Dialog kultury z szaleństwem
Opublikowano:
23 marca 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„To, co zostaje uznane za chorobę psychiczną, zależy w dużym stopniu od kultury i od ustaleń, które ona czyni” – o wymaganiach współczesności i roli wspólnoty w wychodzeniu z kryzysu osobistego mówi psycholog kliniczny i psychoterapeuta systemowy Marcelina Ptak.
Barbara Kowalewska: Zacznę od nawiązania do myśli Michela Foucaulta, autora słynnej „Historii szaleństwa w okresie klasycyzmu”, który ukazywał zjawiska nazywane wówczas „obłędem” w ścisłej zależności od zmian kulturowych. Jak Pani to widzi w odniesieniu do obecnych czasów? Czy jednostki chorobowe są niezależne od kultury?
Marcelina Ptak: Zdecydowanie są zależne, pokazuje to chociażby historia rozpoznań, czy inaczej, diagnoz. To, co kiedyś nie było nazywane szaleństwem, teraz nim jest, np. hazard, a to, co uważano za zaburzenie, jak niektóre preferencje seksualne, teraz nie jest już tak traktowane.
Pokazuje to, że to, co zostaje uznane za chorobę psychiczną, zależy w dużym stopniu od kultury i od ustaleń, które ona czyni. Myślę o tym jako o procesie wzajemnego wpływu. Przeżywany coś i w ten sposób kształtujemy kulturę, ale ona z kolei wpływa na nas i w rezultacie widzimy to, co kultura nauczyła nas widzieć to, czemu i jak nadaje znaczenie, a co ignoruje.
Chodzi o wartościowanie: co jest ładne, co brzydkie, co dobre, co naganne. Podlegamy temu, bo należymy do tej kultury. Jeśli zaczynamy się wyłamywać, jesteśmy społecznie wykluczani, a to jest bardzo trudne, to kara. Proces ten ujawnia się także na poziomie języka, bo język organizuje nasze postrzeganie.
BK: Wraz ze zmianą czasów zmienia się język?
MP: Można tak powiedzieć. Myślę tu o dyskursie społecznym i ustalaniu różnych zasad. Możemy się umówić, że coś ma być takie, a nie inne, ale gdy społecznie zacznie dominować jakaś inna grupa, zmodyfikuje to znaczenie. I wtedy postrzeganie odbywać się będzie przez pryzmat tego, co sobie wydyskutowaliśmy, albo co inni nam narzucili. Myślę o tym nie jako o zjawisku dobrym czy złym, bo wartość jest już w tym, że jesteśmy istotami społecznymi i w tym znaczeniu kulturowymi. A kultura oznacza bycie w połączeniu – w kontakcie i w dyskursie. Jeśli dokonujemy ustaleń, to znaczy, że są one nam do czegoś przydatne. Dzięki pewnym znaczeniom możemy poczuć się pewniej, ważniejsi w wymiarze emocjonalno-społecznym.
BK: Foucault pokazał, jak w okresie klasycyzmu, kiedy to na piedestale postawiono rozum, za szaleństwo uważano wszystko to, co uznano za „nie-rozum”. Należało to uznać za chore, wykluczyć, usunąć z pola widzenia. Czy coś z tego się powtarza?
MP: Oczywiście, należy to jakoś napiętnować, odsunąć, odizolować, bo stanowi kulturowe „zakłócenie”, wprowadza niepokój.
W każdej kulturze ważne było i jest ustalanie, jakie jest w niej miejsce dla tzw. „wariata”, co się z nim robi, znalezienie dla niego sensownego opisu. W jednych kulturach degradowano i izolowano takich ludzi, ale np. w kulturach Indian szaleństwo nobilitowano.
Kiedy szaleńca uzna się za świętego czy nawiedzonego, jeśli przeznaczy się dla niego szczególne miejsce, wtedy można pogodzić jego odmienność z daną kulturą.
BK: W okresie klasycyzmu następuje zainicjowanie relacji pacjent – lekarz. Pacjent nie był wówczas partnerem, ale stał się przedmiotem dociekań naukowych. Nadal był izolowany, wykluczony, ale zaczęto badać szaleństwo. Od tego czasu wiele się zmieniło. Czy w XXI wieku jesteśmy na linii ciągłej tego procesu, czy w zupełnie innym miejscu?
