fot. Krzysztof Bieliński

Łyz grudniowy

Czas nie zawsze biegnie liniowo – czasem zakręca, zapętla się tak, iż człowiek może mieć poczucie, że już w tym punkcie kiedyś się znajdował. Od pewnego czasu ja też żyję z takim przeświadczeniem: już raz to widziałam, tego doświadczałam. Nieprawdopodobne jest to, jak łatwo i szybko wracają do nas zachowania, przemyślenia, które były odpowiedzią na doświadczenia, na świat kilkadziesiąt lat temu.

Od jakiegoś czasu mam nieodparte wrażenie, że przeżywam ponownie lata 80. XX wieku. Fajne uczucie, bo można się znów poczuć młodo. Znienacka tegoroczna zima, podobnie jak TAMTA zrobiła się mroźna i śnieżna. Kiedy dotarło do mnie, że na prezenty gwiazdkowe szykuję paczki żywnościowe (co prawda w postaci eleganckich koszy), w których dominują produkty rozsądne (raczej oliwa niż ośmiorniczki), a ilość kupionych w ostatnich tygodniach ciepłych skarpet przekroczyła średnią z ostatnich 10 lat, uznałam, że już się dokonało: wróciłam do przeszłości.

ZŁY według powieści Tyrmanda 

Kiedy jeszcze okazało się, że Teatr Bogusławskiego w Kaliszu wystawia „Złego” Leopolda Tyrmanda – lekturę z moich nastoletnich lat – uznałam, że mam rzadką w życiu szansę przeżyć jeszcze raz własną młodość. Do „Złego” dotarłam przez „Dziennik 1954”, jego pierwsze londyńskie jeszcze wydanie, z którego potem uzupełniałyśmy wykreślone przez cenzurę fragmenty z pierwszego krajowego wydania, wpisując do egzemplarzy książek odpowiednie urywki i dziwiąc się, jak neutralne frazy mogą podlegać usunięciu.

Samo zaznaczenie ocenzurowanych miejsc informacją o stosowym przepisie było już sygnałem, że oto coś się zmienia – Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk stał się jawnie działającą instytucją, a nie quasi-tajnym „biurem przy Mysiej”.

 

ZŁY wg powieści Leopolda Tyrmanda, fot. Krzysztof Bieliński

ZŁY wg powieści Leopolda Tyrmanda, fot. Krzysztof Bieliński

Tyrmand budził w moim pokoleniu zainteresowanie głównie jako pisarz „na indeksie”, „Zły” był elementem zapoznawania się z całokształtem jego dorobku.

Tyrmand zadedykował swoją książkę Warszawie – miastu, które dopiero zaczynało się podnosić z wojennych zniszczeń, ale jeszcze nie do końca zmieniło się w modernistyczną stolicę odbudowaną zgodnie z zasadami socjalistycznej, radzieckiej urbanistyki. Ten kontekst tworzył klimat książki – historii o mieście, jakiego już nie ma, ale które żyje w pamięci tych, co tu powrócili.

ŁYZ grudniowy 

Idąc przez śnieg z parkingu do wejścia kaliskiego teatru, rzuciłam okiem na słup, na jakim zwykle wisiały plakaty ze spektakli. Tym razem był oklejony na czarno, a znajdujące się na nim litery układały się w dziwny napis: „ŁYZ”. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to niesymetryczne litery sąsiadujących ze sobą plakatów tworzą owo tajemnicze słowo, a naprawdę to tytuł spektaklu wyreżyserowanego przez Radosława Rychcika.

ZŁY plakat, materiały organizatora

ZŁY plakat, materiały organizatora

Kontekst zwielokrotniał aurę tajemniczości – wszak „Zły” to kryminał, nadwiślański western o jedynym sprawiedliwym, który niczym szeryf Will Kane, albo jakiś inny Batman, dba o bezpieczeństwo zwykłych mieszkańców w mrocznej i opanowanej przez przestępców stolicy.

 

Rychcik ma już duże doświadczenie w budowaniu fabuł na podstawie powieści („Lalka” w Teatrze Fredry w Gnieźnie), czy też w interpretowaniu polskiej kultury poprzez amerykańską popkulturę („Dziady” w Teatrze Nowym w Poznaniu), toteż „Zły” z jego komiksowym rodowodem wydawał się idealnym materiałem do zainscenizowania przez tego właśnie reżysera.

