Recenzja filmu „Do ostatniej kości”
Opublikowano:
1 grudnia 2022
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
W nowym filmie Luci Guadagnino o miłości nastoletnich kanibala i kanibalki za mało jest gore, a za dużo kadrów jak z teledysku indierockowego zespołu.
Na początku nowego filmu Luca Guadagnino „Do ostatniej kości” 18-letnia Maren (Taylor Russell) wymyka się z przyczepy, w której od niedawna mieszka, i pędzi do domu swojej koleżanki z klasy. Dziewczyna zaprosiła ją na nocną posiadówę z innymi rówieśniczkami. Z jednej strony Maren chce poczuć się częścią grupy. Z drugiej w jej działaniu jest coś niepokojącego i zarazem metodycznego, co nie pozwala na wahanie.
Czy to queerowa energia tak przyciąga naszą protagonistkę? A może jakieś zwierzęce pragnienie?
Tajemnica rozwiewa się, gdy koleżanka demonstruje świeżo nałożony lakier do paznokci. Maren dopada jej palca i obgryza do kości. Następnie wybiega z domu przy chórze dziewczęcego krzyku. Tym razem nie prowadzi ją zew krwi, tylko strach. Kiedy dociera do przyczepy i waleniem w drzwi budzi ojca (André Holland), ten tylko wykrzykuje: „Znowu?!”. Zaczynają pakować najpotrzebniejsze rzeczy. Ruszają w drogę, jak wielokrotnie wcześniej.
„Zjadacze”
Maren jest kanibalką, albo – jak dowiadujemy się później – „zjadaczką”, której niekontrolowane nawyki żywieniowe wreszcie wystraszają ojca na tyle, że ją opuszcza. Na stole zostawia trochę pieniędzy, metrykę urodzenia i walkmana z kasetą. Z tej ostatniej dowiadujemy się na przykład, że pierwszą ofiarą dziewczyny była jej opiekunka, której kolczykiem się prawie zakrztusiła, ssąc odgryzione ucho. Za pieniądze Maren kupuje bilet autobusowy i raz jeszcze rusza w trasę. Tym razem w poszukiwaniu matki, która być może jest gdzieś w Minnesocie, co sugeruje metryka urodzenia.
Po drodze spotyka innych „zjadaczy”.
Wśród nich jest Sully (świetny Mark Rylance w maniakalnej odsłonie), trudno odgadnąć, czy to pozytywny dziwak czy prowadzący samotniczy tryb życia psychol. Mówi Maren, że zjada tylko świeżo zmarłych, nie jest zabójcą. Jednocześnie w torbie ma tobołek z grubaśnym sznurem splecionym z włosów wszystkich tych, których skonsumował, niczym seryjny morderca kolekcjonujący pamiątki po zamordowanych osobach. To od niego dziewczyna dowiaduje się, że kanibale mogą rozpoznać się po zapachu (jak wampiry u Anne Rice!). Istnieją też, jak informuje, „zjadacze”, którzy nie pogardzą mięsem podobnych do siebie. Dlatego też bezpieczniej byłoby, gdyby trzymali się razem.
Maren nie może się zdecydować: zaufać mu czy nie, dlatego po wspólnie skonsumowanym posiłku opuszcza mężczyznę skoro świt.
W kolejnej miejscowości dziewczyna wyczuwa Lee (Timothée Chalamet, który niegdyś współpracował z reżyserem przy pamiętnych „Tamtych dniach, tamtych nocach”), tajemniczego buntownika, skrzyżowanie Jamesa Deana z Ollym Alexandrem. Czy to przez melancholijny uśmiech, androgyniczną figurę, farbowane na różowo włosy, przez aż nadto podarte dżinsy, czy może wszystko naraz, Maren wpada w sidła uroku chłopaka. Podróżują autem zjedzonego faceta i tak zakochują się w sobie.
Romans bez chemii
W filmie romans wypada najsłabiej. Po części dlatego, że włoski reżyser nie traci czasu na skrupulatne budowanie więzi między bohaterką i bohaterem. Bardzo szybko stają się bratnimi duszami, by następnie wpaść sobie w objęcia. Nie pomaga też rozwój postaci, a właściwie jego brak. Maren ciągle szuka siebie, chce też odnaleźć matkę i jednocześnie walczy z żądzą konsumowania surowego ludzkiego mięsa. Lee jest zabetonowany w swoim buncie, tęskni za rodziną.
Oglądanie Chalameta z nieodłącznie cierpiącą miną będzie satysfakcjonującym doznaniem tylko dla największych fanów i fanek aktora.
Zarówno on, jak i Russell nie potrafią również wytworzyć między sobą wystarczającej chemii. Widowni pozostaje oglądać nieme kadry, w których Maren i Lee patrzą w dal, za amerykański horyzont, lub bocznymi drogami podróżują zdezelowanym pickupem. Zdjęcia utrzymane w stylistyce retro i przyjemne dźwięki muzyki Trenta Reznora sprawiają raczej wrażenie obcowania z przydługim teledyskiem indierockowego bandu niż pełnokrwistym filmem.
Za mało grozy
Za mało w filmie o kanibalach gore i prawdziwej grozy. Szkoda, bo gdy te elementy się pojawiają, „Do ostatniej kości” nabiera rumieńców. To nie tylko powrót Sully’ego, który niczym pies gończy wpada na trop Maren akurat w chwili, gdy jej związek przeżywa kryzys. To także spotkanie przyprawiającego o gęsią skórkę „wsiaka” (w tej roli ewidentnie mający niezłą zabawę Michael Stuhlbarg, który również pojawił się w „Tamtych dniach, tamtych nocach”) z kanibalskim groupie Bradem (David Gordon Green, reżyser nowych odsłon „Halloween”!), który nie pogardza ludzkim mięsem. Czy wreszcie barwna postać Janelle (dobre cameo Chloë Sevigny).
Te wszystkie sceny są niczym objawienia, bo rozszerzają świat kreowany przez Guadagnino.
Wraz z tym jednak pojawiają się pytania, które wytryskują jak krew z przegryzionej aorty. Czy są i jak żyją kolejni „zjadacze” i „zjadaczki”? Czy wszyscy przebywają na wygnaniu? Bezdomni? Cierpiący na mniejsze lub większe choroby psychiczne? Czy nie ma wśród nich tych, którzy świetnie sobie radzą, zjadając ludzkie mięso? Głód odpowiedzi jest tym silniejszy, im bardziej nieudolny romans osób bohaterskich przejmuje ekran. Finał, choć ciekawy, zostaje zwieńczony metaforyczną sceną znów niemal wyjętą z teledysku Kings of Leon, albo innych MGMT. Szkoda.