Radosny naturyzm i smutna cenzura
Opublikowano:
5 stycznia 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Przez sporą część spektaklu aktorki i aktorzy przyjmują wyzywające pozy lub biegają w negliżu, tudzież wykonują szalony taniec z laktatorem na mięciutkim dywanie z ogromną, różową waginą. Jednak nie o szokowanie tu chodzi, lecz pornograficzną historię Polski z lat 90., gdzie cenzurę z PRL-u zastępuje ta solidarnościowo-kościelna, a prywatne do dziś jest polityczne.
Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie zdaje się nie zwalniać tempa ani nie rezygnować z ambicji tworzenia spektakli dla bardzo różnych widzów.
Począwszy od początku obecnego sezonu i wrześniowej premiery „Cierpień młodego Wertera” Johanna Wolfganga Goethego według Patrycji Kowańskiej i Marii Spiss, już miesiąc później na swoich deskach wystawił „Miłą robótkę” zainspirowaną reportażową książką Ewy Stusińskiej pt. „Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity” w reżyserii Agnieszki Jakimiak i dramaturgii Mateusza Atmana.
Co ważne, sztuka ta swoją prapremierę miała także we wrześniu na Festiwalu Łódź Czterech Kultur i spotkała się z bardzo dobrym przyjęciem krytyków i publiczności.
O czym więc jest „Miła robótka”? Na pewno unosi się nad nią klimat tej całej duchologii, której Olga Drenda użyła do opisu polskiej, transformacyjnej rzeczywistości.
Począwszy od nawiązań do powstałego na początku lat 90. XX wieku pisma „Natura i naturyzm” oraz jego twórców, których dziś określilibyśmy jako ciałopozytywnych afirmatorów powrotu do natury, poprzez rozprawę dotyczącą zdjęcia z magazynu „Nie” Jerzego Urbana, które wbrew pozorom nie miało być pornograficzne, a skończywszy na obecnym aż do dziś pragnieniu dogonienia Zachodu w temacie obyczajowości czy wręcz równości.
Radość pornografii i smutek cenzury
Jednak „Miłą robótkę” cechuje przede wszystkim będący jej sercem i sednem dualizm. Bo z jednej strony to właśnie opowieść o tym „radosnym naturyzmie”, czyli odkrywaniu siebie i cielesnych pragnień oraz możliwości po siermiężnych czasach PRL-u i ówczesnej cenzurze. Rzecz o czasach, gdy potencjał branży erotycznej kusił tak bardzo jak blaski kapitalizmu, a świadomość, że wiedzę o seksie można czerpać z innych źródeł niż „Sztuka kochania” Michaliny Wisłockiej – wyzwalała.
I wreszcie to również historia w dużej mierze „niewinnej pornografii”, czyli tej bez wulgarności czy przemocy, gdzie nagość raczej emancypacyjnie niż perwersyjnie podnieca, a same świerszczyki odgrywają też po trosze rolę edukacyjną i są tym wyczekiwanym oknem na świat.
Natomiast z drugiej strony to już ten czas, gdy nowa władza przeżywa wzmożenie moralne i potrzebę „spłaty długu” za poparcie Kościoła, więc musi się wykazać. Stąd więc w ówczesnym parlamencie te wszystkie tyrady zmierzające do całkowitego zakazu produkowania i sprzedawania pornografii, a przy okazji, pomimo ponad miliona podpisów sprzeciwu… zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej w 1993 roku, zwanej „kompromisem”.
Bo właśnie ten fakt był tak naprawdę tematem wspomnianego zdjęcia, a właściwie przedruku z „Penthouse’a” u Urbana, gdzie obraz męskiej dłoni zbliżającej się do kobiecego łona został podpisany słowami:
„Dwa lata więzienia albo osiemnaście lat alimentów”.
Trudno więc tu nie zauważyć, że „smutna cenzura” stała się również udziałem, tej jakże innej w założeniu, solidarnościowej władzy…
Mlekiem płynące…
Jeśli chodzi o grę aktorską, to tutaj jest cud, miód, malina, majstersztyk! Widać to wyraźnie przez partnerskie traktowanie i wpływ dobrego kontraktu, jaki zawarła z aktorami reżyserka Agnieszka Jakimiak. O tym kontrakcie zresztą kilkakrotnie wspominała w swoich wypowiedziach odtwórczyni jednej z ról – Zuzanna Czerniejewska-Stube.