MP: Widzę to jako pewne kontinuum, na którego jednym krańcu jest przejęcie władzy nad pacjentem, a na drugim – szacunek dla jego decyzyjności. Myślę o niepokoju, jaki budzą „wariaci” i modelu „medycznym”, który się wtedy intensywnie rozwijał, obejmując obszar problemów psychicznych. Z podejściem „medycznym” wiąże się często to, że w skrajnych sytuacjach bierze się odpowiedzialność za pacjenta, np. gdy ten jest nieprzytomny i ratuje mu się życie. W tym znaczeniu myślę o kontroli jako o sytuacji, w której inne osoby decydują całkowicie o chorym.
W klasycyzmie zastosowano ten model medyczny, dlatego zakładano wiele szpitali, które właściwie były więzieniami, a postępowanie z pacjentami polegało bardziej na stosowaniu restrykcji niż leczeniu. Pacjent był tu właściwie całkowicie pozbawiony kontroli. W ostatnich latach nastąpiła w tym zakresie ewolucja: od całkowitej kontroli nastąpiło przejście do rozwijania postawy szacunku wobec osoby. Pisał o tym polski psychiatra Antoni Kępiński.
Nie chodzi tu o wartościowanie, co jest lepsze, ale o dwie różne możliwości. Kiedyś pacjent był przedmiotem działań, w tym znaczeniu, że należało „na nim zastosować” takie a nie inne techniki terapeutyczne, a jeśli coś nie wyszło, on był temu winien. To było przyjęcie pozycji specjalisty. W ostatnim okresie poszliśmy w kierunku równoprawności w kontakcie terapeutycznym.
BK: Czy to jest wzajemnie napędzający się proces? Duża kontrola prowadzi do potrzeby odebrania kontroli i odwrotnie?
MP: Sytuacje kontroli medycznej sprowokowały potrzebę większego wpływu ze strony poddanych leczeniu. Nic dziwnego, że silna kontrola nad pacjentem obecna była w czasach, kiedy nie było jeszcze solidnej wiedzy, jak się z tzw. „obłędem” obchodzić. Gdy mamy więcej pomysłów, jak sobie z tym radzić, robi się spokojniej, w ślad za tym pojawia się szacunek i wówczas terapia może stanowić proces wspólnych uzgodnień.
BK: Dzisiaj mówi się coraz częściej o depresji. Stała się ona tematem równie ważnym, a może nawet modnym, jak wegetarianizm, klimat albo ekologia. Czy wzrosła ilość diagnozowanych przypadków depresji, czy może wynika to z tego, że odmitologizowaliśmy kontakt z psychoterapeutą i dzisiaj korzystanie z jego pomocy nie jest niczym wstydliwym? A może przyczyny są jeszcze inne?
MP: Nie jestem w stanie przytoczyć badań na ten temat, ale z praktyki terapeutycznej wynika, że rzeczywiście diagnozuje się więcej depresji. Zaobserwowaliśmy, że rozciągnęło się to na szersze spektrum objawów. Już pewne, nazwijmy to „melancholijne nastawienie” do czegoś czy przeżywanie dylematów życiowych zaczyna budzić podejrzenie, czy to aby nie depresja.
Daleka jednak jestem od ignorowania tych zjawisk. Diagnozy rozmaitych zaburzeń stawia się dziś coraz młodszym osobom, może to być związane z wymogami, jakie przed nimi stawia współczesna kultura. Chociaż istnieją też pewne tendencje, na przykład ostatnio diagnozuje się więcej przypadków zespołu Aspergera albo ADHD.
Z jednej strony może to oznaczać, że mamy dostęp do większej wiedzy na ten temat, albo/i że jest tych zaburzeń więcej ze względu na zmiany środowiskowe. Z drugiej strony nasz umysł działa w taki sposób, że jeśli posiadamy jakąś wiedzę, to mamy tendencję do stosowania jej jako kryterium oceny zachowania człowieka.
BK: Znakiem czasów mogą być niepokojące zmiany, jakie zaszły w klasyfikacji zaburzeń psychicznych (DSM). Kiedyś żałobę po śmierci bliskiej osoby, trwającą nawet wiele miesięcy uważano za sytuację normalną, a w kulturach przedcywilizacyjnych był to, rytualnie, pełen cykl roczny. W DSM-4 mówi się, że: „nie jest zasadne mówić o epizodzie depresji” wcześniej niż po upływie 2 miesięcy po śmierci bliskiej osoby”. W kolejnym, DSM-5 mamy już zapis, że można zdiagnozować epizod depresji przed upływem tego okresu. Co nam to wszystko mówi o zmianach, jakie zaszły w postrzeganiu problemów psychicznych?