Wchodząc do teatru, odniosłam wrażenie, że reżyser postanowił tym razem przegotować spektakl wykraczający poza ograniczenia sceny i obejmujący całe environment, co wprowadzać miało widzów w klimat peerelowskich lat 50. Drogę do foyer zagrodziła nam młoda dziewczyna z marsową miną i po konsomolsku przepasaną w pasie białą koszulą. Bardzo uważnie studiowała nasze zaproszenie, jakby próbując wykryć ślady jakiegoś fałszerstwa. Jak rasowy peerelowski milicjant z lekkim rozczarowaniem oddała nam druk, nie mogąc znaleźć w nim nic podejrzanego, i odblokowała wejście.

Nie wiem, czy wtedy, kiedy widzowie szerszym strumieniem zaczęli napływać do teatru, mogła sobie pozwolić na tak rozbudowany performans, ale spełniała się w nim znakomicie „Epigenetyka” – pomyślałam sobie, bo trudno było mi uwierzyć, by reżyser miał wystarczająco dużo czasu, by do takiej perfekcji doprowadzić rolę marginalnej w sumie postaci. Może jednak było inaczej?

W szatni dwóch „pryszczatych” całkowicie ignorując nasze pojawienie się, zabrało nasze okrycia wierzchnie, rzucając jedynie „na jeden numerek?”, co upewniło mnie w tym, że twórcy bardzo starannie zadbali o odtworzenie peerelowskiego savoir-vivre. Kiedy jeszcze okazało się, że nie mogę kupić programu, bo inna, nieśmiało uśmiechająca się dziewczyna, powiedziała, że „nie ma drobnych” i zaproponowała, bym „poszła rozmienić pieniądze”, mój zachwyt nad dbałością o szczegóły dosięgnął zenitu.

Kaliski spektakl 

W tym, że nie mogła to być teatralna politique d’acceuil, upewniła mnie pierwsza scena przedstawienia – stojące w kolejce postacie, które w miarę rozwoju wydarzeń zaczynały coraz bardziej narzekać, śpiewnie zawodząc, a potem – kiedy już zawiązała się akcja – napadły na Martę Majewską (Aleksandra Pałka-Łopatka), że się niepotrzebnie czepia Mechcickiego (Błażej Stencel), który zniszczył jej lekarstwa dla matki.

 

ZŁY wg powieści Leopolda Tyrmanda, fot. Krzysztof Bieliński

ZŁY wg powieści Leopolda Tyrmanda, fot. Krzysztof Bieliński

Ta pierwsza scena identyfikacji z oprawcą, po ty by wzmocnić w ofierze poczucie bezsilności, wprowadziła jakiś uniwersalizujący, ponadczasowy, bardzo polski typ relacji międzyludzkich.

Chyba o taką uniwersalizację opowieści o latach 50. chodziło reżyserowi, ponieważ dopisał kilka aktualizujących wtrętów. Marta odpowiadając na atak Mechcickiego, pytająco krzyczy, co do niej ma, od razu samej sobie odpowiadając: może i miałam aborcję, mam przyjaciół gejów. Rychcik w duchu equal opportunity action zmienił płeć jednego z protagonistów – redaktora Edwina Kolanko. Tu jest on Edwiną Kolanko (Małgorzata Kałędkiewicz) i wdaje się w raczej współczesne w duchu, publiczne pieszczoty z sędzią Zofią Chwałą (Izabela Wierzbicka).

Radziecka Warszawa 

Scenografia Łukasza Błażejewskiego ukazuje miasto niezniszczone, wyposażone już w swoje ikoniczne obiekty: Cedet przy Alejach Jerozolimskich (oddany do użytku w 1951 roku), tunel przy Dworcu Warszawa Stadion (wybudowany w 1955 roku), który tu symbolizuje warszawskie Szmulki. Przedwojenną Warszawę reprezentuje budynek kina Atlantic, jeden z niewielu, jakie przetrwały. Uzupełnione jest to kopiami charakterystycznych neonów: właśnie kina oraz kawiarni Telimena i Kameralna.

 

ZŁY wg powieści Leopolda Tyrmanda, fot. Krzysztof Bieliński

ZŁY wg powieści Leopolda Tyrmanda, fot. Krzysztof Bieliński

Powieść Tyrmanda liczy – w zależności od wydania – ponad sześćset lub siedemset stron. Pojawia się w niej kilkanaście postaci wzajemnie ze sobą powiązanych. Wykroić z tego materiał na choćby i trzygodzinne przedstawienie to duża sztuka.

