Gdzie jest koniec świata
Opublikowano:
20 lipca 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Na obrzeżach Wielkopolski istnieje osada o nazwie działającej na wyobraźnię. W projekcie fotograficznym Mateusza Kiszki świat realny i wyobrażony łączą się w jedną opowieść o różnych „końcach świata”.
Barbara Kowalewska: Zajmuje się pan dokumentem fotograficznym. Czym dla pana jest taki dokument?
Mateusz Kiszka: Każda fotografia jest subiektywnym utworem i również w dokumencie rzeczywistość zostaje przetworzona przez filtr osoby wykonującej zdjęcie. Obraz zawsze jest ukazany z perspektywy człowieka, która go tworzy. Dla mnie prace nad projektami wiążą się z osobistymi przeżyciami, to proces łączenia własnego doświadczenia i doświadczenia danego miejsca.
Staram się, by wybrana przestrzeń stała się metaforą tego, co chcę przekazać o sobie. I tak opowiadanie o miejscu staje się opowiadaniem o mnie.
Przy czym nie chodzi o wspomnienia tych przestrzeni, ale doświadczenie miejsca ważnego także z punktu widzenia historycznego. Gdy pracowałem nad moim wcześniejszym projektem „Martwa Wisła”, starałem się zbudować przekaz na kilku poziomach. Martwa Wisła stanowiła metaforę rzeki, która nie ma nurtu, ale ważne było także, że przepływa przez ważne historycznie miejsca, jak Stocznia Gdańska czy Westerplatte.
BK: Jak się pan przygotowuje do zrealizowania dokumentu?
MK: Znalezienie takiego miejsca to często przypadek, łączy się z przemyśleniami na różne tematy. A jak już je znajdę, to czytam o nim, o jego specyfice. Jadę tam, robię research, rozglądam się, patrzę, przyglądam się ludziom. Wszystko po to, żeby – gdy zacznę robić zdjęcia – wiedzieć już, o czym chcę opowiedzieć.
BK: Pracuje pan na wielkoformatowej kamerze 4 x 5 cala. Jakie efekty wizualne można uzyskać takim aparatem?
MK: Pracuję na aparacie analogowym (projekt stypendialny będę realizować aparatem średnioformatowym, 6 x 9 centymetrów, budową zbliżonym do wielkoformatowego). Jeśli chodzi o uzyskany efekt, to przede wszystkim ten obraz jest bogatszy w szczegóły niż wykonany z innej kamery analogowej czy cyfrowej.
Można uzyskać więcej odcieni i obraz jest bardziej plastyczny.
Specyficzny jest także sposób pracy na tej kamerze. Jeśli przypomnimy sobie, jak w starych filmach fotografowie wchodzili pod kotarę, żeby zrobić zdjęcie, to ja się właśnie tak chowam. Ustawiam obraz na półprzezroczystej szklanej płytce, która jest wielkości docelowego negatywu i dzięki temu mogę precyzyjnie skomponować kadr, pomimo tego, że obraz na niej jest wyświetlany do góry nogami. Jak się patrzy przez wizjer aparatu czy ekranik telefonu, to jest to inne doświadczenie obrazu.
W mojej pracy, poza samym finalnym obrazem, jest również ważny proces, który do niego prowadzi – wybór materiału negatywowego, kontrola światła, bo aparaty te nie mają wbudowanego światłomierza. Potem trzeba rozłożyć statyw i aparat. Następnie jest etap wywoływania negatywów i wreszcie proces ich skanowania.
Dla mnie ważne jest, żeby fotografowanie wiązało się z takim skupieniem, jakiego kiedyś wymagał ten proces. Wracając do plastyczności obrazu, zależy ona także od tego, jaki materiał światłoczuły się wybierze – Kodak, Fuji, Ilford, negatyw czy diapozytyw. Znaczenie wyrazowe ma także to, czy zdjęcie jest kolorowe, czy czarno-białe.
Gdy chcę, by moje zdjęcia miały nieco bardziej mroczny charakter, to najlepiej sprawdza się nośnik o dużej ziarnistości, powstaje wówczas obraz lekko odrealniony. Z kolei jeśli chciałbym oddać jak najwięcej detali, to muszę użyć jeszcze innego materiału. W ten sposób panuje się nad nastrojem. Z poziomu aparatu cyfrowego lub telefonu można użyć filtrów, ale jest to już inna zabawa, której ja nie preferuję.
BK: Inspiruje się pan fotografią amerykańską lat 70. i 80. XX wieku. Co w niej pana pociąga?
MK: Na początku mojej fascynacji to był powrót do kolorowego świata z dzieciństwa, które kojarzyło się z ówczesnymi obrazami w telewizji czy gazetach. To były także amerykańskie obrazy – bajki, seriale, filmy. Kiedy zainteresowałem się fotografią, zacząłem oglądać albumy ze zdjęciami z tego okresu. Patrzyłem na to z sentymentem. Twórcy tamtych lat jako pierwsi zaczęli używać barwnej fotografii w celach artystycznych, pokazując Amerykę w krzywym zwierciadle. Jeździli po Stanach samochodem i robili zdjęcia w drodze. To były fotografie zwyczajnych rzeczy – pokoje hotelowe, stacje benzynowe – rejestrowali po prostu to, co widzieli. Zwykłą codzienność. Najważniejszymi dla mnie twórcami byli: Stephen Shore, Joel Sternfeld, William Eggleston, William Christenberry.