MP: Pokazuje to, jakie oczekiwania ma wobec nas współczesna kultura: masz być wesoły, sprawny, ładny, a przede wszystkim nie utrudniać innym życia. A depresja – no cóż, powiedzmy, że „przykro ją mieć w towarzystwie”.
Wiele lęku wzbudza w nas stan nie-sprawczości, bo to właśnie sprawczość pozwoliła wielu nacjom na stworzenie podstaw nowoczesnej cywilizacji. Niedobrze jest być „niesprawczym”, to wzbudza lęk. Sposób funkcjonowania oparty na intensywnym działaniu pozwala nie przeżywać trudnych emocji, sprawia, że czujemy się bezpieczniej.
Bywa skuteczny, ale ma też swoją ciemną stronę. Gdy przychodzą sytuacje, w których czujemy się naprawdę bezradni, jak w przypadku śmierci bliskiej osoby albo pandemii, chronienie się w nie-przeżywanie, ucieczka przed doświadczaniem bólu, smutku ma swoje konsekwencje.
BK: Jakie?
MP: Wpływa to zwrotnie na kulturę, chociażby w postaci wspomnianego DSM. To rozwiązanie praktyczne: gdy jakieś objawy są zapisane w DSM, lekarz może wypisać leki, inaczej by nie mógł. Ale to jest często droga na skróty, bo inaczej trzeba byłoby rozwijać inne metody leczenia, a one zajęłyby dużo czasu. Trzeba by pomyśleć o jakimś wsparciu społecznym, itd. Reagujemy więc w ten sposób, że słabsza jednostka ma iść do specjalisty, żeby swój problem szybko zniwelować, delegujemy problem na zewnątrz, a nie działamy razem, w grupie.
Chociaż wiem o pewnym projekcie związanym z leczeniem schizofrenii realizowanym w latach 80. w Finlandii, dzięki któremu zminimalizowano leczenie samymi lekami. Zamiast tego uruchamiano całą społeczność we współpracy na rzecz pomocy osobie w kryzysie. Czasem nawet dzięki temu nie stawiano tej ostatecznej diagnozy, dana osoba przechodziła kryzys i bywało, że choroba nie wracała.
Ale wyjść ze schematu i zmienić społeczne podejście do osób w kryzysie psychicznym wymaga odwagi i wprowadzenia dialogu.
BK: Ciekawe są wyniki badań, że nie samo przeżycie traumy decyduje o tym, co się dalej będzie działo z jej ofiarą, ale bardziej to, jak reaguje potem otoczenie, przede wszystkim, czy pozwala osobie po traumie mówić o tym, co przeżyła. Jak to dzisiaj wygląda w naszej kulturze: o czym pozwala się mówić, a o czym nie?
MP: Dzisiaj najczęściej nie ma miejsca na smutek. A do przeżywania smutku potrzebna jest wspólnota i bezpieczeństwo. Zapomnieliśmy, że jesteśmy zwierzętami stadnymi i że rozwinęliśmy mechanizmy, żeby się ratować dzięki wspólnocie. Wspólnota to nie tylko hierarchia, ale też bezpieczeństwo. Kiedy tworzy się atmosferę bezpieczeństwa wokół osoby cierpiącej, może ona wtedy zacząć mówić o tym, co trudne, nawet po wiele razy, „oddawać to” na zewnątrz. Sytuacje strat wiązały się kiedyś z otaczaniem ochroną osoby w żałobie i dawaniem jej czasu na to, żeby zagoiła rany – fizyczne czy wewnętrzne, bez nacisku i popędzania.
BK: „Danie czasu” – to dobrze brzmi. Ale my dzisiaj żyjemy w kulturze, w której na nic nie mamy czasu. Jak można dać czas? Może tydzień, dwa i ma się poprawić. Niecierpliwimy się.
MP: Taką mamy konstrukcję psychiczną, długo rozwijaną, że nie przeskoczymy tego. To tak jak skóra musi się goić w swoim czasie, to trwa, a jeśli próbuje się coś wymuszać, tym bardziej utrudniamy gojenie. Podobnie jest z psychiką. Mamy wewnętrzne narzędzia, ale one muszą dojść do głosu, a na to potrzeba dobrych warunków.
