Potrzebujemy współczesnych szamanów
Opublikowano:
1 grudnia 2020
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„Drag jest dla mnie sztuką, która pomaga społeczności LGBT+ przejść przez trudne momenty. W Polsce na tym polu przeżywamy zbiorową traumę. Występy często są po prostu zbawcze” – mówi Ola Juchacz, aktywistka, drag persona.
Jakub Wojtaszczyk: Kiedy rozpoczął się twój aktywizm?
Ola Juchacz: Jest to klasyczny przypadek naszej rzeczywistości i dziewczyn w niej. Mój aktywizm rozpoczął się od Czarnego Protestu w październiku 2016 roku. Na tyle mnie poruszyła ta sprawa, że trafiłam do kręgu organizatorek poznańskiego wydarzenia. Kontynuowałyśmy współpracę, tworząc materiały edukacyjne na temat aborcji. Ten temat został ze mną do teraz. Bardziej się w niego angażuję i widzę, że teraz wiemy dużo więcej niż te cztery lata temu.
Była to dla mnie wyrzutnia do poznania osób, które zajmują się feminizmem oraz pomagają w aborcjach. Sama też w tę pomoc się angażuję.
Ta działalność feministyczna to clou moich obecnych działań. Nawet w pracy zawodowej staram się te przemyślenia, które mają na celu stworzenie przestrzeni jak najbardziej równościowej, wdrażać.
JW: A aktywizm LGBT+?
OJ: Jest on siłą rzeczy związany z moją tożsamością, bo dość wcześnie zorientowałam się, że jestem osobą biseksualną. Był to aktywizm typowo samorzeczniczy – gdzie mogłam, zabierałam głos i opowiadałam o swoich doświadczeniach; dawałam też przestrzeń na opowiadanie o sobie innym osobom. Chciałam, aby te prywatne historie wzmacniały poczucie, że jesteśmy ludźmi, a nie ideologią. Staram się też pokazywać, że krytyka feministyczna bardzo dużo zrobiła dla ruchów LGBT. Często są to dwie aktywistyczne drogi, które można wybrać. Dla mnie to była zawsze spójna historia. Wiele feministek, od których się uczyłam, było zresztą lesbijkami.
JW: Powiedziałaś, że wykorzystujesz równościowe traktowanie w swoich pracach. Działałaś przy Festiwalu Malta, teraz jesteś związana ze Sceną Roboczą. Jak to wygląda?
OJ: Mam megafarta do osób, które poznaję, także tych, które były socjalizowane do bycia mężczyznami. Ale ta socjalizacja przebiega w podprogowy sposób; rodzice narzucają ją dzieciom, nawet sobie tego nie uświadamiając. Mnóstwo chłopaków ma wprasowane zachowania, o których nie zdaje sobie sprawy.
Nie mają zazwyczaj złych intencji, ale reprodukują takie zachowania, że chłopak ma zawsze pierwszy głos, przestrzenie są zawsze dominowane przez mężczyzn, oni zawsze mają coś do powiedzenia.
To doświadczenie bardzo wielu osób. Mężczyźni zaczynają zwracać na to uwagę, ale dlatego, że my to punktujemy. Długo postrzegano nas jako upierdliwe feministki, które takie zachowania wytykają palcem. Teraz ta samoświadomość jest dużo większa. Myślę, że dużą robotę w tym temacie wykonała Rebecca Solnit.
JW: Mężczyźni objaśniają świat kobietom, które mają większe doświadczenie od nich…
OJ: Porusza mnie, kiedy znajduję wspólnotę doświadczeń z moją niemal osiemdziesięcioletnią babcią. Zaczyna zdawać sobie sprawę z wielu takich sytuacji, kiedy ktoś nie powinien jej przegadywać, bo jest w tym temacie bardziej kompetentna albo posiada wiedzę z życiowego doświadczenia. O kobiecej wiedzy często mówi się, że jest oparta na emocjach i jest przeciwstawiana z męską wiedzą ekspercką. Co nie jest prawdą! Bo po pierwsze kobiety też są ekspertkami. Po drugie wiedza intuicyjna i ta wynoszona z wielopoziomowej obserwacji rzeczywistości, do której z kolei dziewczyny są socjalizowane, jest superistotna między innymi w pracy z innymi ludźmi. Dziewczyny są przyuczonymi organizatorkami. Zazwyczaj ogarniają mnóstwo sfer wokół siebie i kiedy kolesie to zauważają, to jest to krok do przodu.
JW: Myślisz, że geje szybciej to zauważają i oddają pole kobietom? A może to po prostu stereotypizacja?
OJ: Jeżeli jesteś w jednej z grup dyskryminowanych, to kumasz bolączki innej grupy. Dużo łatwiej jest ci empatyzować niż kolesiowi, który jest cis i hetero i który zawsze miał taryfę ulgową. Oczywiście pomijając różne sytuacje ekonomiczne… Wydaje mi się, że każdą z tych sytuacji należy analizować pojedynczo, bo zdarza się przejmowanie przestrzeni przez gejów.
