą uciekać, bo okazały się, podobnie jak katarzy, zbyt niebezpieczne dla starego porządku. Nie bez przyczyny pierwsza część książki kończy się śmiercią hrabianki. To symboliczny koniec starego świata. Zmienia się wtedy narracja. Powieść przestaje być szkatułkowa w bardzo francuski sposób: przeładowana koligacjami, doniesieniami, dworską erotyką i lubieżnymi warzywami, a zaczyna być bardziej przygodowa.

 

Przygoda jest możliwa dopiero tam, gdzie klasy znikają.

Bartosz Sadulski, fot. Klaudyna Schubert

Mówię o tym, bo mam wrażenie, że to powieściowe pęknięcie sprawia nieco kłopotu interpretacyjnego. Nie wiem, na ile jest to feministyczne. Myślę, że za każdym razem, kiedy facet próbuje przekonywać, że zrobił coś szalenie feministycznego, ma coś na sumieniu. Ale rzeczywiście pisząc „Szesnaście na Bourbon”, żartowałem, że jest to „postkolonialna feministyczna powieść płaszcza i szpady”.

 

JW: Wprowadzasz do powieści też elementy nadprzyrodzone. Czy łatwiej je uzasadnić w świecie, w którym nadal silne było myślenie magiczne?

BS: Myślenie magiczne wynikało z głębokiego, hipertroficznego niemal mistycyzmu tamtego czasu, który objawiał się chociażby w perwersyjnym umiłowaniu relikwii. Ten mistycyzm miał bardzo erotyczny charakter, co widać w literaturze. W „Bourbonie” magia jest naturalnym elementem rzeczywistości, tak samo jak w „Rękopisie znalezionym w Saragossie” Jana Potockiego czy „Gargantui i Pantagruelu” François Rabelais’ego, chociaż to nieco inne czasy. Brak rozdarcia między dwoma światami, tym nadprzyrodzonym i rzeczywistym, był niezbędny do oddania ducha czasów. Nadprzyrodzoność, lewitujące zakonnice i lucyferyczne koty, są nieusuwalnym elementem epoki.

 

JW: Polscy pisarze_ki boją się patrzeć na Europę literacko. Jak myślisz, dlaczego?

BS: Bo jesteśmy peryferyjni, zanurzeni w nudnych, lokalnych resentymentach i rodowych zadrach. Nieznośnie poważni i dostojnie cierpiący w swoim romantycznym paradygmacie.

 

Ale też wyjście z tego klinczu i napisanie powieści wychodzącej poza nasz krąg kulturowy wymaga absurdalnie dużo czasu i innych warunków socjoekonomicznych, niż nowela o tym, że boli mnie brzuch, bo zamieszkałem w dużym mieście i wstydzę się, że matka pierdzi w restauracji.

Nie wystarczy wyłuskać kilku godzin codziennie po pracy, by napisać książkę o czymś, co nie dotyczy obcowania samemu ze sobą w Polsce. Myślę, że nie jest tak, że pisarze wolą podejmować mniejsze ryzyko i pisać tylko o tym, co doskonale znają, ale dla kogo mieliby podejmować to ryzyko? I za co? Pisarzom proponuje się zaliczki w wysokości połowy średniej krajowej. Miałem dużo szczęścia, bo „Szesnaście na Bourbon” napisałem dzięki stypendiom i wsparciu wydawnictwa, które ma w nazwie „literackie” i stara się takie być. Mam też stabilny etat, więc mogłem podjąć ryzyko i napisać książkę, którą powinien był stworzyć lata temu jakiś urodzony na malutkiej wyspie na Oceanie Indyjskim Francuz, który nie odróżnia Słowacji od Słowenii.

 

Nie uzależniam od jej sukcesu poziomu własnej szczęśliwości, chociaż jeśli średnia na lubimyczytać.pl spadnie poniżej 6,1, to nie wiem, czy coś jeszcze napiszę, albo czy ktoś to wyda.

Bartosz Sadulski, fot. Klaudyna Schubert

Biorąc też pod uwagę kryzys czytelnictwa i nikłą sprzedaż książek polskich autorów literatury pięknej, bez stworzenia odpowiednich warunków i wprowadzenia rynkowych regulacji, zwłaszcza na poziomie dystrybucji, będziemy skazani na autofikcję o tym, że kogoś boli brzuch, bo nie może napisać wymarzonej książki o wojnie stuletniej. Ale może to tylko chwilowy kryzys wyobraźni.

 

Bartosz Sadulski (ur. 1986) – pisarz i redaktor, autor powieści „Rzeszot”, za którą otrzymał Nagrodę im. Kościelskich, a także był nominowany do Nagrody Literackiej „Nike” i Nagrody Conrada, oraz trzech tomów wierszy. Sekretarz redakcji kwartalnika „Herito”. Eseje publikował między innymi w „Tygodniu Powszechnym”, „Znaku” i „Dwutygodniku”. Stypendysta między innymi programu „Młoda Polska” oraz Miasta Kraków w kategorii literatura. Mieszka w Nowej Hucie.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
0
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0