Rock and roll nie skacze za burtę
Opublikowano:
28 lutego 2019
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Nie dążmy do muzyki „idealnej”, stworzonej przez programy, w której każdy dźwięk jest wyliczony co do milisekundy. Niech gitarzysta się pomyli, ktoś zafałszuje, niech wzmacniacz się przepali albo struna pęknie. To właśnie są emocje i wiarygodność muzyki! – mówi poznański gitarzysta Robert „Robson” Wojciechowski.
SEBASTIAN GABRYEL: Henryk Sienkiewicz pisał, że „muzyka jest jak morze – widzisz brzeg, na którym stoisz, lecz drugiego dojrzeć nie podobna”. W twoim przypadku te słowa nabierają szczególnego znaczenia – można powiedzieć, że jesteś wilkiem morskim, tyle że z gitarą [śmiech].
ROBERT „ROBSON” WOJCIECHOWSKI: Tak, jednak w moim przypadku ten „brzeg” miał jedynie trzysta metrów długości i czterdzieści szerokości [śmiech]. Można powiedzieć, że czułem się jak na pływającej wyspie. Kolos miał ponad piętnaście pięter, a w środku było wszystko, czego dusza zapragnie: galerie, kasyna, kluby, restauracje, a nawet trzypiętrowy teatr muzyczny! Zdradzę ci, że takich zachodów słońca w życiu nie widziałem… Słońce dosłownie zanurzało się w Morzu Karaibskim.
To może nieco naiwne pytanie, ale zastanawiam się, jaka jest największa różnica pomiędzy występami na lądzie a koncertami na morzu.
Cóż, słuszna wątpliwość – różnic jest sporo. Zacznijmy od tego, że musisz utrzymać się na nogach w czasie sztormu. Na scenie – na lądzie – kołyszesz się wtedy, gdy koledzy z zespołu naleją ci za dużo wódki przed występem [śmiech]. Czasem trzeba przymocować sprzęt, tak aby nie wyleciał ze sceny.
Na lądzie jesteś wolny, po koncercie robisz, co chcesz. Tymczasem statek to taka zamknięta puszka, gdzie jedyne, co możesz zrobić, to iść do baru załogi lub do kajuty obejrzeć serial, o ile stać cię na internet. Różnica jest też taka, że grasz codziennie przez kilka miesięcy, dzień wolny mając tylko od czasu do czasu. Mało kto jest w stanie wytrzymać taki maraton.
Ze swoją gitarą opłynąłeś kawał świata. Grasz na statkach, w dodatku ze świetnymi muzykami. Robisz to, co kochasz, co dla wielu muzyków jest spełnieniem marzeń. Czujesz się szczęściarzem?
Wiesz, tak naprawdę bycie muzykiem wcale nie jest takie proste. Zawsze marzyłem o tym, by grać, żyć z muzyki, łączyć pasję z zarabianiem pieniędzy, jednak to zawsze wiąże się z ciężką pracą. Na początku droga jest trudna, jednak ja zawsze dużo ćwiczyłem – do ośmiu godzin dziennie, grając, słuchając koncertów i nagrań… Zaraził mnie sir Clapton. To właśnie jego wstawek gitarowych używam najczęściej i do dziś obserwuję jego poczynania na scenie.
Początki to godzinne próby z zespołami, granie klubowych jam session – często za piwo. Kiedy poznawałem coraz lepszych muzyków i udawało mi się dostać do kilku zespołów, zacząłem budować swoją markę. To jednak wiąże się z szeroko pojętym „managementem”, aktualizowaniem Facebooka czy Instagrama.
W tej chwili sam już wszystkiego nie robię. Nie było w tym zbyt wiele muzyki, tylko praca biurowa. Siedziałem, dzwoniłem, pisałem mejle, próbowałem zorganizować koncerty i muzyków, a co najlepsze – kogoś, kto nam za to zapłaci. Jednak sporo się nauczyłem. Na tyle dużo, by mieć własną agencję muzyczną [„Robsound” – przyp. red.].
Jaką „filozofię” wyznajesz jako muzyk? I ile w tobie typowego rockandrollowca?
