Każde pokolenie ma coś, co musi je doświadczyć
Opublikowano:
6 grudnia 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„Przy pracy nad materiałem teksty Osieckiej zaczęły wyglądać niemal jak komentarze do tego, co właśnie działo się w kraju. Co miesiąc wydarzało się coś, co jakby wpasowywało się w już napisany przez nią tekst piosenki, który akurat chwilę wcześniej wybraliśmy do naszego repertuaru” – mówi Daniel Moszczyński, lider poznańskiej grupy Bibobit, która właśnie wydała swój nowy album „Co to za czas” w ramach projektu Bibobit/Osiecka.
Sebastian Gabryel: Gdyby Agnieszka Osiecka żyła, to w tym roku miałaby 85 lat. Co twoim zdaniem powiedziałaby o tytułowym „czasie”, w którym z powodu pandemii jakby już mniej „żyjemy”, a bardziej „przychodzi nam żyć”?
Daniel Moszczyński: Pewnie zacytowałaby siebie, pytając „co to za czas?”. I właściwie to byłoby na tyle, choć gdyby ktoś oczekiwał szerszego komentarza, to mam wrażenie, że tekst tego utworu idealnie pasuje do dzisiejszych realiów i skłania do konkretnej refleksji. Choćby: „czy to Wersal, czy wersalka / czy kobieta to, czy lalka / a ta łapa to atrapa jest czy hak?” – i już mamy trzy ważne wątki, które mogą być pytaniami o politykę, social media i trudną sytuację na granicy. Muszę przyznać, że tekst tego utworu pasuje mi szczególnie do dzisiejszej rzeczywistości. A w gruncie rzeczy nie zawsze chodzi o to, by wyrazić swoje zdanie. Mam wrażenie, że dobrze postawione pytanie, które skłania do konkretnej refleksji, bywa bardziej wartościowe, bo wymaga działania – myślenia, a nie tylko biernego przyjmowania opinii.
SG: Żyjemy w czasach zwichrowanych, tak dalekich od normalności, że tylko „szorować kamieniem po szybie”. Jakim pokrzepieniem – remedium na wszystkie te pandemiczne bolączki i smutki – mogą być dla nas teksty Osieckiej?
DM: Generalnie w tych utworach jest sporo nadziei i radości z prostych rzeczy. My chyba powinniśmy sobie to w kółko przypominać – ja też.
Żyjemy w czasach „przebodźcowanych” i zalanych koniunkturalizmem. Chcemy mieć, posiadać i eksponować.
Cieszą nas tylko duże sukcesy, duże interesy i duże pieniądze – wszystko to, co jest pisane dużymi literami. Pandemia, szczególnie w początkowej fazie, dała mi chwilę na zatrzymanie kołowrotka, w którym tkwiłem, pędząc przed siebie, pewnie niekiedy na oślep. Po dwóch tygodniach w domu uświadomiłem sobie, że nie pamiętam, kiedy spędziłem tyle czasu w jednym miejscu. Nie sądziłem, że brak koncertów i zawieszenie mojej muzycznej działalności może mieć na mnie jakiś pozytywny wpływ. A jednak – okazało się, że pobyt w domu i odkrywanie okolicy podczas spacerów może być ekscytujące i wspaniałe. Choć mam świadomość, że bardzo niedaleko działy się dramaty. To był czas, w którym nasze dusze miały szansę, by dogonić nasze ciała. Wierzę, że inni także mieli to szczęście. A Osiecka też żyła w niełatwych czasach – komunizm, a co za tym idzie, cenzura, pogwałcenie wolności, stan wojenny. My dziś – w innym wymiarze i na szczęście w innej skali – również borykamy się z ograniczeniami i podziałami w społeczeństwie. Jeśli od czasu do czasu zmienisz się z uczestnika w obserwatora i spojrzysz na to nieco szerzej, to – mając na uwadze jej doświadczenia – dostrzeżesz sposób, jak to przetrwać.
Przy pracy nad tym materiałem teksty Osieckiej zaczęły wyglądać niemal jak komentarze do tego, co właśnie działo się w kraju.
Co miesiąc wydarzało się coś, co jakby wpasowywało się w już napisany przez nią tekst piosenki, który akurat chwilę wcześniej wybraliśmy do naszego repertuaru. Dlatego, gdy widzisz, że historia zatacza koło, dochodzisz do wniosku, że widocznie każde pokolenie ma coś, co musi je doświadczyć.
