Pokój z widokiem
Opublikowano:
25 października 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
W ramach Programu „Goście Radziwiłłów” Antonin odwiedzili krytycy literatury prof. Przemysław Czapliński i prof. Piotr Śliwiński. O pisaniu w odosobnieniu, niebezpieczeństwach literatury i potencjale tkwiącym w prowincji rozmawiają z Barbarą Kowalewską.
Barbara Kowalewska: Czy izolacja jest konieczna do tworzenia? Taki schemat funkcjonuje często w filmach: pisarz jedzie do domku nad morzem, siada przed oknem z widokiem i pisze. A z drugiej strony rosyjski kompozytor Dymitr Szostakowicz podobno potrafił komponować w każdych warunkach: w czasie oblężenia Leningradu, z dziećmi wokół fortepianu.
Przemysław Czapliński: Zależy to w dużej mierze od charakteru artysty. Do Szostakowicza dorzuciłbym Szczypiorskiego – u szczytu popularności dostał propozycję półrocznego pobytu w jakiejś małej szwajcarskiej miejscowości, ale odmówił. Dlaczego? Żeby pisać, potrzebował polskiego piekiełka – lokalnych przepływów nienawiści i zazdrości. Czerpał z tego energię do pisania. Nie dla takich ludzi azyl, bo oni muszą być w środku „wściekłości i wrzasku”. Są jednak i tacy, którzy mają powyżej uszu codzienności i nie mogą pogodzić jej z twórczą pracą. Błogosławią więc azylancką ofertę. I nie mieliby nic przeciwko temu, by pobyt trwał dłużej niż trzy tygodnie.
Piotr Śliwiński: Trzy tygodnie w takim miejscu jak pałacyk myśliwski w Antoninie? Jakże życzyłbym sobie takiej okazji! Żyjemy w czasach skracającego się czasu, wszystko robi się szybciej, pisanie również wydaje się podlegać tej regule. Prawie nikt nie ma cierpliwości do zamyślających się – i zamykających – na lata twórców, a dystans jest zdecydowanie niżej ceniony niż uczestnictwo.
W sekundę po udanym debiucie pojawia się pytanie o następną książkę. Niektórych pisarzy to motywuje, niektórzy potrafią z tego stanu napięcia wyciągnąć korzyść twórczą, jak Balzak, który żył i pisał w ciągłym dedlajnie, jednak w ogólności zjawisko jest niepokojące.
Więc trzy tygodnie w Antoninie to wystarczający okres, by odpowiedzieć sobie, do której grupy należę lub chcę należeć – żyjących i pracujących w tempie własnych myśli czy w tempie dyktowanym przez własne i cudze ambicje, rynek, potrzebę obecności. Dla młodych lub początkujących autorek to znakomita sposobność wejrzenia w siebie.
BK: Co o tym mówiły tegoroczne uczestniczki?
PCZ: Mówiły, że tydzień się aklimatyzują, drugi tydzień rozkręcają, a trzeci już się pakują. Trzy tygodnie, wziąwszy pod uwagę, że poznają się po raz pierwszy, to wcale nie jest dużo. Do pracy nad tekstem literackim, zwłaszcza powieściowym, potrzeba czasu i rytmu. Na szczęście reguły pobytu u Radziwiłłów są przyjazne: uczestnicy podejmują konkretne zobowiązanie, a gospodarze stwarzają warunki do pisania. Cokolwiek goście stworzą, zostanie zaakceptowane. Fundatorzy nie sprawdzają przy wyjeździe, czy ktoś wykonał swoje zadanie do końca.
PŚ: W tym właśnie zawiera się idea tak krótkiej rezydencji. Gdyby pobyt trwał trzy miesiące lub dłużej, trzeba byłoby pytać o wynik, po trzech tygodniach wystarczy zapytać o pomysł, inspirację, nawet ledwo zalążek utworu. Zastanawiam się – może to powinien być trzytygodniowy warsztat pisarski, z udziałem paru doświadczonych autorów, redaktorów, krytyków, wydawców, sporą dawką rozmów o literaturze i własnej twórczości uczestników? Odosobnienie plus akces?
BK: Kto w tym roku bierze w tym udział? Co wiemy o ich planach literackich?
PCZ: Spotkanie z gościniami Antonina przypominało literacki sześciobój, bo każda z pań ma swoją „konkurencję”.
Katarzyna Dworaczyk, psychoterapeutka, przeprowadza rozmowy z osobami po traumie i przerabia te historie na prozę eseistyczno-poradnikową. Agnieszka Wiktorowska-Chmielewska, autorka cyklu „Dzielnica (bez)cudów”, pisze ciekawą prozę socjologiczną. Jolanta Sroczyńska-Pietz, znana z powieści „Cień zegara słonecznego”, jest chyba bliższa literaturze małych ojczyzn. Z kolei Maria Duszka i Renata Adamska to poetki, a Monika Krauze, przyrodniczka, pisze aktualnie książki dla dzieci.