Staram się grać z równymi lub lepszymi od siebie, bo wówczas uczę się najwięcej. Zawsze byłem najmłodszy w zespole, w sumie jest tak do dzisiaj. W tej chwili znajomości muzyczne dają mi dużo pracy, wiążą się z wieloma wyjazdami. Niedługo jedziemy do hamburskiego Hard Rock Café zagrać autorski koncert, gramy na Festiwalu Ścinawski Blues nad Odrą, wystąpimy też z zespołem Kult w Suchym Lesie.
Wszystko, co osiągnąłem, to była moja ciężka praca, często uśmiech do odpowiednich ludzi, znajomości i dobrze podana muzyka. Warto wspomnieć, że jestem samoukiem zarówno gitarowym, jak i wokalnym.
Kiedy zaczynałem się uczyć, nie było to takie proste jak dzisiaj. Teraz możesz wpisać na YouTube hasło „nauka gry na gitarze” i nauczysz się każdej piosenki. Oczywiście, nadal trzeba spędzać godziny z gitarą, ale idąc na taką łatwiznę, zabijasz swoją wyobraźnię muzyczną! Naucz się zagrać ze słuchu riffy Claptona albo Vaughana, to nie takie proste…
Myślę, że każdy, kto kocha to, co robi i może to robić codziennie, czuje się szczęściarzem. A co do tego, ile we mnie rockandrollowca… Myślę, że czasem za mało.
Muzyków dobieram raczej rozważnie, płyty wydaję sam, nie korzystam z usług wytwórni, nie podpisuję zbyt wielu umów…
Jestem niezależny i często podejmuję zbyt bezpieczne decyzje. Moją największą używką jest dobre wino i zielona herbata. Można powiedzieć, że jestem rozważnym rockmanem [śmiech].
Pod koniec 2017 roku wydałeś swój debiutancki album solowy „Feel That You Live”. Dlaczego właśnie tak zatytułowałeś swoją pierwszą płytę? I co chciałeś nią powiedzieć słuchaczom?
Jestem z tego albumu bardzo zadowolony. Długo pisałem muzykę i teksty. Udało się nagrać dwanaście utworów u jednego z lepszych realizatorów w Poznaniu – Przemka Ślużyńskiego. Album nagraliśmy z grupą muzyków i przyjaciół. Warto wspomnieć, że gitarę basową nagrywał Adam Świerczyński, aktualnie współpracujący z Rosalie.
Najważniejsze w zespole to dobrze się rozumieć. Współpraca jest bardzo ważna, szczególnie kiedy nagrywa się „na setkę”. Mówiąc w uproszczeniu – wchodzimy do studia, rozstawiamy się i nagrywamy wszyscy jednocześnie, a nie jak robi się to zazwyczaj, czyli każdy instrument osobno. Dla mnie nagrania „na setkę” w pełni oddają nasze emocje.
A co do tytułu – „Feel that you live”, czyli „czuj, że żyjesz”. Przede wszystkim chciałem przekazać słuchaczom, by docenili naturę, by cieszyli się z małych, lecz pięknych rzeczy. By korzystali z życia i przestrzeni, jaką daje nam nasza planeta.
W codziennym, szybkim życiu czasem zapominamy, że oprócz pracy, stania w korkach i zakupów w galeriach, można wyskoczyć za miasto, pójść na spacer, przejechać się na rowerze i poczuć wolność. Dużą inspiracją dla mnie były samotne wypady rowerowe na północ od Poznania. Wiosną jechałem o zachodzie słońca przez zielone aleje drzew. Było chłodno, powietrze było świeże, ptaki ćwierkały, słychać było szum wiatru… Zatrzymałem się, wziąłem głęboki oddech i pomyślałem, że… czuję, że żyję.
Czy twoja chęć grania rock and rolla wynika wyłącznie z muzycznej wrażliwości, czy może jest w tym również pewien element buntu? Choćby przeciwko trendom panującym obecnie na rynku.
Odpowiedź na to pytanie jest prosta. Od dziecka słucham bluesa i rocka, ogólnie mówiąc, muzykę amerykańską. Nie mógłbym grać czegoś innego, w tym jestem najlepszy. Oczywiście z muzyką mam do czynienia już długo, więc potrafię zagrać jazzowo, popowo czy metalowo, jednak najbliższe mojemu sercu są blues rock, boogie woogie i rock and roll.
