Najbardziej przegięta wersja siebie
Opublikowano:
8 marca 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„Ballroom nadal pozostaje miejscem, w którym możesz odetchnąć od opresji, nie musisz się ukrywać i formatować w taki sposób, aby nie posądzono cię o obnoszenie się z własną seksualnością” – mówi Adrian Rutkowski, voguer Grandpa Yantar z kolektywu Lokalnych Poznańskich Voguerów i Kiki House of Army.
Jakub Wojtaszczyk: Jak wyglądały początki twojego vogue’owania?
Adrian Rutkowski: Zaczęło się od tego, że zauważyłem samo zjawisko. Wszystko dzięki teledyskowi FKA twigs do „Glass & Patron”. Piosenkarka zwróciła moją uwagę na ten rodzaj performansu. Wydał mi się megaegzotyczny, ciekawy i nowy. Jakiś czas później obejrzałem dokument „Paris is Burning”, który dał mi szerszy background i sprawił, że poczułem ciężar wiążący się z kulturą ballroomową. W 2018 roku pojawiła się opcja uczestniczenia w warsztatach z voguingu. Od razu z niej skorzystałem.
JW: Wcześniej tańczyłeś?
AR: Nie! [śmiech] Co prawda posiadam słuch muzyczny, ale nigdy w sposób profesjonalny nie rozwijałem tego talentu. Dopiero podczas warsztatów okazało się, że przydaje się i dzięki niemu robię szybki progres w tańcu.
JW: Co było przyciągającego w tej ekspresji?
AR: Poczułem, że jest to kawałek kultury, do którego mogę należeć, że to miejsce dla mnie. To celebracja queerowości, wręcz czasem można prześcigać się z innymi osobami, aby być jak najbardziej queerową postacią albo przegiętym facetem. To też celebracja grania z płcią, udawania i umiejętności wmieszania się w społeczność heteroseksualną i cispłciową [spójność pomiędzy czyjąś płcią przypisaną przy narodzinach a ich tożsamością płciową; cismężczyźni i ciskobiety to osoby nietranspłciowe – przyp. K.W.]. Jest to też możliwość uzyskania czegoś, co nie jest nadal dostępne wykluczonym z mainstreamu osobom.
JW: Wspominałeś o ciężarze, który niesie ze sobą vogue. Nie odstraszył cię?
AR: Cóż, kultura ballroomu powstała dlatego, że w innych przestrzeniach nie było miejsca dla ciemnoskórych i latinx osób LGBT+, zwłaszcza transkobiet. Zrobiły więc dla siebie własne miejsce. Sama kategoria Realness była pierwszą, od niej wszystko się zaczęło. Nagradza osoby najlepiej wpasowujące się w dany standard cis-hetero-binarnego społeczeństwa. Można było poczuć się na balu np. szefową firmy, bo w rzeczywistości już nie była osiągalna.
Te role nie były dostępne ciemnoskórym osobom queer.
Dopiero z czasem przyszły znane dziś magiczne ruchy, język, zwyczaje, moda i muzyka. Moje zainteresowanie voguingiem złożyło się z edukacją równościową pod względem płciowym, rasowym i klasowym. Zrozumiałem, że muszę być ostrożny, korzystając z niego. Mimo to do dzisiaj borykam się z pytaniami: czy w Poznaniu nie jesteśmy gatekeeperami tej kultury? Czy oddajemy jej wystarczająco duży szacunek, by nie można było stwierdzić, że ją wykorzystujemy?
JW: Do jakich wniosków dochodzisz?
AR: Wszystko zależy od sytuacji. Nadal jesteśmy w większości biali, po części uprzywilejowani, w kulturze pełnej rasizmu, mizoginii i queerfobii. Mam nadzieję, że robimy to dobrze. Jednak jeżeli ktoś, np. amerykańska społeczność voguerska, zrobi nam call-out [ang. zwrócenie uwagi na coś, przywołanie do porządku], to się nie zamkniemy w sobie, tylko zastanowimy się nad powodami tej sytuacji.
JW: Co może uzasadniać takie przywołanie do porządku?
AR: Na przykład to, kiedy zajęcia z voguingu prowadzone są przez osoby, które nie są w niego zaangażowane, nikt ze społeczności ich nie kojarzy, nie pojawiają się na ballach, czyli po polsku balach, wydarzeniach będących źródłem i celem voguingu. Jeżeli ktoś traktuje vogue jako kolejny styl tańca, od razu jest podejrzany. Zwraca się też baczną uwagę na początkujące osoby. Czy koślawość ich ruchów wynika z braku umiejętności? Czy może parodiują vogue?