BK: W ramach projektu wspieranego przez stypendium Marszałka Województwa Wielkopolskiego planuje pan wykonać cykl zdjęć wielkoformatowych ukazujących osadę Koniec Świata w powiecie ostrzeszowskim. Nazwa miejscowości działa na wyobraźnię. Czy wiadomo, skąd pochodzi?
MK: Niewiele wiadomo zarówno o samym miejscu, jak i o pochodzeniu nazwy.
Kilkadziesiąt lat temu tę część wsi Głuszyna nazywano „rogiem świata”. Podczas przeglądania starych, wojskowych map dostrzeżono, że przysiółek nosi nazwę Koniec Świata. I tak się przyjęło.
Druga rzecz, że ta osada jest faktycznie „na końcu świata” i nigdy się nie rozwinęła, trudno powiedzieć, dlaczego. Nie znalazłem takich informacji. To miejsce nie ma swojej historii, to przysiółek doklejony do wsi. Są trzy domy, spośród których dwa są kwaterami letniskowymi, a trzeci dom to rozpadające się gospodarstwo, które zamieszkuje jeden człowiek.
BK: Dlaczego zdecydował się pan udokumentować to miejsce?
MK: Trafiłem na informacje o tej osadzie, przeglądając stronę Region Wielkopolska, prowadzoną przez Dział Krajoznawstwa WBPiCAK. Akurat organizowano wycieczkę do tej osady. Informację znalazłem w czasie pandemii, pomyślałem, że ta nazwa powoli się materializuje w naszej rzeczywistości. Potem doszła jeszcze wojna w Ukrainie i wciąż obecny i pogłębiający się kryzys klimatyczny. To wszystko mi się jakoś połączyło i pomyślałem, że może warto posłużyć się metaforą tkwiącą w nazwie osady i w jej charakterze do opowiedzenia o współczesnym świecie, ale też o południowo-wschodnim subregionie Wielkopolski, który jest właściwie zapomniany.
BK: Koniec Świata to miejsce szczególne?
MK: Samo miejsce nie ma w sobie nic szczególnego, poza tym, że stoi tam tablica z napisem „Koniec Świata” i trzy domy. Ale sam region jest na tyle ciekawy, że postanowiłem pokazać w projekcie okolicę w promieniu około 40 kilometrów od Końca Świata. Subregion, o którym mówię, przecina granicę dwóch światów, które powstały po kongresie wiedeńskim. Przez to miejsce przebiega granica między terenem, który był pod panowaniem Prus, i tym należącym niegdyś do Królestwa Polskiego.
Te dwa światy widać na przykład na poziomie struktury drogowej, ale także obrzędów, mimo że w zasadzie to jedna wieś. To jest ciekawe, bo dopowiada tę metaforę. Na terenie tym można także znaleźć wiele katolickich odwołań: przy drogach są kapliczki, krzyże, drewniane kościółki.
Ale jednocześnie w tym właśnie rejonie widać wyraźnie dewastację lasów. Drzewa są ścinane na potęgę, bo w sąsiedztwie tej miejscowości są tartaki. W okolicy jest ciekawa miejscowość Mikstat, patronuje jej św. Roch, chroniący od zarazy, opiekun zwierząt. Co roku święci się tutaj inwentarz, ludzie przyjeżdżają tu po to także z innych miejscowości. Tymczasem jesteśmy w fazie wymierania wielu gatunków. W ostrzeszowskiej farze mamy z kolei freski, na których przedstawiono wtrącenie grzeszników do piekła. Te wszystkie elementy łączą mi się w opowieść o kondycji obecnego świata.
BK: Czy te prace znajdą się na jakiejś wystawie albo będą opublikowane w formie albumu?
MK: Planuję wystawę w Poznaniu, na przełomie roku, jeszcze nie wiem gdzie, ale chciałbym, żeby udało się ją zrealizować w jakiejś przestrzeni postindustrialnej, adekwatnej do tematyki. Potem chciałbym zainteresować tym dokumentem różne instytucje w Wielkopolsce, żeby wystawa wędrowała po regionie. Nie przewiduję albumu, ale myślę o dodaniu do zdjęć notatek w formie dziennika z podróży do Końca Świata.
BK: W historii fotografii mówi się o tym, że nie istnieje dokument obiektywny. Tutaj także pan jest „filtrem”, żeby użyć terminologii fotograficznej?
MK: Tak, w tym przypadku to dokument wrażeniowy. Nie ingeruję w to, jak wyglądają rejestrowane przeze mnie miejsca, ale zdjęcia będą na negatywach czarno-białych. Użyty nośnik, ekstremalnie gruboziarnisty, pozwala mi na uzyskanie – co dla mnie istotne – różnych odcieni szarości, dzięki użytym materiałom uzyskuję efekt pewnej grafizacji zdjęć, nadając im nieco odrealniony charakter. Zdjęcia będą nieostre, poruszone, wykonywane w bardzo różnych, ekstremalnych warunkach: na przykład w deszczu, zamieci śnieżnej. Te miejsca na co dzień tak nie wyglądają. Za pomocą czarno-białych, mrocznych fotografii tego zakątka południowo-wschodniej Wielkopolski chciałbym zbudować wizualną opowieść o metaforycznym końcu świata.
Mateusz Kiszka – absolwent Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu na kierunku fotografia. Fotograf i animator kultury. Zawodowo związany z Wojewódzką Biblioteką Publiczną i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu jako instruktor ds. fotografii. Autor kilku cykli fotograficznych, które były pokazywane na wystawach indywidualnych i zbiorowych, oraz publikacji fotograficznych. W swojej pracy artystycznej zajmuje się szeroko rozumianym dokumentem fotograficznym.