Piczomira Rebel albo z kobietami nie wygracie!
Opublikowano:
21 grudnia 2020
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
I pomyśleć, że trzeba było barbarzyńskiego zamachu na prawa kobiet, masowych protestów i antyrządowych wystąpień, żeby gnieźnieński Teatr im. Aleksandra Fredry tak udanie sięgnął po nieco zapomnianą i nadal z lekka „nieobyczajną” sztukę swego patrona.
Mowa o premierowym czytaniu performatywnym spektaklu „Piczomira, królowa Branlomanii” Aleksandra Fredry, który w reżyserii Marcina Libera przybrał krótszy tytuł: „Piczomira Rebel”.
Poznajmy Fredrę
Premiera „Piczomiry” odbyła się w internecie na kanale YouTube w piątek, 13 listopada, kiedy emocje protestujących po wyroku Trybunału Konstytucyjnego kobiet już zelżały.
A może po prostu w czasie, który pozwolił na artystyczną interpretację tego, co się wydarzyło.
O czym jest dzieło Fredry? Jego treść została wiernie oddana w spektaklu, choć w innych, współczesnych dekoracjach. Najkrócej mówiąc, to rzecz o tytułowej Piczomirze – królowej (w tej roli dysponująca mocnym, magnetyzującym głosem Joanna Żurawska), która postanawia odwrócić dotychczasowe zasady w relacjach damsko-męskich. Przedślubnej cnoty nakazuje strzec mężczyznom, kobiety zaś uzyskują prawo do rozwiązłości i innych zabranianych im do tej pory zachowań.
Jak nietrudno się domyślić, taki stan rzeczy nie podoba się jegomościom z księciem Brandalezyeuszem (świetny, bo wiarygodny w swej niewdzięcznej kreacji Wojtek Siedlecki) na czele, którzy postanawiają przywrócić stary porządek.
To utwór w gruncie rzeczy lekki i frywolny – bo jakże inaczej nazwać rzecz, której bohaterowie noszą imiona: Piczomira, Srakotłuka, Onanizm czy Klitorys i wypowiadają kwestie w rodzaju:
„Daj małżonka królowej niezgiętego męstwa, który by ją mógł jebać w miarę dostojeństwa. Daj nam siły lubieżnej, siły nie wzruszonej, na obronę ustawy kraju i korony”.
Fredro napisał „Piczomirę…” ponad 200 lat temu, ale ile ten utwór ma wspólnego z dzisiejszą sytuacją w Polsce, widać na pierwszy rzut oka.
O co chodzi
Zarówno dwa wieki temu szło, jak i obecnie idzie o patriarchalną władzę nad kobiecym ciałem i związanymi z nim decyzjami.
I tak jak kiedyś, tak teraz tę władzę sprawują głównie mężczyźni w typie określanym obecnie jako „dziaders”, czego wyznacznikiem wcale nie jest wiek, lecz ciasna konserwatywna mentalność ze szkodliwymi pretensjami do wszystkich, którzy myślą, czy żyją inaczej.
W utworze Fredry takim dziadersem jest Brandalezyeusz, który tracąc coraz bardziej siły witalne, a tym samym status, zamierza poskromić pragnącą wolności seksualnej – a może po prostu pełni praw – Piczomirę.
Natomiast w Polsce, w roku 2020 dziadersami są ci wszyscy, którzy redukują współczesne kobiety do roli inkubatorów…
Spektakl w interpretacji Libery można odczytać jako kolejny stopień emancypacji kobiecej cielesności. Pierwszym krokiem w tym kierunku są dialogi fredrowskich buntowniczek, sprzeciwiających się zasadom, według których odmawia się im prawa do prawdziwej rozkoszy, bezpruderyjnej swobody i intymnej równości.
Natomiast reżyser nakłada na to aktualną walkę polskich kobiet o wolność stanowienia o sobie przed, w trakcie i po seksie.
Robi ten ważny, szczególnie aktualny krok naprzód, uwspółcześnia znaczenie „Piczomiry”, a wszystko to ze slajdami z kobiecych demonstracji w tle, z transparentami, które zamiast haseł mają narysowane żeńskie i męskie narządy płciowe, a także z podkładem muzycznym z utworu Erica Prydza „Call on me”, dźwiękami techno party Pawła Dobka oraz namiastką tekstu pewnego rapera, który przypadkiem genialnie wstrzelił się w społeczne nastroje.
Wszystko to sprawia, że premierowe czytanie (chociaż wcale nie z kartki) dzieła patrona gnieźnieńskiego teatru, staje się niezwykle atrakcyjnym przestawieniem, zagranym dynamiczne i ekspresyjne, teledyskowo, czy wręcz karnawałowo.
Odzyskać prawa
Chcąc podsumować przedstawienie – które warto pozostawić dla widzów w sieci na dłużej – można sięgnąć 30 lat wstecz.
Historia naszego kraju uczy, że nie wolno pozwalać rządzącym na odbieranie praw, z których wcześniej się korzystało (kobiety Solidarności, po walce usunęły się w cień, a potem tylko jedna z nich obecna była przy Okrągłym Stole), bo równocześnie traci się:
- wolność (porozumienie polityków z Kościołem i w efekcie „kompromis” z 1993 roku)
- widzialność (począwszy od połowy lat 90. m.in. w podręcznikach szkolnych obecnych jest coraz mniej kobiecych czy dziewczęcych postaci, o czym pisze choćby Agnieszka Graff w swej książce „Świat bez kobiet”)
- część życia (słynna sprawa Alicji Tysiąc, której odmówiono legalnej aborcji w ramach tzw. kompromisu, co kobieta przypłaciła ciężkim uszczerbkiem na zdrowiu).
Obecnie żyjemy w kraju, w którym próby odzyskania pełni praw nazywa się „tematem zastępczym”, a walczące kobiety „nawiedzonymi feministkami”, żyjemy w kraju bez rzetelnej edukacji seksualnej i bez możliwości podejmowania swobodnych wyborów, dotyczących kwestii intymnych.
Żyjemy w takim kraju…, a może żyłyśmy, aż do teraz. Być może teraz to się zmieni