SG: Jak sam przyznałeś, album „Co to za czas” z pewnością nie powstałby, gdyby nie zaproszenie do przygotowania finałowego koncertu na 22. Festiwal „Pamiętajmy o Osieckiej”. Opowiedz o tym coś więcej.
DM: Pewnego dnia zadzwonił telefon z pytaniem, czy Bibobit przygotowałby repertuar na nowy cykl koncertów OFF OSIECKA na festiwal „Pamiętajmy o Osieckiej”. Nie mogę powiedzieć, że od początku byliśmy podekscytowani i zdecydowani, by to zrobić. W pierwszym odczuciu to nam się jakoś „nie dodawało”, nie łączyło. Brakowało nam wspólnego mianownika… bo Bibobit plus Osiecka? Dopiero, kiedy zaczęliśmy mierzyć się z materią słowa i muzyki, zaczęło się coś z tego wyłaniać. I to coś wydało nam się na tyle intrygujące, by zaryzykować i powiedzieć temu wiążące „tak”. Do dnia premiery nie wiedzieliśmy, czy to był trafny wybór, ale długie owacje i propozycja, by przenieść ten koncert na dużą scenę poznańskiego Teatru Nowego w formie spektaklu, dała nam pewność, że te „hektogodziny” pracy były tego warte, i że to naprawdę działa, i to nie tylko na nas.
SG: Właściwie jak wyglądały prace nad tą płytą? Albo inaczej – jak bardzo jej realizacja różniła się od pracy przy poprzednich?
DM: Kiedy tworzysz własny materiał, nie masz na czym się oprzeć, wszystko musisz wykreować od zera.
Sprawa jest trochę ułatwiona, kiedy sięgasz po czyjeś dzieło. Bo możesz albo je odegrać, albo… poszukać w tym siebie.
My postawiliśmy na to drugie. Na poszukiwanie tekstów, z którymi można się utożsamić oraz kompozycji, które można zaadaptować na swoją modłę z szacunkiem dla słowa. Założenie wydawało się karkołomne, ale kiedy teksty były już upolowane, praca nad szkieletami aranżów zajęła nam niespełna półtora dnia. Potem Adam Lemańczyk i Jacek Piskorz dopisali smyki, dętki i dopieszczali aranżacje. Oczywiście były jeszcze poszukiwania w archiwum wypowiedzi pani Agnieszki, które będą nawiązywać do piosenek i przeprowadzać słuchacza przez całą płytę od początku do końca.
Dochodzą do nas słuchy, że to się udało i najlepiej odbiera się ten materiał właśnie jako koncept album – od początku do końca.
Potem wszystko wyglądało już jak przy nagrywaniu poprzednich płyt. Próby, nagrania w studio. Miksy, poprawki, poprawki i poprawki poprawek – cytując panią Agnieszkę (śmiech).
SG: Wasz projekt zaskakuje z wielu stron – również muzycznie. W podróż przez twórczość Osieckiej zabieracie nas w rytmie nowoczesnego jazzu, ale i równie nowoczesnej elektroniki. Nie mieliście obaw, że zostanie to potraktowane jako niepotrzebna brawura, przesadna nonszalancja?
DM: Główne hasło, jakie nam przyświecało, to nie zgubić siebie i swojego stylu oraz charakteru. Nie chcieliśmy oszukać naszych słuchaczy ani tych, którzy poznaliby nas właśnie przez Osiecką. Bibobit ma swój korzeń i konstytucję. Udało się tego nie zgubić i to jest najważniejsze. Warunkiem, jaki postawiliśmy sobie, godząc się na podejście do tego materiału, była wolna ręka, a to zawsze jest kuszące dla poszukującego twórcy. Chcieliśmy to zrobić po swojemu, bo tylko w takiej formie to miało dla nas sens. Inaczej mielibyśmy poczucie straconego czasu, a na to w życiu ewidentnie szkoda czasu (śmiech). Mam przyjemność pracować z ogromnie utalentowanymi ludźmi i wiedziałem, że jeśli to ma się udać, to tylko z nimi. Dlatego chciałbym wyrazić ogromną wdzięczność dla Bartka Pietscha, Waldemara Franczyka, Adama Lemańczyka, Jacka Piskorza, Jana Adamczewskiego i Patrycjusza Gruszeckiego. Trzeba też wspomnieć o aktorkach Teatru Nowego, które wspierały nas wokalnie na płycie, jak i podczas spektakli. Dzięki wielkie również dla Julii Rybakowskiej, Oliwii Nazimek, Alicji Juszkiewicz i Małgorzaty Walendy.