Rychcik zdecydował się nie redukować jakoś drastycznie któregokolwiek wątków, toteż w różnych chwilach przedstawienia jako dominujące pojawiają się motywy, które bardziej ukazują panoramę postaci i wydarzeń, niż przybliżają wyjaśnienie zagadki, kim jest tytułowy Zły. Mamy wątek Sin City à la polonaise: niewierna Marta flirtuje z doktorem Halskim (Jakub Łopatka), a ten ostatni pozwala sobie na „ukojenie” z femme fatale Olimpią (Izabela Beń-Olejniczak).

Kawiarniane przekomarzanki Marty i doktora Halskiego brzmią dokładnie tak, jak dialogi w amerykańskich tużpowojennych filmach o „niezależnych” kobietach i „prawdziwych” mężczyznach i obecnie nieco trącą myszką, chociaż lekko komiksowy entourage całego przedstawienia bierze te dialogi w ironiczny cudzysłów.

 

Mamy polskie Chicago – miasto opanowane przez gangsterów pod wodzą Filipa Merynosa (Michał Wierzbicki), którzy mówią knajacko-warszawskim dialektem i których skomplikowany przekręt na biletach na mecz Polska – Węgry staje się w pewnym momencie centrum opowieści. Jednak postać jedynego dobrego, ostatniego sprawiedliwego – Złego (Adam Kupaj) gdzieś się po drodze gubi.

 

Fakt, że ci sami aktorzy grają po kilka postaci, też nie pomaga w nadążaniu za fabułą.

Ujęcie Złego „na gorącym uczynku” wydaje się raczej wynikiem jakiejś bezładnej bieganiny niż donosu, który pomógł w dochodzeniu inspektorowi Dziarskiemu (Jakub Łopatka). Osobnym planem są natomiast rozmowy o kondycji młodzieży i możliwości jej „poprawy”, które wydają się współcześnie nieznośnie dydaktyczne (po wydaniu „Złego” Tyrmand został zaproszony przez milicję do wygłaszania umoralniających pogadanek dla młodzieży).

Wielki polski mit

Czyżby więc decyzja o wystawieniu przeszło sześćdziesięcioletniej powieści była wynikiem podążania za wielkim polskim mitem-pragnieniem: że oto pojawi się jakiś jeden zbawca, który rozwiąże wszystkie problemy i zaprowadzi porządek, zdejmując z każdego z nas odpowiedzialność za wspólne dobro i innych ludzi? Tajemniczy mściciel, który weźmie na siebie rolę powszechnego zbawiciela, którego nie ograniczają przepisy prawa, zasady, bo wystarczy, że on chce dobrze i wielu o tym przekona?

 

ZŁY wg powieści Leopolda Tyrmanda, fot. Krzysztof Bieliński

ZŁY wg powieści Leopolda Tyrmanda, fot. Krzysztof Bieliński

Ktoś, kto wie, że rzeczywistość jest w gruncie rzeczy nieskomplikowana i wystarczy ktoś „dobry” z poczuciem misji, kto własną siłą da nauczkę wszystkim „złym”, jakkolwiek byśmy ich nie zdefiniowali?

Przyjedzie na białym koniu i wreszcie zrobi tu porządek, a my będziemy mogli nadal, bez wyrzutów sumienia, tak jak w początkowej scenie spektaklu Rychcika, identyfikować się z napastnikiem, bo on ma siłę, która – tak długo jak nie jest zwrócona przeciwko nam – daje poczucie bezpieczeństwa. Bo jeśli nie pojawi się ktoś taki, to kto biednych Polaków uratuje?

Chyba że rację miał literat, rówieśnik Tyrmanda, Tadeusz Konwicki, który w swoich wydanych po raz pierwszy w 1982 roku „Wschodach i zachodach księżyca” pisał:

 

„Nas uratuje cud. Kolejny realny cud. Polska żyje cudami. Inne kraje potrzebują dla swej egzystencji dobrych granic, rozumnych sojuszów, zdyscyplinowanych społeczeństw, a nam wystarczy przyzwoity cud. Raz na pół wieku solidny cud na pograniczu nie cudu. Jeszcze nie wiem, co to będzie. Niesłychany zbieg okoliczności, zdumiewający układ planet albo nagły powiew wichru z głębi kosmosu. Ten cud nakarmi nas boską ektoplazmą na następne pięćdziesiąt lat. A potem zobaczymy”.

 

No chyba, że pokona nas epigenetyka.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
1
Świetne
Świetne
7
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
1
Dziwne
Dziwne
0