Jest to temat powracający, że LGBT to zazwyczaj „G”. Jednak poznałam w swoim życiu wielu chłopaków identyfikujących się jako geje, którzy łapią to w lot. Zwłaszcza ci z młodego pokolenia. Te osoby wyrastają już w takiej atmosferze wrażliwości na drugą osobę.
Mam wrażenie, że dużą rolę odgrywa w tym internet. Poznaje się swoich ludzi, ale też praktyki, które w Polsce jeszcze nie wybrzmiały, a w Stanach są już wypracowane. Właśnie uważność jest tego przykładem. Wpływa na to, jak współpracujemy ze sobą.
JW: Wspomniałaś o środowisku dragowym. Skąd wzięła się Lizzy, twoja drag persona?
OJ: Z fascynacji tym, że kobieta może robić drag. Inspiracją były działania Loli Eyeonyou Potocki, która brała udział w Festiwalu Malta. Obserwowałam ją zresztą już wcześniej. W pewnym momencie mi powiedziała: „Ej, stara, skoro cię jara drag, to w końcu go zrób”. Stwierdziłam, że spróbuję. Drag był dla mnie batalią z samą sobą.
JW: Dlaczego?
OJ: Jest to temat, o którym rozmawiamy prywatnie z innymi osobami performującymi, ale rzadko on wybrzmiewa na forum – drag to praca na własnym ego. Nagle dostajesz tyle uwagi od innych osób, że może cię ona przytłoczyć; istnieje tendencja do nadbudowania sobie poczucia odpowiedzialności za społeczność; często jesteś rozliczany, rozliczana, jak tę odpowiedzialność realizujesz.
Mamy takie przykłady w Poznaniu, gdzie wylała się tona hejtu na osoby, które tak naprawdę wyrażały frustracje całej społeczności, ale forma realizacji niektórym się nie podobała. Aktywistki i aktywiści z takimi rzeczami non stop się stykają.
Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie wiedzieć, jak wykonać coś mądrzej, lepiej, bardziej strategicznie. Z boku zawsze łatwiej jest komentować.
JW: Drag też w dużej mierze funkcjonuje na Instagramie…
OJ: Tak. Ta platforma bywa okrutna, nie tylko w wymiarze hejtu. Okrutne jest bycie w ciągu dopaminowym, tych lajków, reakcji, wchodzenia w interakcje z innymi, budowanie swoich własnych grup. Nie chcę zabrzmieć jak osoba, która krytykuje wsparcie w środowisku samo w sobie, bo ono jest super. Wydawało mi się czasem, że nie mam swojej grupy, kliki – że nie przynależę, bo nie umiem się tak kumplować, nie poświęcam na to tyle czasu, nie żyję tam. Czasem czułam, że gdzieś dzieje się dla drag queens i drag kingów rzeczywistość, do której nie mam dostępu.
JW: Czy moment wejścia na scenę był dla ciebie trudny?
OJ: To było najlepsze! Cieszę się, gdy uwaga skupia się na mnie (śmiech). Trudny jest moment konceptualizowania występu. Pomagało mi wsparcie Loli. Ma podejście wyniesione ze szkoły artystycznej, jak tę myśl, na którą wpadasz, zrealizować w formie mikrosztuki. Sama głównie działam od strony koordynatorsko-organizacyjnej wydarzeń, więc myślę w ogóle innym torem o tym, co ma się zmaterializować na scenie.
Jestem w świecie idei, słów… Z tego powodu mało działałam audiowizualnie, a bardziej pokazywałam, jak język może być opowiadany ciałem w dragu.
Albo to były teksty, które sama pisałam, jak w przypadku performansu „Mame, jakie to dziwne, żeś ty pomarła” albo typowych lipsyncowych występów. Jeżeli komuś udało się odgadnąć, dlaczego wybrałam konkretną piosenkę i co chciałam nią opowiedzieć, było to dla mnie bardzo istotne. Ważniejsze niż kolejne obserwujące osoby na Instagramie.
JW: Możesz podać przykład wyboru takiej piosenki…
OJ: Tak, np. „Many Moons” Janelle Monáe. W pewnym momencie wokalistka mocno eksploatowała temat cyborgów i androidów. Były one prezentowane jako nowa rasa, nowy gatunek, który jest dyskryminowany. Poprzez SF opowiadała o dyskryminacji na takim neutralnym gruncie. Janelle jest czarna, więc siłą rzeczy swoją rasę nakłada na tę opowieść, zdaję sobie z tego sprawę. Wtedy bardzo mnie inspirowała swoimi płytami, które były w całości konceptualne. Między piosenkami znajdują się telefony do radia. Ludzie opowiadają, dlaczego androidy im już nie pasują, i protestują przeciwko temu, że chcą takich samych praw co ludzie. Albo dzwoni osoba, która sama jest androidem, i opowiada o szykanach, jakich doświadczyła na ulicach. Janelle tworzy słuchowisko w formie muzycznej. Wspominana piosenka, „Many Moons”, opowiadała o rewolucji androidów ciemiężonych i od lata wykorzystywanych. Mocno korespondowała z Civil Rights Movement. Wykorzystałam pokaz slajdów, na których w kluczowym momencie starałam się zobrazować konkretne zwroty i słowa ilustracjami z historii rasizmu w Stanach. Dla mnie historia Ameryki to historia czarnych właśnie.