Myślę też o zawstydzaniu i upokarzaniu jako pladze naszych czasów. Jak bardzo wspólnotowość i przygarnięcie jest wtedy ważne. Jeśli wiem, że przynależę do kogoś, że ktoś mnie przygarnie, wówczas nikt nie jest w stanie zranić mnie tak bardzo, żeby mnie to zabiło.
Dotyczy to zwłaszcza młodzieży, szczególnie podatnej na zranienie i depresję. Jeśli nie mają dobrego zaplecza emocjonalnego, łatwo temu ulegają.
BK: Jakie znaczenie ma to, że żyjemy w kulturze indywidualistycznej? Sam sobie wszystko zawdzięczasz, gdy coś osiągniesz i sam sobie jesteś winien, jeśli jest ci źle.
MP: A nasze „plemię”, „wioska” mogłoby być bezpiecznym zapleczem, bo tu jesteśmy przyjęci, tu jesteśmy zawsze „ładni”, nie w znaczeniu komplementowania, ale dla kogoś, kto mnie przyjmuje i z kim jestem we wspólnocie, jestem wystarczająco dobry. Obserwuję, że zawstydzanie stało się niemal normą społeczną. Wzajemnym zawstydzaniem uderzamy we własną wspólnotowość. Wszyscy mamy poczucie podziału, bo widzimy drugiego jako tego, kto nie powinien należeć do nas.
BK: W sytuacji pandemii zwiększa się też poczucie niemocy. Jak by Pani spojrzała na powtarzane często hasło „wyuczona bezradność”. W wielu sytuacjach jesteśmy przecież faktycznie bezradni, a do tego doszedł element izolacji.
MP: Jestem wrogiem „obrażania” bezradności, uważam to za epitet negatywny. Jeśli się czegoś nauczyliśmy w jakimś momencie życia, to widocznie wówczas miało to sens, bo czemuś służyło.
Bezradność bywa dobra, ale my się jej obawiamy, trzeba szybko coś zrobić, żeby naprawić sytuację. A we wspólnocie jest tak, mówiąc humorystycznie, że zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie równie bezradny i będzie nam wtedy raźniej albo będzie ktoś bardziej zaradny od nas i też będzie nam raźniej.
Tyle, że teraz ta wspólnotowość jest ograniczona i to pokazuje, że wirtualnie nie możemy się tak intensywnie wspierać, jak to się dzieje na żywo (chociażby przytulać).
BK: W jakim zakresie izolacja jest faktycznie potrzebna, a kiedy staje się pogłębieniem tego rozczłonkowania, które już istniało? W średniowieczu trędowatych wysyłano na wyspę. Jak możemy działać, żeby izolacja związana z pandemią nie stała się destrukcyjna?
MP: Zależy to od tego, na ile czujemy się przymuszeni do pewnych rzeczy, a na ile mamy poczucie wpływu, bo jeśli człowiek potrzebuje być w izolacji, to często wykorzystuje ją do czegoś. Ale jeśli jest ona narzucona, to jest więzieniem. W średniowieczu, jakby ludzi pozamykać, być może przyjęliby to jako oczywistość.
My żyjemy w czasach, w których autonomia ma tak wielkie znaczenie, że to zamknięcie jest o wiele trudniejsze. To już nie jest odczuwane tylko jako odosobnienie, ale jako ograniczenie wolności. Nie jest łatwo uczynić z tego atut, pomyśleć „jakoś sobie to wykorzystam”.
Raczej rodzi się bunt i wzmożona potrzeba wpływu, przeciwstawianie się temu, a nie wykorzystanie jako możliwości.
BK: Ale sytuacja przymusu istnieje. Co możemy w takim razie opowiadać sobie/nam, żeby przetrwać kryzys?
MP: Pandemia spowodowała różne trudności, a my w odpowiedzi na nie uruchomiliśmy wiele intuicyjnych mechanizmów zaradczych. W chaosie jest to nadawanie sensu, podtrzymywanie lub tworzenie nowych rytuałów. W przygnębieniu – bliskość. Wobec ograniczeń – poczucie humoru. Pandemia wymusza na nas zmianę, ale odpowiedź należy do nas.
Marcelina Ptak – psycholog kliniczny, psychoterapeuta systemowy. Członek założyciel Wielkopolskiego Towarzystwa Terapii Systemowej.