Ufamy sobie i gramy pod prąd
Opublikowano:
21 maja 2020
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Nasz rynek jest dziś bardzo zdominowany przez hip hop, pop czy bardziej elektroniczne dźwięki. Takie granie jak nasze to zdecydowanie droga pod prąd, ale sądzimy, że gdzieś znajdą się osoby, które nam zaufają – mówi Iza Rekowska, liderka poznańskiego zespołu Izzy and the Black Trees, który właśnie wydał nową płytę.
Sebastian Gabryel: Posłuchałem waszej płyty i chciałem o nią zapytać, ale wziąłem sobie do serca jej tytuł i teraz sam już nie wiem… (śmiech) Skąd taki smutny wniosek?
Iza Rekowska: Tytuł płyty, czyli „Trust No One” [„Nie ufaj nikomu” – przyp. red.] to tytuł przewrotny i wcale nie tak negatywny, jakby się wydawało. To zawołanie, by najpierw zaufać sobie, a dopiero potem innym, którzy np. chcą narzucić swoje poglądy. W jakiś sposób nawiązuje to do obecnej, napiętej i chaotycznej sytuacji w naszym kraju.
S.G.: Podobnie jak na debiutanckiej, wydanej przed dwoma laty EP-ce, również na najnowszym albumie śmiało łączycie style – słychać indie i folk, psychodelicznego stoner rocka, post-punk i szeroki wachlarz wszelkiej maści „alternatyw”. Gdybyś tylko ty miała decydować o dalszych losach Izzy and the Black Trees, to na co położyłabyś akcent? Do jakiego rocka jest ci najbliżej?
I.R.: Jako zespół staramy się zaskakiwać słuchacza, jak np. w utworze „Strangers Allow”, w którym pojawia się saksofon, nagrany przez Michała Giżyckiego, znanego na lokalnej scenie improwizacyjnej. Łączenie gitar i saksofonu daje niezły „odjazd”.
Idąc dalej, przynajmniej dla mnie, dobrze byłoby postawić na takie nieoczywiste rozwiązania. Jeśli zaś chodzi o obecne inspiracje muzyczne, to rzeczywiście więcej w nich muzyki gitarowej niż np. elektronicznej, z którą mały romans miałam w projekcie Miss Is Sleepy.
Śledzę i bardzo lubię to, co dzieje się na scenie brytyjskiej czy australijskiej – działa na nich wiele młodych i bardzo dobrych zespołów, takich jak Squid, Black Midi, Porridge Radio, Idles czy Tropical Fuck Storm.
S.G.: Moje wcześniejsze pytanie po części bierze się z faktu, że w waszych wcześniejszych dokonaniach niewątpliwie najwięcej było americany – akustycznego folku, rhythm & bluesa, rock & rolla. Na „Trust No One” jest jej już zdecydowanie mniej… Dlaczego?
I.R.: Obecnie na pewno jest mi bliżej do bardziej zadziornych dźwięków – ostrzejszych niż na naszej EP-ce. Od czasu pierwszego wydawnictwa brzmienie zespołu ewoluowało, co jest też związane z nowymi osobami w składzie, takimi jak Mariusz Dojs, odpowiedzialny za gitary oraz miks całego albumu. Graliśmy dużo koncertów i gdzieś ta energia się w nas zebrała, idąc w bardziej ekspresyjną stronę. Oczywiście na albumie są też nawiązania do folkowego okresu – to choćby utwór „Kite Dancer”, który zaczyna się bardzo spokojnie.
S.G.: Czy to czasem nie jest tak, że – zwłaszcza na poziomie, nazwijmy to, artystyczno-emocjonalnym – czujecie się trochę niedzisiejsi? Z waszych kawałków wyziera jakiś trudny do jednoznacznego zdefiniowania sentyment, który każe mi tak myśleć…
I.R.: Czy ja wiem… (uśmiech) Nasz rynek jest dziś bardzo zdominowany przez hip hop, pop czy bardziej elektroniczne dźwięki. Takie granie jak nasze, to zdecydowanie droga pod prąd, ale sądzimy, że gdzieś znajdą się osoby, które nam zaufają. A co do tego sentymentu – może to przez sposób nagrania materiału, bo mimo wszystko jest on surowy, może kojarzyć się z tym, co robi Steve Albini czy Dischord Records. Albo z Nowym Jorkiem lat siedemdziesiątych – punkowymi, no-wave’owymi zespołami, takimi jak moje ulubione Television.
S.G.: Skoro już jesteśmy przy Nowym Jorku, to wiele osób – również po niedawnej premierze – słusznie zauważa, że z taką muzyką spokojnie odnaleźlibyście się na rynku amerykańskim. Nie kusi was, by z jeszcze większą śmiałością sprawdzać się za oceanem? Wiem, że jakieś próby zostały już poczynione…
I.R.: Chcieliśmy pojechać i zagrać parę koncertów w Wielkiej Brytanii, mieliśmy wystąpić na festiwalu Liverpool Sound City… Niestety, wszystko zostało przeniesione na jesień, ze znakiem zapytania, czy impreza w ogóle się odbędzie.
