KonsTYtucJA – akt pusty?
Opublikowano:
3 maja 2022
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
W tym roku mija dwadzieścia pięć lat od uchwalenia i wejścia w życie obecnie obowiązującej w Polsce konstytucji.
Jej pierwszy artykuł – który winien być uznawany za podstawę pozostałych, ich fundament – głosi:
„Rzeczpospolita Polska jest wspólnym dobrem wszystkich obywateli”.
W kontekście rocznicy warto przyjrzeć się temu przynajmniej artykułowi, by sprawdzić, jak konstytucja funkcjonuje, czym jest.
O krok za praktyką
Historia na głębszym – niż ten najbardziej uchwytny w warstwie zdarzeń – poziomie ma rytm niespieszny. Pojedyncze wydarzenia naruszają nieznacznie powierzchnię trwałych struktur, w jakiejś masie dopiero wywierając nacisk wystarczający, by je zmienić.
Akt prawny tej rangi jak konstytucja określa zarówno status quo społeczeństwa, jak również jest projektem skierowanym w przyszłość.
Musi mieć taki dwojaki charakter, ma bowiem obowiązywać długi czas, nie podlegając zmianom wynikającym z partykularnych interesów. Te dopuszczalne zaś powinny odzwierciedlać faktyczne, głębokie przeobrażenia społeczne, które winny znaleźć taką swoją prawną reprezentację. To skutkuje ogólnością rozstrzygnięć i, niestety, podatnością na interpretacyjną dowolność.
Taka jest jednak właściwość wszelkich uregulowań – pozostają zawsze o krok za praktyką. Nie da się przewidzieć wszystkich możliwych działań, ich okoliczności i skutków. Prawo przewidujące to i posiadające odpowiednie przepisy – gdyby sobie taką możliwość wyobrazić – grzęzłoby w bezliku ustaw i byłoby tym samym nie do stosowania.
Zarówno jednak jako zatwierdzenie stanu rzeczy, jak i wyznaczenie ram przyszłej wspólnoty konstytucja posługuje się pojęciami ogólnymi, ich realna treść każdorazowo jest inna. Wynika to z historii wspólnot narodowych czy politycznych.
Pojawić się może pytanie, czy możliwa jest konstytucja odwołująca się do pojęć bez desygnatu. Pustych, bez treści. Nieskuteczna więc.
Taką właśnie wątpliwość rodzi we mnie przegląd wydarzeń ostatnich kilku lat. Jawne lekceważenie konstytucji (ubrane w karkołomne sofizmaty) z jednej strony; nieskuteczne, beznadziejne protesty w jej obronie z drugiej; i wreszcie przytłaczająca obojętność rozpościerająca się wokół – jakby nie istniały normy, zasady, których naruszyć nie wolno. Pewno są, ale nie te.
Zapewne można stwierdzić, że podziały społeczne są powszechne i stanowią trwały element ludzkich wspólnot. Wynikają z różnic w cenzusie majątkowym, wykształceniu, miejscu zamieszkania. To faktycznie tworzy różne konkurujące ze sobą grupy interesu, nie wyjaśnia jednak głębokości podziału ani bezwolności, z jaką przyjmowane są dewastujące państwo zmiany.
By to zrobić, trzeba odejść od powszechników i przyjrzeć się historii społeczeństwa polskiego. Nie tej najbliższej przeszłości – historii długiego trwania. Tu tkwi odpowiedź. Nie oznacza to zgody na heroiczną jej wizję – nie jest Polska areną Bożego igrzyska, przeciwnie – całkiem zwyczajnym krajem, podlegającym podobnym co i inne procesom. Posiada, jak każde inne państwo, swoją specyfikę. Ona jest kluczowa.
Sobiecentryczność Polski
We wszystkich badaniach socjologicznych dokonywanych na przestrzeni wielu lat, stałą cechą społeczeństwa polskiego z nich wynikającą jest jego „sobiecentryczność”. Uznanie za najistotniejszy punkt odniesienia małej rodzinnej wspólnoty. Tam tkwi dobro wspólne.
Niewielkie odchylenia odzwierciedlają zdarzenie ważne społecznie – jak pandemia – nie zmieniając zasadniczo sytuacji.
Stosunkowo niewielki procent Polaków uznaje istotnie pojęcie wspólnego dobra w szerokim zakresie całego państwa, pojęcie szerokiej wspólnoty. Jeśli odgrywa ono jakąś rolę, to w warunkach mobilizacji wynikającej z okoliczności i ma w dużej mierze werbalny charakter.
Czego to jest skutkiem? Nawet jeśli to nie jest zbyt odkrywcze, zdecyduję się powtórzyć: przekonania dotyczące roli i miejsca państwa, samych siebie, pojęcia dobra wspólnego i wspólnoty kształtowane są w długim czasie i niełatwo ulegają zmianie.
Polskie przekonania odnośnie do tych kwestii kształtowały się w warunkach systemu, który bez obawy nadużycia można nazwać niewolniczym. Choć formalnie rzecz była ujęta w inne ramy, to faktycznie społeczeństwo polskie przez parę setek lat funkcjonowało w układzie: niewielka procentowo grupa właścicieli ziemskich, panów, rzeczywistych też właścicieli dóbr i życia swoich poddanych; dominująca liczebnie ta właśnie grupa podporządkowanych, realnie niewolnych chłopów. Mieszczaństwo w tym systemie stanowiło grupę osobną, naznaczone ambiwalencją ze strony obu pozostałych grup.