Wiem, polskie trendy muzyczne i nasza szeroko pojęta kultura muzyczna nie stoją na zbyt wysokim poziomie. Nie chciałbym kategoryzować ludzi, oceniać pod względem gustu muzycznego, ale kiedy idę na piwo ze znajomymi, to temat rozmowy w większości dotyczy muzyki. Zawsze lepiej pogadać o płytach Jamesa Browna niż nowych teledyskach Zenka Martyniuka, nikogo nie obrażając…
W tej chwili muzyka to nie tylko dźwięki, ale i również show-biznes. Skoro jest zapotrzebowanie na muzykę disco polo, to mądrzy ludzie potrafią to umiejętnie wykorzystać.
Menedżerowie wytrwale pracują, a komputery aż się palą, tworząc kolejne kawałki. Nie ukrywam, że w swoim życiu grałem na kilku weselach. To największa szkoła dla muzyka, nieraz zdarzyło mi się zagrać coś, czego nie lubię. Klnę wtedy na wszystko, ale cóż…
Opowiem ci historię z jednego wesela. Podchodzi do mnie pewien pan, człowiek starszej daty, i prosi o piosenkę dla córki. „Coś pięknego dla mojej jedynej córuni”. Proponuję, że może zaśpiewam „You Are So Beautiful” w wykonaniu Raya Charlesa. Pan myśli, myśli i mówi: „A ten Charles to disco polo?”. I w tamtym momencie cała moja nauka muzyczna, długie godziny spędzone z gitarą i milion przesłuchanych płyt legły w gruzach… Rozumiesz, to taki strzał w serce. Wracając z tego wesela, musiałem włączyć sobie trochę jazzu, by przywrócić harmonię w swojej głowie [śmiech].
Jesteś artystą, który zdaje sobie sprawę z wielkiego potencjału, jaki tkwi w fuzji rock and rolla, bluesa, country i funku – gatunków zza wielkiej wody. Nigdy nie myślałeś, by przeprowadzić się do Stanów?
Jestem uparty, w sprawach muzycznych zawsze dążę do celu. Wiem, co chcę robić w życiu. I wiem, że mi się to uda i udaje. Czy robię to w Polsce, czy w USA, zawsze będę działać na sto procent.
Potencjał muzyki, o którą pytasz, jest ogromny. Nie ma w niej dźwięków z komputera, loopów czy autotune’a, jest tylko prawdziwa muzyka. Zawsze powtarzam, że emocje ludzi przekładane na instrumenty są najważniejsze.
Komputery nie mają gorszych dni. A ja, kiedy jestem smutny, to zagram inaczej. Kiedy mam gorszy dzień, to omsknie mi się palec – i to jest wspaniałe.
Nie dążmy do muzyki „idealnej”, muzyki stworzonej przez programy, w której każdy dźwięk jest wyliczony co do milisekundy. Niech ten gitarzysta się pomyli, niech ktoś zafałszuje, niech wzmacniacz się przepali albo struna pęknie. To właśnie są emocje i wiarygodność muzyki!
A czy chciałbym się wyprowadzić do USA i tam grać… Tak, ale nie na zawsze. Może właśnie to mnie trochę motywuje, że w Polsce ta „prawdziwa muzyka” nie jest tak rozpowszechniana. Powiem ci, że mamy tu jednak bardzo dobrych muzyków i wcale nie odbiegamy jakością grania od przyjaciół zza oceanu. Ci, którzy grają bluesa, rzeczywiście go czują. Znam sporo osób, którzy mogą równać się z niejednym muzykiem z USA.
W ramach Fell That You Live Tour wspólnie ze swoim zespołem koncertowałeś w całej Europie – m.in. w Czechach, Niemczech, Francji, Hiszpanii i Portugalii. Jak zapamiętałeś tę trasę?
Każdy występ traktuję poważnie, nawet jeśli gramy w pubie do piwa czy w knajpie do kotleta. Koncerty, a tym bardziej muzyczne podróże, kocham najmocniej. Podróż statkiem opisałem na swoim blogu muzycznyblog.pl. Czasem ciężko jest być tak długo poza domem. Jednak ja to lubię, bo wiem, że w ten sposób realizuję swój życiowy cel. Poza tym, koncerty to nie tylko praca, ale również dobra zabawa [śmiech].
Dzieliłeś scenę z wieloma popularnymi zespołami i wykonawcami. Ja jednak chciałbym zapytać cię o współpracę z grupą Raz Dwa Trzy, która dla wielu jest legendą poetyckiego rocka. Jak wspominasz czas spędzony z załogą Adama Nowaka?
