fot. Mariusz Forecki

Muzyczne przeplatanki

W poznańskich salach koncertowych i klubach słychać przeróżne dźwięki. O najciekawszych koncertach pisze Piotr Tkacz-Bielewicz.

Pawilon

Wydawać by się mogło, że Poniedziałek Wielkanocny to ryzykowny termin, jeśli chodzi o koncert, i to nie muzyki sakralnej. Jednak 10 kwietnia w Pawilonie stawiło się całkiem liczne grono – to zapewne po części zasługa marki, jaką wyrobił sobie cykl LAS. Pomogło też chyba to, że Jerusalem In My Heart zdążyło też zdobyć sobie uznanie i wierną widownię, w Poznaniu występowali po raz trzeci.

 

Projekt ten szczególnie warto zobaczyć na żywo, bo akurat w tym przypadku koncert się także właśnie ogląda. Równorzędna z muzyką Radwana Ghaziego Moumneha jest warstwa wizualna tworzona przez Erin Weisgerber. Co więcej, jeśli umiejscowić się blisko jej stanowiska, to szum starych kinowych projektorów również będzie istotnym elementem całości.

Weisgerber operuje kilkoma maszynami, na których poniekąd improwizuje – ma przygotowane pewne fragmenty taśmy, ale zestawia je na różne sposoby. Są tam obrazy nowsze i starsze, przyroda i architektura, zdarzają się ludzie, czasem robi się abstrakcyjnie i nie wiadomo, na co w zasadzie patrzymy. To trochę tak jak z muzyką, w której najintensywniejszych fragmentach mieszają się głos, często przetwarzany, elektronika i tradycyjne buzuki. Zdarzają się momenty niemal ambientowe, choć jednak gęste, ale też mocne i wyraziste gesty, nawiązujące nawet do metalu.

 

Pawilon, fot. M. Zakrzewski

Pawilon, fot. M. Zakrzewski

Mniejsze wrażenie zrobiła na mnie grająca przedtem VÍZ, która współpracowała z JIMH przy jednym utworze na albumie „Qalaq”. Trochę liczyłem na to, że artyści wystąpią choć chwilę razem, ale do tego nie doszło. 

Artystka zagrała w większości nowy materiał, choć pojawiały się elementy znane z „Veils”. Zabrakło mi aspektu słuchowiskowego, który nadawał temu materiałowi jakiś kierunek czy dramaturgię. VÍZ zaprezentowała sporo ciekawych mrocznych i chłodnych przestrzeni, ale druga połowa występu już mi się trochę dłużyła, w dodatku zapętlanie wokalu pod koniec nie było zbyt odkrywcze.

Wyobrażam sobie, że gdybym mógł odbierać tę muzykę na leżąco, a nie stojąco, to pewnie wpłynęłoby to na ogólne wrażenie. Nie zaszkodziłyby też wizualizacje – zwykle jestem przeciwnikiem ich dokładania, żeby „coś się działo”, ale mając na uwadze, że artystka współtworzyła filmy do trzech utworów ze wspominanej płyty, to miałoby to sens.

Pozostając przy Pawilonie, pozwolę sobie odnotować koncert z ostatniego dnia marca, kiedy to w ramach inauguracji nowego sezonu wystąpiła FOQL, która zagrała materiał z najnowszego albumu „Wehikuł”. Płyta świetna, zaskakująca, nieoczywista, artystka dawno w Poznaniu niesłyszana, wstęp wolny – dziwi więc, czemu frekwencja była tak niska. Być może sam koncert nie był wystarczająco wypromowany i utonął w zalewie atrakcji inauguracyjnego weekendu. Prawdą jest też, że wtedy na mieście sporo się działo.

Dragon

Choćby urodziny Dragona, na których trafiłem na problemy techniczne zespołu Greta. To, w połączeniu z tłokiem, skutecznie mnie zniechęciło do czekania. Ale odbiłem sobie ten niedosyt dwa tygodnie później. Podczas Noise Night (14 kwietnia) zagrały trzy składy: warszawski 72DR, trójmiejski Gars oraz miejscowe Gołębie.

 

Dragon Social Club, fot. Mariusz Forecki

Dragon Social Club, fot. Mariusz Forecki

O ile pierwszy mnie rozczarował swoim topornym, ściśniętym brzmieniem, to Gars zachwycili pierwotną energią. Można się żachnąć na promocyjny tekst o tym, że „nie grają już koncertów – odprawiają bagienne, wschodnie nabożeństwa hałasu”, ale w tej muzyce było coś rytualnego.

