Romantyczne BDSM w Muzeum Narodowym
Opublikowano:
9 maja 2019
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Wystawa „Choroba jako źródło sztuki” skupia się na eschatologicznej, antropocentrycznej i chrześcijańskiej narracji. Doświadczenie choroby zostało poddane estetyzacji, opowiada się o nim melancholijnie, z patosem. Dlaczego więc na wystawę w Muzeum Narodowym przychodzą tłumy odwiedzających?
STAN CHRONICZNY
Wygląda na to, że temat choroby to nie millenarystyczna efemera, którą przypadkowo zainteresował się świat sztuki, lecz chroniczny stan późnokapitalistycznych społeczeństw. Od pewnego czasu dla coraz większej – lecz niestety wciąż zbyt małej – grupy krytycznie myślących użytkowniczek i użytkowników kultury, środowisk aktywistycznych czy organizacji społecznych stało się jasne, że chorujemy z powodu zatrutego środowiska, niestabilnych warunków zatrudnienia czy toksycznych ideologii, których pokłosiem są ruchy społeczne siejące rozmaitego typu lęki i fobie.
Poczucie niesprawiedliwej (re)dystrybucji dóbr oraz trudności związane z horyzontalną organizacją społecznych więzi rodzą przewlekłe neurozy, uzasadnione depresje i uzależnienia.
O specyficznie kulturowych chorobach, wyrastających z kapitalizmu, od lat pisze Gabor Maté, kanadyjski lekarz węgierskiego pochodzenia.
Do tych wątków odnoszą się zorganizowane w ostatnim dziesięcioleciu wystawy, takie jak na przykład: „In Sickness and in Health: Life and Death in the Western Suburbs” (2013) w australijskim Subiaco Museum, „Multilogues on the Now: On Health” (2017) w galerii Tranzitdisplay w Pradze czy „Sickness Report” (2018) czeskiej artystki Barbary Kleinhamplovej w berlińskiej SAVVY Contemporary.
Tym tropem podąża również grupa robocza przygotowująca wystawę researchową „Creative Sick States”, która zostanie pokazana w listopadzie 2019 roku w Miejskiej Galerii Arsenał w Poznaniu. Będzie ona poruszać kwestie budowania grupowej tożsamości i solidaryzowania się w systemowo rozumianej chorobie, koncentrując uwagę zwłaszcza na HIV/AIDS oraz nowotworach piersi i szyjki macicy.
CHOROBA JAKO KULTUROWE DZIEDZICTWO
Tymczasem w Muzeum Narodowym w Poznaniu, gdzie właśnie trwa wystawa „Choroba jako źródło sztuki”, dominuje założenie historyczne, przypisujące symptomy chorobowego wyczerpania transformatywnemu doświadczeniu indywidualnych artystów/artystek. Właśnie to doświadczenie sformatowało perspektywę powiązania sztuki z chorobą, uruchamiając potężny instytucjonalny mechanizm tworzenia kulturowego dziedzictwa choroby, uzasadnionego zarówno w romantycznej ideologii sztuki, jak i w oświeceniowym porządku historii sztuki jako dyscypliny naukowej.
Spuścizna romantyzmu to m.in. pojęcie męskiego, artystycznego geniuszu – zazwyczaj niedocenionego za życia. To również uprzywilejowanie chorej jednostki w sztuce, oferujące dla niej niszę wolności i ekspresji.
Chora, lecz zdolna do wyrażania siebie wybitna osobowość artystyczna nie traciła w sztuce obywatelstwa i godności, lecz poprzez szczególny stan – stan chorobowy – została „namaszczona”, by przekazywać społeczeństwu głębsze prawdy na temat ludzkiej egzystencji.
Agnieszka Skalska, kuratorka wystawy, składa wyraźną deklarację wydelegowania choroby w realia sztuki, artystycznych stylów, konwencji, metafor i symboli: „To nie jest wystawa o chorobach, tylko o sztuce, która powstaje z ich udziałem. To nie jest wystawa o ciele artysty, tylko o ciele obrazu”.
Zamysł ten widoczny jest w logice podziału przestrzeni muzeum na pięć bloków tematycznych: „Warunki ciała”, „Nastrój”, „Tańce śmierci”, „Autoportrety” oraz „Chore obrazy”, odsłaniających kolejną, ideową warstwę wystawy – oświeceniowy dyskurs muzealny, którego celem jest skatalogowanie i tematyczne uporządkowanie jak największej liczby dzieł za pomocą podstawowych kategorii: przestrzeni i czasu.
Jest to w zasadzie wystawa „zero waste”, bo obejmująca aż 130 prac ponad 30 artystów i artystek, udostępnionych we współpracy z 11 instytucjami, kolekcjonerami i osobami prywatnymi. Racjonalizująca spuścizna oświecenia nie tylko pomogła tę wielość „zaramować”, ale także przedstawić chorobę w sublimującym porządku myśli, nienaruszającym zbytnio sfery cielesnego komfortu widzów.