JW: W jednym z wywiadów porównałaś drag do współczesnego szamanizmu. Mogłabyś tę myśl rozwinąć?
OJ: Na pewnym etapie mojego zainteresowania antropologią czytałam o szamanizmie. Pojawia się tam faza liminalna, która często związana jest z rytuałami przejścia, czyli dorastaniem, zaślubinami, pogrzebem… Te fazy liminalne wydarzają się też w sferze społecznej, wspólnotowej. Kiedyś były to święta związane z porami roku. Teraz są to wydarzenia związane z przemianami politycznymi. To właśnie te momenty potrzebują współczesnych szamanów.
Szaman dba o to, by przejście zintegrowało się w pewnej chwili. Aby te trudne, ciężkie doświadczenia cię wzmocniły i pozwoliły pójść dalej.
Drag jest dla mnie tą sztuką, która pomaga społeczności LGBT+ przejść przez trudne momenty. W Polsce na tym polu przeżywamy zbiorową traumę. Występy często są po prostu zbawcze.
JW: Pamiętasz takie przedstawienia?
OJ: Na pewno druga część Queer Explosion, pokazywana w ramach QOx w klubie Poruszenie. Pamiętam, że wychodziliśmy na fajkę i wszyscy i wszystkie mieliśmy poczucie, że bardzo potrzebowaliśmy takiego dragowego kabaretu; potrzebowaliśmy żartów z polityków, śmiania się z tych durnych ludzi, którzy decydują o naszym życiu. Podobne doznania towarzyszyły mi podczas Zsyp Tour, show stworzonego przez Shady Lady i Vronę. Ich farsa i nabijanie się było niezwykle pomocne. Tak, jak kiedyś teatr, tak ich show dragowe może wywołać katharsis. Tak jak teatr, tak drag przepracowuje tematy trudne, tematy tabu. Szczególnie nurt horror dragu, który teraz staje się coraz bardziej popularny. Widać w tych występach na przykład wątki religijne. To są nasze traumy do przerobienia, bo, na przykład, duża część z nas deklaruje się jako ateiści, ale Kościół ciągle w nas jest. Trzeba go z siebie wypchnąć i pójść dalej.
JW: Sama w pewnym momencie zawiesiłaś swój drag. Co się takiego stało?
OJ: Zorientowałam się, że to nie jest moja główna forma wyrazu. Bliższy jest mi język. Czasem mogę go opakować w drag, jeżeli jest taka potrzeba, na przykład przy „Nowiu” z Lokalnymi Poznańskimi Voguerami czy podczas udziału w Młynie, dragowym show Babki i Vrony. Tworzenie dragowego performansu było dla mnie zawsze ciężkim procesem; wręcz walką ze sobą, z moją potrzebą perfekcjonizmu i sprostaniu swoim wyobrażeniom. Drag to również droga sztuka, więc dochodził do tego wątek ekonomiczny. Dlatego postanowiłam, że będę inwestować swój wolny czas w aktywizm, a drag traktować jako tubę do nagłaśniania tematów, które aktualnie tego potrzebują. Bardzo selektywnie, bo dorosłość zaczynam postrzegać jako rezygnowanie z rzeczy – zajawek jest tyle, że można się zajechać. Wybrałam te, które dają mi poczucie samozadowolenia i tego, że zrobiłam coś, co jest po prostu ważne.
Ola Juchacz – pracownica kultury, aktywistka na rzecz kobiet i osób LGBTQ+. Od ponad 6 lat zajmuje się koordynacją i komunikacją projektów artystycznych, społecznych i edukacyjnych. Współpracuje bądź współpracowała z takimi instytucjami jak: Scena Robocza, Centrum Praktyk Edukacyjnych w Centrum Kultury ZAMEK, Fundacja Malta, Pawilon oraz z inicjatywami nieformalnymi. Nagrywa podkasty, współprowadzi spotkania czytelnicze (Czytanki Feministyczne), udziela konsultacji z zakresu budowania kampanii promocyjnych i komunikacji z uwzględnieniem dostępności. Niezmiennie pochłonięta tematem seksualności, (neuro)różnorodności i zdrowia reprodukcyjnego. Najbardziej na świecie kocha rozmawiać z ludźmi o ich pasjach i jeść.