JW: Czy wchodząc do domu vogue’owego, tworzysz swoją personę?
AR: Najbardziej bawi mnie śmiertelnie poważne podejście do voguingu przez niektóre osoby. Zachowują się, jakby chciały zwojować świat, być najlepsze ze wszystkich. Ale rozumiem też, że moja drwina wychodzi z punktu widzenia osoby uprzywilejowanej.
Ja mogę wybrać sobie różne światy, wiele możliwości realizowania siebie w świecie jest dla mnie dostępne.
Dla wielu niebiałych osób queer taki nie jest. Z drugiej strony vogue wynika z próżności i celebracji siebie, dlatego „walczy się” z innymi osobami o bycie najbardziej zajebistym w danej kategorii.
JW: Czym są kategorie?
AR: To następujące po sobie etapy balu, w których osoby mogą ze sobą konkurować, każda ma inne wymogi i jest inaczej oceniana, mogą to być kategorie związane z performatywnością i tańcem, chodzeniem po wybiegu, tworzeniem kreacji czy makijażu lub posiadaniem superciała i seksapilu. Jak widzisz, jest to przestrzeń trochę narcystyczna, do odnalezienia poczucia własnej wartości. Moja persona dziadka [ang. grandpa] jest trochę prześmiewcza. Jest to postać urocza i do rany przyłóż, nie idzie tylko w stronę kultu młodości i piękna.
JW: A Yantar?
AR: Chciałem nawiązać do Kresów Wschodnich, gdzie sięgają moje korzenie. Dodatkowo lubię bursztyny i jestem rudy. Odwiedziny w domu Anny Jantar jeszcze przede mną!
JW: Czy personie vogue’owej blisko do tej dragowej?
AR: Drag bywa różny, ale uogólniając, można powiedzieć, że persona vogue’owa nie jest tak odrębna, inna od persony domyślnej. Jest wykręcona, napompowana adrenaliną i hype’em [ang. robić szum, przesadnie coś reklamować] od strony twojej rodzinki, która za tobą krzyczy i w taki sposób dopinguje na scenie. Kiedy wychodzisz przed jury, najbardziej liczysz właśnie na wsparcie swojego plemienia w walce z przedstawicielami_kami innych plemion w ballroomie.
Postać vogue’owa jest najbardziej agresywną, sensualną i bezkompromisową wersją ciebie.
Oczywiście nie zawsze tak musi być. Sam najbardziej lubię przybierać miękkie cechy, używam shade’u, czyli stawiania się ponad osobę przeciwną. Podkręcam pewność siebie, bo inaczej zostałbym zjedzony na scenie. Jestem w ballroomie po to, aby dać upust emocjom i po prostu być przegiętym, dlatego mój występ skręca – patrząc stereotypowo – w kobiecą stronę. Persona też trochę się zmienia. Od pewnego czasu eksploruję tzw. Old Way, który jest typem ruchu związanym z prostotą, precyzją i męskimi tańcami, jak breakdance, czy sposobem poruszania się wojska, ale i tak wychodzi mi to wszystko jakoś pedalsko [śmiech].
JW: Wspomniałeś o kategoriach. W jakich najlepiej się czujesz?
AR: W kategoriach kobiecego runwayu, czyli European Runway i w Vogue Femme. Występuję w nich jako butch queen, czyli cisfacet homoseksualny. Lubię też wspominany Old Way, co pewnie ma wiele wspólnego z moją „dziadkowością”. Kategorie w ballroomie są dość ustrukturyzowane, co jest zrozumiałe z punktu widzenia historii. Czasami mnie to irytuje.
JW: Najbardziej znana jest chyba kategoria Realness…
AR: Szanuję ją, ale ja jestem w ballroomie po to, żeby już nie bawić się w udawanie heteryka, taką miałbym kategorię jako cismężczyzna homoseksualny. Byłbym schoolboyem, czyli uczniem, albo koszykarzem, generałem. Kategoria Realness jest popularna wśród osób transpłciowych, bo mogą pokazać taką wersję siebie, do której czasem dążą, której najbardziej potrzebują.
JW: Wspomniałeś o ustrukturyzowaniu ballroomu. Skąd te sztywne podziały tożsamościowo-płciowe?
AR: Wynikają z tradycji. Z potrzeby uznania i godności, których kobiety trans nie miały i nie mają w realnym świecie.