Fajnym zaskoczeniem były też Gołębie, które zagrały ostrzej i surowiej niż na płytach.

Studio Muzyki Elektroakustycznej

Następnego dnia wybrałem się do Akademii Muzycznej na koncert multimedialny studentów i pedagogów Studia Muzyki Elektroakustycznej. Wydarzenie opatrzono tytułem „wspólnoty, kłącza, hiperlinki”, co było tyleż frapujące, co ogólnikowe. Wymowne, że w słowie wstępnym była mowa o drugim i trzecim członie tytułu (z obowiązkowym cytatem z Deleuze’a i Guattariego), ale jakoś zapomniano o wspólnocie. Podobnie przemilczano obecność w programie Alexandra Schuberta i Johannesa Kreidlera, o ile mi wiadomo, niebędących ani studentami, ani pedagogami poznańskiej placówki.

Chętnie dowiedziałbym się, czym podyktowana była obecność tych dwóch głośnych nazwisk muzyki współczesnej w programie, a jeszcze chętniej, czym obecność akurat tych ich utworów. Jak rozumiem, zarówno „Silent Post” Schuberta, jak i „Split Screen Studies” Kreidlera mają coś wspólnego z internetem – naprawdę szkoda, że w przypadku kompozytorów, dla których podbudowa konceptualna jest tak istotna, wrzucono publiczność na głęboką wodę. Ale w ogóle byłoby miło, gdyby o innych utworach też nam coś opowiedziano.

 

Katarzyna Taborowska-Kaszuba, fot. z archiwum autora

Bez tego czasem nie było wiadomo, gdzie jesteśmy – czy na przykład wpadliśmy w jakiś korytarz czasowy i znaleźliśmy się przed ekranem telewizora w latach 90., kiedy to chętnie sięgano po wszelkie multimedialne albo jeszcze lepiej wirtualne nowinki, które miały urozmaicić szatę graficzną programów. Tak się chwilami czułem podczas „Rhizome” Katarzyny Taborowskiej. Opisany jako „dzieło hipertekstowe” (nie pytajcie) utwór z 2014 roku jest przykładem na to, że nowoczesność starzeje się najszybciej.

Choć nie jestem pewien, czy nawet w roku powstania odebrałbym je jako nowoczesne takie właśnie… Próbuję się pocieszać, że może to tak (post)ironicznie, postinternetowo, że to celowo takie pokraczne, kuriozalne, nieudane – ale jakoś nie mogę się przekonać. Nie tylko warstwa wizualna mnie nie zachwyciła przekonała, muzyka też wprawiała w konfuzję swoją miszmaszowatością. Była jakaś elektronika, jakieś głosy (niezrozumiałe), ale też dużo orkiestrowego międlenia – czy własnego pomysłu, czy „hipertekstowo” zaczerpniętego od Szymanowskiego, Lutosławskiego albo Rubika? Niestety nie wiem.

Do tego wszystkiego trzeba dodać, że dzieło, wykonane na koniec, było za długie. Dowodem na to, że można krótko i celnie, były „Płyny” Joanny Wilczyńskiej i Bartosza Czajkowskiego. Utwór ten już słyszałem i omawiałem na gilssando.pl:

 

 „To już kolejny, pasjonująco zawiesisty, skoncentrowany i o wyraźnym środku ciężkości utwór Wilczyńskiej, przy tym otwierający się w różnych kierunkach i śmiało sięgający po niespodziewane”.

 

Wówczas co prawda była to wersja czterokanałowa, ale zaprezentowana na mniejszym nagłośnieniu, więc teraz to „zaledwie” stereo robiło wrażenie, zwłaszcza dzięki wyrazistym dźwiękom perkusyjnym. Intrygujące były też spokojniejsze, choć charakterne „SEAMOON” Huberta Karmińskiego i „viriditas” Aidana Kamińskiego, również nieprzegadane.

Zamek

Dwie kompozycje Wilczyńskiej znalazły się w programie „anty-recitalu dyplomowego”, który w ramach cyklu Moja Muzyka odbył się 25 kwietnia w Sali Wielkiej CK Zamek. Dobrze, że osoby studiujące na Akademii Muzycznej czują potrzebę wyjścia ze swoją twórczością z jej murów. Zamek to może nie jakaś alternatywna przestrzeń, ale zawsze jakiś pierwszy krok, a domyślam się, że w tej sytuacji ważne było też odpowiednie zaplecze techniczne. Usłyszeliśmy bowiem nie tylko kompozycje elektroniczne z wideo, ale także wymagającą po prostu sporej przestrzeni „Reflection in between” Justyny Tobery. Dzieło przewidywało udział bodaj trzydzieściorga instrumentalistów, ośmiorga wokalistek i wokalistów i tyluż tancerek.

