fot. materiały prasowe, „Ród smoka”

Oglądać, nie oglądać

Wakacje dobiegają końca, a wraz z tym telewizje i streamingi zaczynają zalewać nas serialowymi nowościami. Co wybrać z oferty programowej? Co lepiej sobie odpuścić? Podpowiadam.

„Ród smoka, HBO Max

„Ród smoka”, fot. materiały prasowe

Trzy lata po kontrowersyjnym finale „Gry o tron” możemy wykrzyknąć: „Smoki wróciły! Wróciło też Westeros!”. A to za sprawą spin-offu serialu sygnowanego przez Davida Benioffa and D.B. Weissa – „Rodu smoka”. Tym razem za produkcję odpowiada Ryan J. Condal i sam autor uniwersum siedmiu królestw – George R.R. Martin. Oczekiwania były ogromne, co zresztą pokazuje popularność pierwszego odcinka „Rodu”, który obejrzało bagatela dziesięć milionów widzów.

 

To historyczny rekord HBO.

Fabuła spin-offu co prawda zabiera nas z powrotem do Westeros, ale ponad 170 lat przed narodzinami matki smoków, czyli Daenerys Targaryen, ostatniej z rodu, którego cechą charakterystyczną są blond włosy i… posiadanie smoków. W „Rodzie…” Targaryenów jest znacznie więcej (jak również smoków). To oni od przeszło 60 lat siedzą na tronie. W pierwszym odcinku mija właśnie 9 lat, odkąd rządy przejął Viserys I Targaryen (Paddy Considine), któremu w rządach towarzysz namiestnik i doradca Otto Hightower (Rhys Ifans). Kiedy żona Viserysa, Aemma, umiera przy (bardzo krwawym) porodzie, wraz z nowo narodzonym synem, król musi wybrać swojego następcę. Może to być jego jedyna córka Rhaenyra (w młodszej wersji gra ją Milly Alcock, później Emma D’Arcy) lub brat Daemon (kradnący każdą scenę Matt Smith). Obie decyzje mogą nieść ze sobą poważne konsekwencje. Brat jest w gorącej wodzie kąpanym, bezkompromisowym miłośnikiem krwawej jatki. Córka… cóż, jest kobietą, a te nigdy nie zasiadały na żelaznym tronie. Wcześniej prawie udało się to Rhaenys Velaryon (Eve Best), która o tron konkurowała ze wspominanym Viserysem. Mimo że była najstarszą w linii potomkinią starego króla Jaehaerysa Targaryena, po dziś dzień nazywana jest „Queen Who Never Was”, „niedoszłą królową”. Wybór kobiety na tron grozi rebelią i wojną domową.

 

„Ród smoka”, fot. materiały prasowe

Główną z kluczowych różnic między „Grą o tron” a „Rodem smoka” jest zminimalizowanie świata Siedmiu Królestw.

W nowej produkcji w dużej mierze koncentrujemy się na jednym rodzie i machinacjach między jego członkami i członkiniami oraz osobami z najbliższego otoczenia. Polityka rozgrywana jest mniej za pomocą miecza, a bardziej knucia. To, co było najbardziej wciągające w „Grze…”, tutaj jest mocniej uwypuklone. Czekają nas zatem długie i wzburzone dyskusje w bogato zdobionych komnatach. Co nie oznacza, że „Ród…” nie jest krwawy i brak w nim przemocy. Wręcz przeciwnie.

 

 

„Ród smoka”, fot. materiały prasowe

Serial wciąga, czemu pomagają bardzo dobrze nakreśli bohaterowie i bohaterki. Na pierwszy plan zdecydowanie wysuwają się Daemon i Rhaenyra.

Ich wzajemne relacje, często graniczące z fascynacją (również erotyczną) są fantastycznie przedstawione. Osoby, które nie czytały książki Martina, na której oparto serial, na pewno długo będą spekulować, kto faktycznie zasiądzie na żelaznym tronie. Czasami serial skręca jednak w niepotrzebny melodramat (jak nieszczęśliwe zakochanie jednego z rycerzy księżniczki). Od czasu do czasu, zwłaszcza wtedy, gdy pojawiają się wzmianki o innych domach znanych z „Gry…”, przeszkadza ograniczenie historii tylko do jednej rodziny. Mimo to dobrze wrócić do domu, do Westeros. Smakowity serial z potencjałem na wiele sezonów.

 

Koniecznie oglądać.

Mecenas She-Hulk”, Disney +

Mecenas She-Hulk”, fot. materiały prasowe

Kolejna próba poszerzenia uniwersum Marvela. Tym razem otrzymujemy 9-odcinkową ekranizację komiksu o tym samym tyle. Pierwszy raz She-Hulk pojawiła się na papierowych łamach w 1980 roku i od tego czasu zyskała rzeszę czytelniczek i czytelników. Jak sama nazwa wskazuje, jest to „kobieca” wersja Hulka, czyli zielonego potwora, w którego zamienia się Bruce Banner (w filmach i serialu gra go Mark Ruffalo), powstałego z mieszaniny promieniowania gamma i rozsadzającej  go furii.

 

W She-Hulk zmienia się odnosząca sukcesy prawniczka Jennifer Walters (Tatiana Maslany), prywatnie kuzynka Bruce’a.

Zielony potwór wyszedł z niej przypadkiem, gdy krew Hulka dostała się do jej własnej. Teraz, czy tego chce czy nie (a raczej to drugie), musi bronić i oskarżać w sądzie osoby obdarzone supermocą. Inaczej byłaby bezrobotna. A woli się skupić na karierze prawniczej niż bawić się w superbohaterkę i kopać tyłki czarnych charakterów.

 

Mecenas She-Hulk”, fot. materiały prasowe

30-minutowe odcinki wypuszczają trochę patetycznego powietrza z marvelovskiej serii.

Tym samym jednak powodują, że „Mecenas…” sprawia wrażenie nieistotnej ciekawostki dla zagorzałych fanek i fanów. Jednocześnie ciekawie wypada wątek feministyczny. Siła She-Hulk to metafora siły kobiet w patriarchalnym społeczeństwie. Hulk nie panuje nad swoim gniewem, dlatego tak trudno powrócić Bannerowi do swojej człowieczej postaci. Jennifer, jako kobieta, codziennie zmuszana jest do uważania na to, co mówi i niedenerwowania się, by nie zostać uznaną za furiatkę. Musi panować nad złością w tych wszystkich momentach, kiedy faceci gwiżdżą za nią na ulicy albo podważają jej profesjonalną opinię, tylko dlatego że mogą. Dlatego tak łatwo przychodzi jej kontrola nad „potworzą” wersją.

 

„Mecenas She-Hulk”, fot. materiały prasowe

Mimo silnego przesłania serial jest jednym wielkim chaosem, do tego mało śmiesznym (a przecież za scenariusz odpowiada sama Jessica Gao, która współtworzyła „Ricka i Morty’ego”!).

W dużej mierze broni go odtwórczyni głównej roli. Tatiana Maslany jest świetna: ironiczna i zabawna. Na ekranie nie dorównuje jej nawet Tim Roth. Dlatego „Mecenas She-Hulk”

można obejrzeć, ale nie trzeba.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
1
Świetne
Świetne
0
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0