Jednak nie wszyscy widzowie mogli poruszać się po bezpiecznie wytyczonych ścieżkach choroby.
Nie wszystkim konfrontacja z artystycznymi reprezentacjami choroby lub obrazami powstałymi w stanie choroby dawała poczucie kontroli; osoby poruszające się na wózkach inwalidzkich potraktowane zostały jak te ruchowo sprawne – wszystkie obrazy powieszone zostały na wysokości wzroku tych drugich. Sztuka stała się zatem źródłem niewrażliwości na potrzeby innych osób, którym również trudno będzie dotrzeć do kolejnych części wystawy.
Mówiąc o „warunkach ciała”, zadam pytanie: gdzie na wystawie znajdują się materiały dla osób niewidomych i niedowidzących?
NIE USZLACHETNIA!
Uderzył mnie, a wręcz zasmucił eksponowany na wystawie estetyczny ekshibicjonizm męskiej awangardy. Dlaczego pokaz otwierają prace Władysława Strzemińskiego, który w wyniku walk na Białorusi w 1916 roku utracił nogę oraz wzrok w jednym oku? Ich nadreprezentacja pod pretekstem przypomnienia stereoskopowego spojrzenia – przy nieobecności prac Katarzyny Kobro, rzeźbiarki oraz żony Strzemińskiego, o której tak długo milczano – jest kontrowersyjnym posunięciem w stronę genderowego uprzywilejowania chorującego męskiego ciała; zwłaszcza że dzieła tego artysty nie powstałyby bez opieki Kobro, która za oddanie pionierowi konstruktywizmu zapłaciła własnym zdrowiem i zmarła samotnie na raka w hospicjum dla nieuleczalnie chorych.
Ciekawe, że prace Strzemińskiego znalazły się w części „Warunki ciała”, zastanawiająco bezcielesnej i abstrakcyjnej, jak zauważył Jacek Zwierzyński, historyk sztuki. Na fizyczną nieobecność ciała wskazywały również prace Mariana Stępaka, autora „Corpusu” (2016), spranej zniszczonej koszuli, rozpiętej niczym krzyż. Jej prezentacja na wystawie bardziej potwierdzała perspektywę antropocentryczną, nakierowaną na ludzkie ciało niż chorobową.
Antropocentryzm został wyjątkowo przekroczony w znakomitej pracy Magdy Hueckel, „In My Garden” (2018). Składa się ona z kolaży, w których rysunki ludzkiego ciała z atlasów anatomicznych zostały uzupełnione o elementy roślinne i zwierzęce, pokazujące organiczne połączenia między światem kultury symbolicznej człowieka i pominiętym na wystawie światem nieludzkim.
Zastanowiło mnie to, dlaczego heroiczna wizja sztuki tworzonej w cierpieniu tak uparcie przeważa nad społecznymi i materialnymi warunkami powstawania prac w chorobie, pragmatyką chorowania czy samopomocy.
Do tej heroicznej wizji przywiązani są sami artyści i artystki, jak Ewa Beata Białecka, autorka obrazów z serii „Must Have” (2015) z haftowanymi stygmatami czy obrazu „Ja Wenus” (2017), ukazującego kobietę w wygiętej pozycji rodem z erotycznych praktyk BDSM. Kulturowy obraz ofiarniczego ujarzmienia i podporządkowania kobiecego ciała nie prowadzi do odwrócenia ról i sprawczości, lecz utwierdza oczywiste kulturowe uwarunkowania.
Patetyczna chrześcijańska narracja zajmuje bardzo dużo miejsca w zaproponowanej przez organizatorów wystawy szerokiej optyce choroby. Są próby przełamania oświeceniowego porządku przez anachroniczne zestawienia dzieł dawnych ze współczesnymi. Obraz Marty Antoniak, „No 21” z cyklu „Plastic Throat” (2013), ukazujący okoloną całunem twarz złożoną ze stopionych plastikowych zabawek i budzącą skojarzenia z twarzą Marii Dziewicy, mógłby stać się krytyką dominacji uszlachetniającej cierpienie, religijnej optyki, gdyby nie sąsiedztwo „Chrystusa” (1876) Witolda Pruszkowskiego. Tej konfiguracji dopełniły jałmużnicze kartonowe tabliczki grupy Bergamot, „Życie organiczne” (2009–2019), mówiące o społecznym i ekonomicznym wykluczeniu osób chorych, często zmuszonych do żebrania o pomoc właśnie pod bramami kościołów.
Postać Chrystusa w centralnym miejscu zestawienia przypomina jednak o odkupieniu przez cierpienie, odwracając naszą uwagę chociażby od braku świadczeń socjalnych, a zatem od realiów, w których funkcjonuje wielu artystów i artystek w Polsce.