Podziały bazują na konkretnych rodzajach sprzedawanej widowni fantazji, na tym kto będzie prezentował się najbardziej przekonująco, najbardziej prawdziwie – stąd „realness”.
Można wiec powiedzieć, że bazuje na wykręconej binarności i passingu [ang. uchodzenie za kogoś, za osobę cis/hetero], a niekoniecznie na tym, jak się ktoś czuje. Sędzia nie będzie z tobą dyskutował, tylko będzie na ciebie patrzył, czy wyglądasz jak stereotypowa kobieta, gdy jesteś w kategorii, gdzie masz się tak prezentować. Na konkurencje trochę patrzy się jak na te w sporcie, czyli oprócz poczucia ważne są też fizyczne uwarunkowania występujących osób, np. transkobiety bardzo często występują oddzielnie od ciskobiet. Ma to swoje plusy i minusy. Swojego czasu byłem sfrustrowany sztywnością. Ale z drugiej strony, jeżeli każda osoba ma swoją kategorię, swoją przegródkę dla tożsamości, to też jest okej. To wszystko i tak jest grą. Jednak najbardziej kibicuję niebinarnym kategoriom [osoba niebinarna to taka, która nie identyfikuje się z żadną z płci – ani męską, ani kobiecą – lub identyfikuje się z obiema naraz] i tym otwartym dla wszystkich (OTA – Open to all, niezależnie od tożsamości).
JW: Ustaliliśmy, że vogue trochę kłóci się z niebinarnością, przenikaniem się płci. Jednych to frustruje, innych wręcz przeciwnie. Czy w dzisiejszych ballroomach mamy do czynienia z ruchem na rzecz zniesienia tych tradycyjnych struktur?
AR: Trochę tak. Przodują w tym młodsze pokolenia. Polska jest trochę mniej konserwatywna i nie trzyma się tego sztywnego podziału kategorii, np. na płeć. W innych krajach Europy też jest pewne rozluźnienie w tej kwestii. Pojawiają się wspomniane kategorie OTA. Jednak z drugiej strony Francja czy Niemcy złapały amerykańskiego bakcyla i zmierzają w stronę dawnego, typowego podziału. Ma to też swoje uzasadnienie. Gdy jest się najbliżej kolebek ballroomu i ludzi go tworzących, najbardziej się to „czuje” i chce się zachować tradycję, którą już pokrótce opisałem. Jest ważna.
JW: Jak się ma wyjście podczas balu do występu w „Nowiu”, czyli wydarzenia online Lokalnych Poznańskich Voguerów [LPV – wywodzący się z Poznania kolektyw artystyczny związany ze sceną voguingową], które było trochę teledyskiem, a trochę autoterapią?
AR: Tak jak ballroom jest słońcem, tak „Nów” był księżycem. Ballroom i voguing jest radosno-gniewny i pewny siebie. W wydarzeniu LPV pokazaliśmy_łyśmy rzeczy bardziej „brzydkie”, trudne, takie, dla których nie ma widowni na balu. Oczywiście jest tam miejsce na wątki edukacyjne, żałobę po kimś, kto zmarł, a nawet pewnego rodzaju oszołomienie, kiedy zachodzi do zmian składu domów. Np. ciskobiety korzystają z ballroomu, aby odetchnąć i móc być seksualnymi, ale nienapastowanymi przez cisfacetów. Ale nie znajdziesz tam opowieści o złamanym sercu albo próbach autoterapii.
JW: Do czego ty wykorzystujesz ballroom?
AR: Do pokazywania się innym osobom i konkurowaniu w byciu kobiecym mężczyzną. Daje mi to odskocznię od zwykłego życia. Lubię też aspekt mody, tych szalonych kreacji. Tak jak wspomniałem, ballroom jest bliski wielu transosobom, a ja na przestrzeni lat widzę, jak dużo czerpię z ich doświadczeń, mądrości i cierpienia…
JW: Co dokładnie masz na myśli?
AR: Osoby trans pokazują, jak bzdurny jest nasz świat. Przez to, z jakimi problemami się borykają, rozkładają istniejące normy czy struktury i systemy funkcjonowania społeczeństwa. Kolonializm i kapitalizm podzieliły świat na dwie płciowe osie, takie ekskluzywne, wykluczające się kategorie. Ten podział jest chory, niezdrowy i zbyt ograniczający.
Każdy produkt jest określony jako pasujący do konkretnej płci, jednej z dwóch wykluczających się kategorii.