PŚ: Dodałbym tylko, że ze strony fundatorów to nie nagroda za osiągnięcia, lecz inwestycja w przyszłość. Pisarki zaproszone do Antonina nie należą do establishmentu literackiego, nawet w skali wojewódzkiej, ale wszystkie zdają się mieć silną wolę pisania i coś własnego i ważnego, nie tylko dla siebie, do powiedzenia.
BK: Co taka różnorodność może dać samym uczestniczkom projektu?
PCZ: Tego dnia, gdy tam byliśmy, czuło się dobrą atmosferę. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy to je motywowało do pisania, ale z pewnością dobrze się czuły w swoim gronie.
PŚ: Tak, odnieśliśmy wrażenie, że panie lubią się i są siebie ciekawe. To bardzo miłe i potrzebne, żeby nie za wcześnie przyłączać się do turnieju garbusów, jak życie literackie nazywał Czesław Miłosz.
BK: Na spotkaniu w Antoninie padło pytanie, po co się pisze i dla kogo.
PCZ: Każda z pisarek ma swoją dziedzinę, a to wiąże się z określonym odbiorcą. Jednak ciekawe wydało mi się właśnie to, że autorki nie utożsamiają odpowiedzi na pytanie, kim jest ich odbiorca, z ostatecznym wyjaśnieniem motywacji do pisania. Jak wyglądały inne odpowiedzi? Pierwsza – podmiotowa – polega na tym, że pisanie to wyrażanie siebie. Pisać to zajmować pozycję wobec świata. A takie ustalanie perspektywy to zarazem krystalizowanie samego siebie. Nasze rozmówczynie mówiły jednak również o tym, że pisanie jest potwierdzaniem istnienia świata, więc pisze się po to, by odnowić lub zerwać przymierze z rzeczywistością. I wreszcie w późnej fazie rozmowy pojawiła się odpowiedź trzecia, łącząca wszystko. Mówi ona, że pisze się po to, by znaleźć swój język. Granice języka i jego ograniczenia, jego potęgę i niedoskonałość, jego żywotność i skamieliny odkrywa ten, kto próbuje wyrazić siebie w zderzeniu z rzeczywistością.
PŚ: Na to pytanie nie ma ani jednej, ani nawet stu odpowiedzi – i dlatego jest tak ważne i dlatego nie mogło go zabraknąć.
Wydaje mi się, że uczestniczki odpowiadają na nie, wskazując przede wszystkim na chęć, potrzebę, a nawet konieczność innego życia. Nie chodzi o karierę pisarską, sukces, inne środowisko, lecz w pierwszym rzędzie o sensy własnego istnienia.
BK: W jaki sposób prowincja może uczestniczyć w życiu artystycznym, bez zarzutu, że to, co robi, jest „prowincjonalne”? Pytam o rozdźwięk między centrum – wielkim miastem i inicjatywami lokalnymi.
PCZ: Nie przejmując się, że jest prowincją i że jest jakieś „centrum”, które patrzy z oddali i ocenia. Walcząc o swoje, ale ze świadomością, że centrum nie robi łaski, dystrybuując pieniądze. Okres rządów PiS-u to czas pospiesznego uszczuplania samodzielności gmin. W ten sposób aktualna władza niszczy jedną z największych zdobyczy potransformacyjnych, jaką była samorządność lokalna. Pod tym względem lata 90. były okresem modelowym: uszczuplenie władzy centralnej prowadziło do usamodzielniania się prowincji, a to z kolei owocowało rozwojem kulturalnym. Widać to chociażby po czasopismach literackich. Większość ciekawych magazynów powstawała poza Warszawą – w Białymstoku, Lublinie, Rzeszowie, Ostrołęce, Zielonej Górze, Szczecinie, Katowicach. To był dobry czas rozwoju ku samodzielności. Dziś sprawy zaczęły się pogarszać. Władza kocha centralizm, więc redukuje autonomię prowincji, odbierając gminom pieniądze i prerogatywy. Taka władza sądzi, że wie lepiej, czego ludziom potrzeba.
Tymczasem właśnie w odniesieniu do średnich i małych ośrodków prawda wygląda dokładnie odwrotnie: mieszkańcy mniejszych miast lepiej potrafią określić swoje potrzeby i skuteczniej potrafią upominać się o ich zaspokojenie. Bliżej tam jest od człowieka do urzędnika. Takim społecznościom należy pomagać, a nie narzucać im oficjalne preferencje.