I znów: utwór długi na koniec koncertu, więc to na pewno nie pomogło, jak również dość patetyczne poetyckie teksty i ruch, który bardziej zdawał się odwracać uwagę od muzyki niż z nią korespondować. Ale też pomyślało mi się, że trochę całość była zatrzymana w pół drogi: albo pomogłyby powściągliwość i redukcja środków, albo pójście na całość. Przykład pierwszy z brzegu: w składzie był, nietypowo, akordeon, na który zwróciłem uwagę dopiero pod koniec i to nie dzięki jego dźwiękom; zaledwie ciekawostką były też porcelanowe (?) klosze o chłodnym brzmieniu. Mimo tak bogatego instrumentarium i udziału głosów wszystko było utrzymane w bezpiecznym (post)spektralnym idiomie pociągłych tonów.

 

Wieczór otworzyła zupełnie inna kompozycja – „Kaleidoscope” Wiktorii Różyckiej na sześć instrumentów akustycznych, pomysłowo zestawionych barwowo (m.in. gitara akustyczna, trąbka, wiolonczela i fagot). Utwór zwiewny, czasem punktualistyczny, chwilami skoczny i wręcz krotochwilny, niebojący się ładnych melodii, fachowo zrobiony. Czy zmieniające się oświetlenie w barwach tęczy należy traktować jako deklarację światopoglądową, czy kompozytorka po prostu lubi kolory?

Barwy świateł nie były przypadkowe w jej „Blue-Yellow” na flet solo. Rozumiem, że to wyraz solidarności, zwłaszcza że grała kijowska flecistka Inna Vorobets, ale co w zasadzie ten wyraz miał wyrażać? Wierzę w szczerość intencji, ale od takich gestów nie jest daleko do koniunkturalizmu, szczególnie gdy utwór niczym się nie wyróżnia.

W „Geologicznej wieczności życia” Wilczyńska odłożyła swoją ukochaną lirę korbową, a sięgnęła po fińskie kantele. Oszczędny (improwizowany?) akompaniament strun unosił się ponad mglistą warstwą elektroniczną, a nad wszystkim dominowały wizualizacje z ilustracjami z dawnych ksiąg botanicznych albo geologicznych właśnie.

Usłyszeliśmy też „Następną stację niebieskiej linii metra”, w której na pierwszy plan wysuwała się narracja – niepokojąca i enigmatyczna.„Butter is better” Bartosza Wolaka najpierw mnie zaintrygował, ale gdy okazał się zbiorem niemających ze sobą związku audiowizualnych całostek, to nieco straciłem zainteresowanie.

 

Domyślam się, że autor chciał pokazać swoją wszechstronność i mam nadzieję, że jeszcze pogłębi swoją współpracę z AI, którą tutaj podjął zarówno w warstwie wizualnej, jak i dźwiękowej. No i że zaprowadzi go to w nieznane rejony.

Siedząc w Sali Wielkiej, wracałem myślami do koncertu z początku miesiąca – 5 kwietnia na scenie stanął DOM. To projekt, który zainicjował Bartosz Weber, a zaprosił do niego takie postaci jak: Gaba Kulka, Olga Mysłowska, Maniucha Bikont, Natalia Przybysz, Miłosz Pękala, Piotr Domagalski, Michał Fetler i Tomasz Ziętek. Może nie trzeba się ekscytować, że to jakiś gwiazdorski skład, ale na pewno osoby zasłużone i znane.

Oczywiście przyjemnie było ich wszystkich i wszystkie usłyszeć, ale fakt, że Przybysz zaśpiewała partię wiodącą w zaledwie jednym utworze, zakrawa na marnotrawstwo. Trzeba zarazem przyznać, że był to utwór świetny, zresztą jak i pozostałe, w czym duża zasługa tekstów Aleksandry Cieślak. Muzyka sprawnie łączyła stare i nowe, puszczała oko do disco, nowej fali (nieprzypadkowe chyba nawiązanie Mysłowskiej do Kory w jednej piosence), funku czy nawet do dansingowych orkiestr międzywojnia (albo raczej wyobrażeń o nich).

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
0
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
1