Rodzime różnorodności płciowe wielu kultur wybito, bo nie pasowały do stylu życia kolonialistów. A według psychologii płci to androgyniczność, zestaw cech psychicznych obu kategorii, jest najbardziej optymalna do życia. Oddaje ludzką złożoność i elastyczność. Dlatego osoby, które niekonformistycznie podchodzą do sztywnych ram płciowych, mają miejsce w moim sercu. Mam ogromny szacunek do osób trans i podziwiam podróż, którą przebywają.
JW: Wróćmy do „Nowiu”. Skąd pomysł ma tego typu imprezę?
AR: Konstruowaliśmy ten performans przez długi czas. Zmieniały się osoby, które kierowały tym projektem na przestrzeni roku. Później siekł nas COVID, co na pewno wpłynęło na wydźwięk emocjonalny całego wydarzenia. Zwróciliśmy się ku naszemu wnętrzu i daliśmy upust naszej indywidualności. Nie ograniczaliśmy się konwenansami i vibe’ami ballroomu, tylko się nimi inspirowaliśmy. Umożliwiliśmy też przekaz muzyczny i słowny. Na balu nie wybiera się swojej muzyki i słów, którymi cię ktoś zapowie, nie możesz też wydeklamować wiersza. W zaufanym gronie chcieliśmy opowiedzieć o tym, co nas trapi, spycha w dół.
JW: Na jakie perfo się zdecydowałeś?
AR: Przepracowywałem otwarcie naszego związku z Zygzakiem, na które się świadomie zdecydowałem, ale później się na nim przejechałem. Przysporzyło mi ono różnego rodzaju cierpień, uruchomiło chorobliwą zazdrość, podejrzenia, lęki, poczucie bycia niedostatecznym dla mojego partnera. Z drugiej strony czułem się jak hipokryta, bo gdy on korzystał z otwarcia relacji, spotykał się z kimś, to nawet jeżeli to spotkanie nie kończyło się seksem, byłem bardzo zazdrosny. A kiedy ja chodziłem na randki, nie miałem z tym problemu. Otwarcie wywołało dużo trudnych emocji.
JW: Performans cię z nich oczyścił?
AR: Bardziej umożliwił dalsze ich przeżywanie i doprowadzenie do dobrego zakończenia. I sprawił, że Zygzak maltretował mnie ciągłym odsłuchiwaniem i śpiewaniem piosenki, której użyłem w swoim występie. Robi to do dziś. Autor piosenki, Fisherspooner, widział występ i podzielił się miłym słowem, na szczęście mnie nie pozwał.
JW: Otworzyliście związek z powrotem?
AR: Przeciwnie [śmiech]. Ale myślę, że była to dobra decyzja; zobaczymy, czy ostateczna. Może da nam to możliwość przepracowania i dojścia do ustaleń, które będą satysfakcjonujące dla obu stron? Może znajdziemy odpowiedź na to, co otwarcie związku miało nam zastąpić albo od czego odwrócić uwagę?
JW: Jak do takiej warstwy psychologicznej dostosować ruch ciała?
AR: Elementem uwalniającym był utwór muzyczny „Have fun tonight” Fisherspoonera, który odpowiednio skonfigurowałem z pomocą voguerki Miss Pinky w taki sposób, by początkowo wspierał jedne emocje, a później kolejne. Muzyka jest bardzo istotna. Wprowadza mnie w konkretny nastrój. Jeżeli pojawiają się słowa, to muszę się z nimi utożsamiać.
To wszystko automatycznie przekłada się na wyraz mojej twarzy, jakość i tempo ruchu, a nawet na to, na czym skupiam uwagę. Poza tym mam dość luźne ramy.
Nie ustalam choreografii, tylko punkty kluczowe, które chcę zawrzeć w performansie. Otwieram się na dane emocje, co umożliwia mi ustalenie dokładnych trajektorii ruchów i tego, jak występ będzie finalnie wyglądać. W „Nowiu” pomogła mi ciemność i mała, przez COVID-19, widownia w Scenie Roboczej.
JW: Czyli ważna jest intymna atmosfera?
AR: Tak, w odróżnieniu od ballroomu, w którym jest mnóstwo ludzi, oślepiające światła i głośna muzyka.
JW: Zdarza ci się tworzyć choreografię?
AR: Tylko wtedy, gdy współpracuję z inną osobą, jak z Miss Pinky, z którą mieliśmy wspólny numer właśnie na „Nowiu”. Uczę się nowych choreografii i ćwiczę je, ale później przechodzą do mojego słownika, z którego mogę swobodnie korzystać podczas improwizacji. Na balach tylko i wyłącznie idę na żywioł.