Myślę, że zanim spróbuje się grać za wielką wodą, lepiej zacząć od swoich sąsiadów i krajów europejskich typu Niemcy, Francja czy właśnie Wielka Brytania.
Oczywiście wysyłamy nasz materiał do zagranicznych magazynów muzycznych, blogów internetowych czy radiostacji, w czym pomaga nam też nasz wydawca – Antena Krzyku. Zaczynają pojawiać się pierwsze recenzje. Teraz, kiedy nie można grać koncertów i działać normalnie, znacznie trudniej jest podbijać inne rynki, ale jak sytuacja już się poprawi, to będziemy działać również w tym kierunku.
S.G.: W historii rocka istnieje wiele dobrych zespołów, w których liderka jest jedyną kobietą w zespole. Dla ciebie to trudne? Tylko szczerze! (śmiech)
I.R.: Zdecydowanie nie, lubię pracę w męskim gronie, dogadujemy się. Jedyne trudne momenty to podejmowanie decyzji, np. o zmianach personalnych w zespole, a takie już w naszej historii były. Wtedy ta odpowiedzialność, jako „szefowej”, spada na mnie. Czasami to prawie jak zarządzanie małą firmą (śmiech).
S.G.: Coś każe mi sądzić, że Izzy and the Black Trees to zespół, który w studiu pojawia się raczej z konieczności, o wiele bardziej ceniąc sobie scenę. Podejrzewam, że wraz z początkiem kwietnia chcieliście ruszyć w trasę po kraju…
I.R.: W tym roku plany koncertowe zostały pokrzyżowane i z tego powodu – podobnie jak wszystkim artystom, szczególnie tym, którzy wydali ostatnio nową muzykę – jest nam bardzo ciężko. Właściwie nie wiadomo, jak ten rok się „rozegra” i kiedy będzie można wrócić do grania na żywo. Na razie staramy się dotrzeć z naszą muzyką poprzez internet, radio czy magazyny muzyczne. A tych, którzy mają jeszcze parę groszy, zachęcamy do zakupu naszej płyty CD na stronie naszego wydawcy, czyli wspomnianej wcześniej Anteny Krzyku.
S.G.: Ostatnio zaciekawił mnie wpis Krzysztofa Skiby, który skrytykował internetowe żale niektórych polskich gwiazd: „Do chóru narzekających zapisali się wykonawcy, którzy za jeden koncert biorą po 60 tys. zł i więcej. Kobieta z dyskontu pracuje na takie honorarium przez rok albo i dłużej. Co robiliście przez całe życie? Czemu nie odłożyliście pieniędzy jak wszystkie kurki z monetą były odkręcone? (…) Wiewiórka jest mądrzejsza od was, bo wie, że trzeba sobie schować orzeszka na zimę”. Jak odniosłabyś się do tych słów jako wokalistka zespołu „na dorobku”?
I.R.: Ha! No, w naszym przypadku to zupełnie inna bajka, bo każdy z nas pracuje, ma tzw. „regular job”.
W nagranie płyty i przygotowanie projektu okładki włożyliśmy właściwie wszystko, co udało nam się ugrać koncertowo w roku poprzedzającym nagranie albumu.
Dlatego każda kupiona płyta czy koszulka – tak, mamy ładne, ręcznie robione, psychodeliczne koszulki i czapeczki – jest dla nas ważna. Swoją drogą, zespoły takie jak nasz mogą ubiegać się o różnego typu dofinansowania na wyjazdy zagraniczne czy działalność koncertową. Trzeba tylko dobrze poszukać.
S.G.: Istnieje teoria, że w wyniku rządowych obostrzeń i ogólnokrajowej akcji „Zostań w domu” artyści będą płodniejsi, bo zamiast wylewać siódme poty na koncertach, mają teraz więcej czasu na komponowanie. Tak jest również w waszym przypadku?
I.R.: spotkał nas w najgorszym momencie – przy wydaniu nowego materiału, kiedy byliśmy nastawieni na działanie związane z promocją płyty i koncertami, a nie na siedzenie w domu. Na początku bardzo ciężko było okiełznać nową sytuację, szczególnie że nawet nie mieliśmy dostępu do sali prób. Teraz jest już trochę lepiej, będziemy próbować spotykać się, by pracować nad nowymi kawałkami. Zwłaszcza że niektóre osoby, które posłuchały „Trust No One” już pytają o kolejną płytę. A jeśli będzie okazja zorganizować koncert online, to chętnie go zrobimy, najlepiej w jednym z poznańskich klubów, które w tym trudnym czasie również potrzebują wsparcia.
Izzy and the Black Trees – poznański zespół grający muzykę, w której nastrojowa americana koegzystuje z postpunkową energią. Założycielem i główną siłą kompozytorską zespołu jest Iza Rekowska, która swoje songwriterskie umiejętności szlifowała podczas 5-letniego pobytu w Londynie. Izzy and the Black Trees to amerykański folk, który łączy się z brzmieniem lat 70. oraz gitarowymi riffami spod znaku Sonic Youth. W występach zespołu zaczyna dominować punkowa energia, przeplatana delikatniejszymi momentami oraz psychodelia.