Nowy Wes Anderson nie taki świetny jak go malują
Opublikowano:
24 listopada 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Filmy Wesa Andersona wyróżnia charakterystyczny styl i to, że na planie panuje rodzinna atmosfera. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jego nowy obraz został nakręcony właśnie dla tej rodziny i zagorzałych fanów.
Filmy Wesa Andersona charakteryzuje niezwykła dbałość o najmniejszy detal scenografii, pastelowa estetyka, absurdalnie wyolbrzymione rozwiązania fabularne i z góry szczegółowo zaplanowana synchronizacja aktorek i aktorów, bo lubowanie się reżysera w planach ogólnych sprawia, że wycięcie w montażu jakichkolwiek błędów w grze jest niemal niemożliwe i trzeba scenę kręcić od początku.
Stylu Andersona nie sposób pomylić ze stylem żadnego innym reżysera.
Charakterystyczne jest również dobieranie członków_iń obsady, do której wejście jest, jak mówią aktorzy i aktorki, niczym dołączenie do rodziny.
Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że nowy film Andersona „Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun” został nakręcony właśnie dla rodziny i zagorzałych fanów_ek reżysera.
Struktura „Kuriera Francuskiego…”
Problemem jest antologiczna struktura – obraz, nie licząc dziwacznej rowerowej przejażdżki z Owenem Wilsonem po zakamarkach miasteczka Ennui-sur-Blasé, gdzie znajduje się tytułowa redakcja magazynu, składa się z trzech krótkich metraży – która jest po prostu nierówna. Przeszkadza też „rodzina”, ponieważ przez siedem (!) lat od czasu ostatniego filmu „Grand Budapest Hotel” ta znacznie się powiększyła. Bardzo często znane twarze (jak Elisabeth Moss czy Christoph Waltz) pojawiają się na ekranie na dosłownie kilkadziesiąt sekund i wypowiadają może jedno zdanie.
Części „Kuriera Francuskiego…” odpowiadają rozdziałom magazynu.
Najbardziej rozbudowana i popularna – oraz naszykowana na typowy crowd pleaser (tak, jakby cała kariera Andersona nie była tak pozycjonowana) – jest trzecia, recenzja kulinarna, która zmienia się w szpiegowski thriller ze wspaniałym Jeffreyem Wrightem w roli głównej. Jednak mam wrażenie, że takie odczytywanie, skądinąd ciągnącego się jak flaki z olejem, krótkiego metrażu powodowane jest dysonansem między nim a poprzedzającym go tragicznym obrazem o protestach studenckich, z Frances McDormand w roli reporterki Lucindy Krementz i Timothée Chalametem jako Zeffirellim, romantycznym liderem buntujących się żaków.
Wes Anderson swoim środkowym filmem idealnie wpisuje się w… świat Wesa Andersona, w którym rozmowy o polityce są de facto apolityczne.
Reżyser pomija wszystkie wątki, które mogą łączyć się z walką klasową czy mową o przywileju, i zakopuje się w kiczowatej scenografii, na siłę starając się powiedzieć coś więcej (niż dotychczas) o mommy issues młodego bohatera. Wykorzystuje do tego wyświechtaną, szowinistyczną kliszę dziennikarki, która pełnokrwisty materiał potrafi zdobyć tylko przez łóżko.
Część pierwsza jest najlepsza
Z przedstawionych wyżej powodów najlepiej wypada pierwszy krótki metraż. To portret osadzonego w więzieniu, obłąkanego malarza Mosesa Rosenthalera (fantastyczny Benicio del Toro), który zdaje się trzymać nerwy na wodzy tylko za sprawą Simone, swojej strażniczki i muzy w jednym (dziewczyna Bonda, Léa Seydoux). Przeszkodą mogą być poczynania snobistycznego marszanda sztuki Juliana Cadazio (Adrien Brody – trzeba dodać, że rzadko który reżyser potrafi wykrzesać z tego aktora tyle, co Anderson), który na równi podziwia walory artystyczne dzieł Rosenthalera i ich komercyjny potencjał.
Narratorką filmu jest Tilda Swinton, która wciela się w rolę krytyczki sztuki J.K.L. Berensen, mającej pierwowzór w autentycznej postaci, historyczki sztuki, dziennikarki i modowej ikony Rosamond Bernier.
Jak aktorka przyznaje w wywiadach, w nawiązaniu do inspiracji, nie mogła oprzeć się, by nie zagrać tej postaci z silniejszą niż planowała manierą i charyzmą. Swinton jako J.K.L. Berensen, w protezie zębowej (chyba ukradzionej z planu filmu „Bohemian Rhapsody”), zjawiskowej mandarynkowej sukni wieczorowej, płomiennej peruce i ze skandaliczną przeszłością, jest zabawna, urocza i jednocześnie bezwzględna; jest ekstrawagancką kropką nad i całego krótkiego metrażu. Szkoda tylko, że kolejnym odsłonom „Kuriera Francuskiego…” do niego daleko.
Prolog i epilog
Swoisty prolog i epilog stanowi ostatni dzień z życia redakcji tytułowego magazynu. Tutaj prym wiedzie Bill Murray jako redaktor naczelny Arthur Howitzer Jr. Akor nie stara się specjalnie grać inaczej niż dotychczas. Jest tak bardzo murrayowaty, jak możemy się tego spodziewać. Czy to dobrze, czy źle, trudno ocenić. Przyzwyczailiśmy się do pewnej jego flegmatyczności, ironicznego żartu i po prostu bycia (sobą?) na ekranie.
Murray poniekąd stał się wizytówką filmów Andersona, niemal jego filmowym surogatem.
Tak, jak reżyser dyryguje obsadą, tak Arthur Howitzer Jr. dyryguje swoją redakcją – z większym lub mniejszym powodzeniem. Podobnie jak plan filmów Andersona zaludnia aktorska rodzina, tak redakcję zamieszkują jej pracownicy i pracowniczki i oba te miejsca zdają się przeludnione. Miejmy tylko nadzieję, że Wes Anderson nie skończy tak, jak kończy Howitzer Jr. w epilogu „Francuskiego Kuriera”, i powróci z nowym, o wiele lepszym obrazem.
„Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun”, reż. Wes Anderson, 2021, do zobaczenia w kinach