PŚ: A z drugiej strony w literaturze widoczna jest jakaś rehabilitacja „chtoniczności”, ziemi, miejsca, lokalnego mitu, jak w wierszach Małgorzaty Lebdy, Katarzyny Szwedy, Zyty Bętkowskiej i prozie Małeckiego, Płazy, pisarzy troski ekologicznej. W ogóle wydaje mi się, że centralizacja, którą funduje nam władza do spółki z mediami, doprowadzi, zresztą nie tylko w literaturze, do odrodzenia tendencji, by żyć lokalnie, prowincjonalnie, prościej, po swojemu. Przypomnę, że za Gierka (a Gierek to niewidzialny patron obecnej władzy) młodzi inteligenci kolonizowali Bieszczady, okolice Międzychodu, Pojezierze Pomorskie, Sudety, w nadziei, że znajdą tam kawałek prywatnej wolności. Hodowali owce, z różnym skutkiem, zakładali wspólnoty buddyjskie, pracowali w szkołach.
BK: Spotkania literackie są potrzebne? Czy może wystarczy pisać w kąciku?
PCZ: Literatura nigdy i nigdzie nie istniała poza społeczeństwem. Wyobrażenie, że pisarz przeżuwa w kąciku, a potem „wypluwa” gotową książkę, jest błędne. Pisarz jest członkiem społeczeństwa. Jego książki żyją dzięki reakcjom recenzentów i czytelników, dzięki spotkaniom i listom. Literatura jest ustawiczną praktyką komunikacyjną.
PŚ: Spotkania literackie są potrzebne, ponieważ mimo czasami oczywistej ich rutyny – są, mogą być właśnie spotkaniem, rozmową, która się potoczy w jakąś nieoczywistą stronę.
BK: Wspomnieliście osobę, która mówiła, że nie czyta, bo chce zachować swój styl. Czy da się pisać, nie czytając?
PCZ: Zasadniczo bez czytania nie ma pisania. Człowiek przecież rodzi się niepiśmienny, a proces jego alfabetyzacji przebiega równolegle z procesem uspołecznienia.
Kiedy jednak ktoś mówi, że nie czyta, bo nie chce sobie popsuć stylu, składa dwa sprzeczne wyznania. Z jednej strony wierzy w słabość literatury, w to, że można się od niej uwolnić i wyrazić świat w swój jedyny, niepowtarzalny sposób. Zarazem w tym stwierdzeniu tkwi niezwykła wiara w potęgę literatury – w to, że Rilke, Eliot, Mandelsztam czy Bułhakow tak głęboko wejdą nam w duszę i „w rękę”, że nigdy nie zdołamy się ich pozbyć. Może to właśnie określa literaturę: trzeba wierzyć w jej słabość, aby móc wydobyć z niej siłę.
PŚ: Rzeczywiście usłyszałem taką opinię od pana, który napisał sporo wierszy. Mówił, że nie chce popsuć sobie oryginalności, której mogliby zagrozić przeczytani autorzy. Zgoda, to jest cudowne i cudownie naiwne. To jest też zupełnie niegroźne dopóki, dopóty piszemy do szuflady lub dla grupki przyjaciół, jednak kiedy chcemy wyjść z naszą twórczością na zewnątrz, staje się nieporozumieniem. Pisanie składa się z czytania, miłość literatury nie oznacza tylko miłości do swojego tekstu. To raczej byłaby miłość własna.
Przemysław Czapliński – historyk literatury polskiej i europejskiej XX i XXI wieku, eseista, tłumacz, krytyk literacki; współtwórca Zakładu Antropologii Literatury UAM oraz Centrum Humanistyki Otwartej przy UAM. Ostatnie publikacje: „Polska do wymiany” (2009), „Resztki nowoczesności” (2011), „Poruszona mapa” (2016), „Literatura i jej natury” (2017; współautorzy: J.B. Bednarek, D. Gostyński). Współredaktor tomów zbiorowych, m.in. „O jeden las za daleko. Demokracja, kapitalizm i nieposłuszeństwo ekologiczne w Polsce” (2019), „Tożsamość po pogromie. Świadectwa i interpretacje Marca ’68” (2019). Przedmiot badań: literatura (polska) i problemy późnej nowoczesności.
Piotr Śliwiński – historyk i krytyk literatury, profesor UAM. Ostatnio wydał „Wolny wybór. Stulecie wierszy 1918–2018” (2018). Twórca i kurator festiwalu Poznań Poetów. W latach 2006–2013 przewodniczył kapitule Nagrody Literackiej Gdynia. Od 2015 jest przewodniczącym kapituły Poznańskiej Nagrody Literackiej. Redaktor (razem z P. Próchniakiem) projektu „Polska poezja współczesna. Przewodnik encyklopedyczny”.