SG: Przy okazji zapowiedzi tej płyty powiedziałeś, że „każde pokolenie ma swoją kontuzję”. W marcu skończyłeś 40 lat, ja – 30. Moje pokolenie określa się czasem „pokoleniem pustki”, cokolwiek to znaczy. Jak określiłbyś swoje?
DM: Myślę, że moje pokolenie jest tym przełomowym – tym, które dorastało w rozkroku. Jedną nogą stało w komunie, a drugą wchodziło w kapitalizm. Mamy to szczęście lub też nieszczęście porównywać – oczywiście z perspektywy dziecka bądź nastolatka, a nie już dojrzałego, ukształtowanego człowieka – jak było kiedyś, a jak jest teraz. Myślę, że to może być cenny bagaż, tylko nie można skupiać się wyłącznie na przeszłości. Jej nie możemy już zmienić, nie mamy na nią wpływu, możemy ją tylko inaczej interpretować i wyciągać z niej wnioski.
Przyszłość dzieje się teraz. Jestem pokoleniem, które wolny czas spędzało w bliskich relacjach z rówieśnikami. Żyliśmy w świecie niezdominowanym przez informacje z internetu czy telewizji.
Wolny czas spędzaliśmy na boiskach i w piaskownicach – bardziej aktywnie. Wirtualny świat nie wciągnął nas aż tak bardzo, żyliśmy bardziej tu i teraz. Po prostu bardziej w realu, choć nie mieliśmy tylu możliwości, co dzisiejsi trzydziestolatkowie (śmiech). Ale mogę mówić tylko za siebie. Nie czuję się głosem pokolenia.
SG: Patrząc na „kontuzje” już nieco szerzej, pomyślałem, że na samym szczycie listy urazów w społeczeństwie umieściłbym szeroko pojętą samotność. Nie ma wątpliwości, że współczesny świat nie sprzyja budowaniu relacji. Twoim zdaniem to tak naprawdę dopiero smutny początek ich coraz bardziej dojmującego zaniku – początek końca „nas”?
DM: Myślę, że budowanie relacji to jedno z najtrudniejszych zadań w życiu. Człowiek to egoista, a w relacji trzeba dać siebie, ofiarować swój czas, posłuchać i być wysłuchanym, co też bywa trudne. Relację można zbudować tylko z kimś, kto też jej pragnie. Stajemy się coraz bardziej skoncentrowani na sobie, swoich sprawach i swoim życiu. Mamy swój rytm, którego nie chcemy zaburzać i przez to relacje mogą schodzić na dalszy plan. Choć niekiedy tęsknimy za człowiekiem, ale prawdopodobnie tylko wtedy, gdy jest nam źle, gdy coś idzie nie tak. Wtedy szukamy pocieszenia i przyjacielskiej dłoni, wsparcia.
Kłopot w tym, że relacji nie buduje się w pięć minut.
To inwestycja, życiowy fundusz wsparcia na trudne chwile, ale nawet, kiedy dbamy o relacje, to nigdy nie jest to fundusz gwarantowany, bo w prawdziwej relacji nie wolno mieć oczekiwań. Ale wierzę w człowieka i wierzę, że my cały czas ewoluujemy i nigdy nie jest za późno na „autopracę”. Dlatego nie byłbym takim pesymistą. Każdy ma swój czas na zmianę.
SG: „Życie zazwyczaj trwa za krótko, chcesz coś powiedzieć – no to mów”. Co chce powiedzieć światu Daniel Moszczyński jako artysta? Czym tak naprawdę jest „to”, co w tobie jest?
DM: Nie sposób wyrazić tego w kilku zdaniach, ale spróbuję. Wydaje mi się, że każdy artysta – i ogólnie sztuka – powinna skłaniać do refleksji. Więc może zacznę o tego, że warto wymagać od siebie, aby móc być z siebie zadowolonym. Poza tym, warto pielęgnować wrażliwość – bo jej brak zniekształca obraz świata na tyle, że możemy przestać w nim widzieć drugiego człowieka, być uczciwym – bo to daje poczucie wolności oraz żyć tak, by nie zaniedbać wewnętrznego dziecka – bo ono często bywa najlepszym przewodnikiem na życiowym szlaku.
Bibobit – poznański zespół, którego największą miłością jest jazz, choć zgrabnie łączony z elektroniką, funkiem i neo soulem. Frontman grupy Daniel Moszczyński, autor tekstów i współautor muzyki, za nadrzędne wartości postrzega wolność i świadomość, co znajduje odzwierciedlenie zarówno w warstwie lirycznej, jak i w energetycznych, nieoczywistych aranżacjach utworów grupy.