PRÓBY PRZEŁAMANIA SAMOUDRĘCZENIA
Doprawdy nie widzę nic szlachetnego ani w chorobie i nędzy, ani w estetyzacji sytuacji choroby, trzymającej widzów na dystans.
Uważam, że kontemplacyjny stosunek do choroby nie sprzyja zakomunikowaniu komuś swojego bólu i cierpienia – w przeciwieństwie do komunikacji opartej na świadomej rezygnacji z tego, co trudno osiągalne na rzecz tego, co nas mobilizuje do afektywnego zrozumienia.
Ponieważ często największy ból to ból psychiczny, który bierze się z tego, że empatia sprzężona jest z empirią i rzadko bywa aprioryczną zdolnością człowieka, doceniam te prace, których autorki rezygnują z prawie niemożliwego zakomunikowania własnego cierpienia i próbują nas czegoś jeszcze nauczyć o sytuacji choroby poza perspektywą eschatologiczną.
Tak jest w przypadku interaktywnej instalacji Karoliny Wiktor „Gra w litery” (2016). Artystka wykonała alfabet Brakującej Czcionki po to, by pokazać sposób funkcjonowania w warunkach afazji. Obrazy Lidii Kot, która namalowała m.in. wirusa kiły, powstały w wyniku przełamania ograniczeń języka malarskiego czystej abstrakcji w reprezentacji społecznie i politycznie ważnych tematów.
Okazało się, że nawet zawodowym medykom, którzy stanowili część publiczności podczas otwarcia wystawy, reprezentacja niewidzialnych gołym okiem obrazów choroby nastręczała problemów. Identyfikowali ją w pierwszej kolejności z kompozycją malarską, nie zaś z rzeczywistym doświadczeniem wirusa przeniesionego w makroskalę płótna.
Autorką ciekawych dla mnie prac jest również Małgorzata Dawidek, która odtworzyła gesty chorobowe osób w sytuacji radzenia sobie z bólem.
Poczucie dyskomfortu choroby zostało przełamane próbą poradzenia sobie z nią, zbudowania więzi ze swoim ciałem i z innymi, z uwiedzeniem życiem.
Dużo bardziej przemawiają do mnie te prace niż niesamowite pejzaże w części „Nastrój”, w której znalazły się sceny z polowania (?!), malowane przez słabnącego na ciele artystę, i romantyczne stimmungi obrazujące melancholijne i widmowe choroby duszy, osobliwie umiejscawiające sferę oddechu i przestrzeni w znaczeniach metafizycznych.
Czasem prosty, lecz przemyślany przekaz przemawia bardziej niż intelektualne „oczyszczanie” przebrzmiałych historii. Zaliczam do nich ideologicznie „przekombinowaną” tezę łączącą chorobę z przyrodzonymi warunkami medium różnych dyscyplin sztuki, a zatem z jej modernistycznym, autonomicznym porządkiem. Być może wizyta pierwszego kontaktu najbardziej potrzebna jest tam, gdzie na siłę łączymy fizyczność obrazów ze śladami choroby?
W STRONĘ ŚWIATA, NIE NA ODWRÓT
Dlaczego więc na wystawę w Muzeum Narodowym przychodzą tłumy odwiedzających? Ponieważ estetyka czyni chorobę trochę niewidzialną, a widzów stawia po części w roli tradycyjnie rozumianych pacjentów, od których nie wymaga się wiedzy czy inicjatywy dotyczącej przejęcia kontroli nad własnymi ciałami.
Zaproponowany przez kuratorkę wystawy model zapośredniczenia choroby przez artystyczną reprezentację jest modelem historycznym, który pociągnął za sobą ryzyko mitologizowania stanów chorobowych i wydzielenia ich z innych niż sztuka obszarów społecznego funkcjonowania.
Tymczasem dziś zdajemy sobie sprawę, że pojedynczy, nadal efektowny, zdeformowany chorobą głos stał się mało słyszalny. Dlatego ważne jest wspólnotowe wypracowanie zdrowych sposobów radzenia sobie z chorobą, nie tyle jako wyróżnioną sytuacją egzystencjalną, lecz codzienną, w której sztuka może stać się działaniem wspierającym i angażującym, reakcją obronną, pozytywnym odruchem – w stronę świata, a nie na odwrót.
CZYTAJ TAKŻE: (Samo)zamknięcie w chorobie. Recenzja wystawy w Muzeum Narodowym w Poznaniu
CZYTAJ TAKŻE: Czas wyzdrowieć. Frida Kahlo w malarskich trzewiach lekarek
CZYTAJ TAKŻE: Strefy komfortu / zony strachu. Wystawa „Porządek” Huberta Czerepoka