Bo taka umowa, gdzie są jasno określone granice i komfort, ale też zasady pracy osób zaangażowanych w spektakl, powinna być standardem, a niestety jeszcze w polskich teatrach nim nie jest.
Niemniej jednak kiedy działa, to aktorki i aktorzy wznoszą się na wyżyny swych umiejętności. Tak przynajmniej jest w „Miłej robótce”, gdy Paweł Dobek wcielający się w Jerzego Urbana staje się błyskotliwie zabawny i nonszalancki wobec ograniczających go reguł, zaś grając postać o swoim imieniu (aktorzy przez większość spektaklu noszą własne imiona) emanuje odwagą i seksapilem nie tylko dlatego, że jako jedyny rozbiera się do naga, będąc najbliżej publiczności, ale robi to, nie przekraczając własnych granic i dobrego smaku.
Zuzanna Czerniejewska-Stube za to, choć nie zrzuca ubrań, to najpierw czaruje swym mocnym i ciepłym głosem jako wyzwolona redaktorka Ylva ze Szwecji, która w magazynie „Cats” udzielała porad seksualnych polskim czytelnikom.
Potem wykonuje równie odważny co obnażenie się – taniec ze wspomnianym laktatorem, częstując na końcu widzów… własnym mlekiem, które jako młoda mama posiada.
Podobnie przekonujący są dopełniający ten aktorski kwartet, czyli równie zmysłowa w swej roli Kamila Banasiak i nieco queerowy, choć prędzej w stroju ze środowiska praktykujących BDSM, Michał Karczewski.
Wagina na czele
Tyle, że ciężar i serce przedstawienia to nie tylko świetnie grający aktorzy, lecz praca wszystkich zaangażowanych w to dzieło osób. Dlatego pewnie Agnieszka Jakimiak poza równościową współpracą z występującymi postawiła także na płynną narrację i humor. W tym wszystkim zaś dzielnie ją wspomaga scenarzysta i dramaturg, a także scenograf oraz reżyser światła i autor wideo Mateusz Atman. Co ważne, ze wszystkich tych zadań Atman wywiązuje się wzorowo, bo ani przez chwilę nie brakuje mu pomysłów czy spójnej wizji.
Wszak kiedy patrzymy na scenografię z przywołanym na początku puchatym dywanem z waginą na czele, to wiemy, że towarzyszyć jej musi równie ciepłe, intymne światło oraz erotyczne wideo.
I choć nie jestem wielką fanką tego ostatniego w teatrze, to w tym przypadku filmik pokazujący aktorów na łonie natury, którzy liżą korę drzewa, całują oset, zanurzają palce w soczystym arbuzie czy biczują się źdźbłami trawy, albo też przytulają do siebie w jednopłciowych parach – zdaje się trafionym dopełnieniem wydarzeń na scenie.
Z kolei dzięki przemyślanej choreografii Oskara Malinowskiego erotyczne pozy przyjmowane przez aktorów ani przez chwilę nie wypadają obleśnie i wulgarnie.
Natomiast opieka Łukasza Jędrzejczaka nad muzyczną stroną sztuki sprawia, że pomimo pewnej ordynarności trudno nie uśmiechnąć się przy pieśni o waginie rozpisanej na cztery głosy, która nazywana jest tu „rozklapichą” czy „piździelcem”, albo nie pobujać się nostalgicznie do tanecznego hitu z tamtych lat, czyli „L’amour toujours” Gigiego d’Agostino, który tu przybiera nieco bardziej refleksyjne brzmienie.
I wreszcie kostiumy zaprojektowane przez Julię Postuszną także robią tu „robotę”, znaczy oddają ducha przeszłości, jak i erotyczny klimat (wspomniany strój Michała Karczewskiego, ale też Zuzanny Czerniejewskiej-Stube w finale, która z białym laktatorem na piersiach wygląda, jakby się urwała właśnie z jakiegoś całonocnego rave’u z lat 90.).
A czy było może coś, co nie zagrało? Aż chciałoby się powiedzieć, że rzeczywistość, kiedy pornografia pokazała swoją ciemną stronę, władza pod rękę z Kościołem stała się konserwatywną dyktaturą w sferze obyczajowości, a my nie wykorzystaliśmy szansy, by podążyć drogą mądrej wolności i otwartości… Jednak to już temat na inną historię, bo „Miła robótka” zostawia nas jeszcze z tym pozytywnym przekazem.