Dla panów nie istniało nic, co nie było bądź nie mogło by być ich własnością.
Ideologia sarmatyzmu była jednocześnie spoiwem stanu i narzędziem ostrego rozróżnienia o rasistowskim (w dzisiejszych kategoriach) podłożu: odróżniała i separowała lepszych i gorszych. Predestynowanych do rządzenia i stworzonych do podległości.
Dla tych drugich nie mogło istnieć nic ważniejszego niż wąsko pojęte dobro i takaż wspólnota, bo ich doświadczenie nie pozwalało im dostrzec nic innego. Wszystko, co poza domem, było pańskie. Dbałość o wyłącznie swoje jest tak samo zrozumiała jak sabotowanie tego, co nie swoje – to rozkosz zemsty. Symboliczny tyleż, co realny odwet za niemoc.
PRL
Czy nie za daleko sięgam w przeszłość? Przecież po pierwszej wojnie światowej, w odbudowywanej Polsce, wciąż 70 procent (wg danych na rok 1938) ludności zamieszkiwało wieś, a udział wielkich majątków ziemskich to 25 procent ogółu gruntów. W niektórych województwach gospodarstwa chłopskie miały mniej niż 3 hektary. Po drugiej wojnie światowej szybka modernizacja spowodowała gwałtowne przesunięcie. Dzisiaj 40 procent ludności Polski zamieszkuje wieś. Zmieniła się struktura własności gruntów.
Czy przeprowadzka do miasta zmieniła przekonania pozostałych, wymazała przekazywane w rodzinach z pokolenia na pokolenie historie?
Przeciwnie, czas PRL-u to swoiste wzmocnienie antywspólnotowych przekonań, zniweczenie możliwości stworzenia pojęcia wspólnego dobra wykraczającego poza własne. Władza ludu bowiem – głośno deklarowana – była iluzoryczna.
Wszystkie próby stworzenia społeczeństwa obywatelskiego, wspólnoty zaangażowanych w realizację wspólnego dobra obywateli napotykały na swej drodze te właśnie przekonania. Opozycję władzy stale pokazującej swoje lekceważenie wspólnocie i ludu z utrwaloną w wyniku bezsilności obojętnością. I silną wiarę, że jeśli ktoś mówi o wspólnym dobru, myśli przede wszystkim o swoim.
To mur, dla którego skruszenia trzydzieści prawie lat wolności i dwadzieścia pięć lat posiadania konstytucji to za mało.
Faktyczne pojęcie narodu polskiego jako wspólnoty zostało stworzone przez mieszczan, nawet jeśli niekiedy szlacheckiego, bądź jeszcze rzadziej chłopskiego, pochodzenia. To miasta były motorem modernizacji, a jednocześnie przedmiotem pogardy szlachty i nieufności chłopów.
Dramat czy farsa
Karol Marks w „Osiemnastym brumaire’a Ludwika Bonaparte”, najbardziej chyba przenikliwym pamflecie politycznym, napisał, że wydarzenia historyczne będące dramatem, w powtórce są już tylko farsą.
W 1791 roku uchwalono konstytucję, w której próbowano ustanowić wspólnotę wszystkich zamieszkujących Rzeczpospolitą. Tragedią było niespełnienie się tego projektu mimo szansy na zmianę.
Uchwalona w 1997 roku konstytucja znowu przywołuje ducha wspólnoty i wspólnego dobra. I oto teraz znów mamy tych, którzy państwo uznają za swoją wyłączną własność, a władzę za niezbywalną prerogatywę; tych, którzy wierzą w to tylko, co ich własne, co mogą zapakować do walizki i wziąć ze sobą; tych wreszcie, którzy chcieliby wspólnoty wolnych i równych.
Jeżeli to farsa, to – z racji bałamutności haseł głoszących wspólny interes, a rozumianych wąsko – nie ma próby przekroczenia własnego horyzontu, raczej rozszerzanie go, jak tylko się da. A społeczeństwo obywatelskie, w postaci choćby całego sektora NGO, z obu stron napotyka wrogie bądź nieufne spojrzenie.
W 1791 roku ścierały się realne siły, dzisiaj to ich upiory i karykatury.
Ramy się nie zmieniły. Stoją naprzeciw siebie dwie grupy – rządzących i stawiających im milczący opór, wynikający z niewiary w jakąkolwiek władzę. Obie ze złośliwym rozbawieniem spoglądają na pokrzykujących w obronie ideałów dla nich nieważnych. W tych ramach istnieje tylko władza, którą się posiada, i podporządkowany jej „ciemny lud”. Gra idzie o zdobycie rządów, o nic więcej.
Artykuł pierwszy naszej konstytucji mówi o wspólnym dobru, o wspólnocie, której wciąż nie ma. Jest widmem. Zmorą dla wielu, których interesy mogłoby ograniczyć. Dla innych marzeniem, wciąż niespełnionym, a dla innych jeszcze tylko nic nieznaczącym słowem.
Wspólne dobro i wspólnota wciąż nie przyoblekły się w ciało. Są to w Polsce pojęcia puste.
Jednak znak zapytania w tytule ma znaczyć, że nie jest to przesądzone. W historii determinizm nie istnieje. Nie stanie się to, dopóki jawa historii nie wyjrzy zza mgły fantazmatów. Wciąż możemy się wyrwać z chocholego tanu więżących nas demonów. Ale nikt nie zrobi tego za
nas.