JW: Jak bardzo istotne są ciuchy podczas występów?
AR: Podczas „Nowiu” miałem konkretną ideę, którą chciałem przekazać, strój był do tego jednym z narzędzi. Postawiłem na kolor czarny i czerwony. Dodatkowo projektant Tomek Dudka stworzył żurawia z lin, którymi byłem przepasany podczas performansu. Na balach panują dodatkowe wymogi. Każda z kategorii ma swój dresscode, który może zależeć od koloru, akcesorium, którego należy użyć, czy całego konceptu, np. zjawy, postaci z bajek itp. Sędziowie decydują, czy dany strój przechodzi test. Zdarza się, że współpracuję z poznańskimi queerowymi krawcami, czyli wspomnianym Tomkiem Dudką i Kubą Jasińskim. Ten pierwszy uszył mi strój ducha z epoki, który zaprezentowałem podczas Mystic Ballu. Natomiast Kuba stworzył dla mnie kostium gołębio-anioła na warszawski Carnival Ball.
JW: Masz wykształcenie psychologiczne. Pomaga ci ono w vogue’u?
AR: Pomaga mi spojrzeć krytycznie, empatycznie i z lekkim dystansem na niektóre zjawiska, np. na narcyzm czy potrzebę uznania. Mamy też takie powiedzenie, że ballroom czy voguing niekoniecznie jest dla superinteligentych osób. Nie sprzedaje się tam intelekt, tylko pewność siebie i piękno. Widząc te plusy i minusy, po prostu łatwiej mi się żyje [śmiech].
JW: Vogue ma bardzo bogaty kontekst historyczny. Był stworzony przez czarne drag queens w Harlemie w latach 60. Dzisiaj jest to bezpieczne i kreatywne miejsce dla osób LGBT+. O czym teraz mówi vogue? Czy ma coś politycznego do powiedzenia?
AR: Mimo wszystko homofobia i transfobia się zmniejszają, więc ballroom stał się jednym z wielu miejsc dla społeczności LGBTQIA. Przez to pojawia się tam więcej cis, hetero i białych osób, co może się wiązać z większym dostępem do tej ciekawej formy, jak i z pewnym rozwodnieniem i brakiem wystarczającej edukacji, czym jest i był ballroom. Przejście voguingu do mainstreamu przeszkadza w kwestii rasowej, która wiąże się też z seksizmem.
W świecie sztuki w dalszym ciągu zatrudnia się białe, ładne tancerki, a nie osoby, które bezpośrednio są związane z kulturą ballroomową, a nie są białe.
Dlatego trzymanie się zasad i uważne sprawdzanie, kto może uznawać się za voguera lub kto powinien uczyć tego tańca, jest tak istotne. Oprócz wykluczenia i braku praw sprowadza się to też do pieniędzy.
JW: Czy w Polsce wygląda to trochę inaczej?
AR: Jesteśmy w większości biali, ale problemy mamy podobne, choć może mają one inną intensywność. Ballroom nadal pozostaje miejscem, w którym możesz odetchnąć od opresji, nie musisz się ukrywać i formatować w taki sposób, aby nie posądzono cię o obnoszenie się z własną seksualnością.
JW: Drag przez RuPaula przechodzi do mainstreamu. Czy taka droga czeka vogue?
AR: Myślę, że to kwestia czasu. Od dawien dawna czerpano inspiracje z ballroomu i voguingu. Jednak voguerom nie płacono wystarczająco dużo, w porównaniu z tym, jakie pieniądze zarabiały później białe, cis i heteroosoby, które korzystały z ruchów, estetyki, ballroomowego szaleństwa, zabawy płcią… Obecnie się to zmienia. Niedawno HBO wyprodukował reality show „Legendary”, które stworzyły w dużej mierze niebiałe osoby ze środowiska vogue’owego. Mam nadzieję, że popularyzacja będzie zmierzać w dobrym kierunku.
JW: A w jakim vogue’owym kierunku ty zmierzasz?
AR: Czekam na odtajanie covidowo-zimowej zmarzliny. Stoję na skrzyżowaniu ballroomu, dragu i swobodnego performansu. Czerpię z tych dziedzin, aby robić to, w czym czuję się najlepiej. Przygotowuję wideoperformans, który wypuszczę, jak tylko nadarzy się okazja. Robię go dla siebie, nie goni mnie deadline. Poza tym będę kontynuował projekty z LPV, House of Army i dalej się rozwijał