To było w 2011 roku. Graliśmy z nimi na jednej scenie jako support. Udało nam się sporo porozmawiać w garderobie, podzielić doświadczeniami. Wówczas dla nas, młodego i dopiero startującego zespołu, były to bardzo cenne wskazówki. Koncert też wspominam jako udany.
Kilka lat temu dotarłeś do półfinału telewizyjnego programu „Mam talent!”, wspólnie z chórem Gospel Joy. Dlaczego tak wielu muzyków rockowych stroni od talent show? Im ciężej grają, tym trudniej zachęcić ich do udziału…
Ta teza jest słuszna. Z zespołem Gospel Joy grałem przez jakiś czas, ale w żaden sposób nie było to związane z moją osobistą twórczością. Występy w telewizji traktuję jako kolejne cenne doświadczenie. Miałem okazję zobaczyć, jak to wygląda od kuchni. Wówczas w Gospel Joy grali świetni muzycy – np. mój przyjaciel i basista Helton Santos, współpracujący m.in. z Grzegorzem Hyżym, perkusista Artur Rapacz, który aktualnie działa w grupie Mezo, a także pianista Łukasz Kula.
Nasze brzmienie połączone z gospelowym chórem brzmiało niesamowicie, co warto podkreślić, bo aranże nie należały do najprostszych. Trzeba było przysiedzieć, ucząc się kawałków, szczególnie, że próba była jedna albo nie było jej wcale! No właśnie, warto wspomnieć, że zazwyczaj współpracuję z osobami, które nie mają czasu. Jeśli uda się zrobić dwie próby, to jestem zadowolony [śmiech].
Chłopaki to zawodowcy, więc wysyłam materiał, spotykamy się i gramy! Bluesa trzeba czuć, a nie odgrywać.
A tak swoją drogą, to zawsze chciałem dojść do czegoś sam – bez pomocy programów typu „Mam talent!”. Będąc tam, podpisujesz kontrakt, tak naprawdę mają cię na wyłączność. Ja raczej stronię od kontraktów. Jak wspominałem wcześniej, sam buduję swoją markę i póki co zdania nie zmienię! [śmiech]. No chyba że ktoś zaproponuje mi uczciwie warunki współpracy… [śmiech].
Wypływasz na coraz szersze wody. Jaki azymut wyznaczysz w najbliższym czasie?
Wydałem płytę po angielsku, teraz czas na album po polsku. To jest mój główny cel na ten rok. Teksty i muzyka są już w większości napisane. Podczas naszego niedawnego koncertu w poznańskim klubie Blue Note można było usłyszeć kilka nowych utworów. Teraz muszę zmobilizować zespół i wejść do studia.
Oprócz nagrań szykuje się sporo koncertów – z różnymi zespołami, duetami, jak i solowo. Mój plan jest taki, by grać jak najwięcej autorskiego repertuaru, odejść od coverów lub przynajmniej je zminimalizować. Staram się na bieżąco uzupełniać swój harmonogram koncertowy na blogu, można na nim zobaczyć, gdzie gram w najbliższym czasie. Wiem, że wkrótce jeszcze się spotkamy…
ROBERT „ROBSON” WOJCIECHOWSKI – poznański muzyk, gitarzysta i kompozytor. Podróżuje, gra na amerykańskich statkach z muzykami z całego świata. W swojej karierze występował na jednej scenie z wieloma polskimi i zagranicznymi artystami, m.in. z zespołami Łzy, Raz Dwa Trzy i Golec Orkiestra, a także Urszulą Lidwin – wokalistką współpracującą choćby z Krzysztofem Krawczykiem, Ireną Jarocką, Rudi Schubertem czy Tadeuszem Drozdą.
W 2013 roku, wraz z chórem Gospel Joy, został półfinalistą programu „Mam talent!”. W jego muzyce słychać inspiracje twórczością Erica Claptona, Elvisa Presleya i Johna Mayera.
CZYTAJ TAKŻE: Muzyka tradycyjna to nie zabytek. Rozmowa z Michałem Mazurem
CZYTAJ TAKŻE: Oddech i przestrzeń. Rozmowa z Agnieszką Maciaszczyk
CZYTAJ TAKŻE: Proch na łyżeczce: „Dzienniki heroinowe” Nikkiego Sixxa