Muzyka bezcenna w Wielkopolsce #63
Opublikowano:
16 sierpnia 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„Muzyka bezcenna w Wielkopolsce” to rekomendacje albumów z naszego regionu, których autorzy umożliwiają ich bezpłatne pobranie. W tym odcinku Leni, Sen Jakuba i Soundfear.
LENI
Space For Midnight
wydanie własne, 2023
Kiedy większość producentów muzyki elektronicznej głęboko i pewnie osadza się w jednej stylistyce, Leni wykracza poza ramy, próbując połączyć ze sobą światy, które w cyfrowej galaktyce zdają się być od siebie dość odległe. Bo przecież, gdzie breakbeatowy IDM, a gdzie warehouse’owe techno, prawda?
„Space For Midnight” to bardzo intrygująca symbioza obu tych stylów, i jest na tyle udana, że z niecierpliwością czekamy na kolejne krążki tego jeszcze mało znanego twórcy z Konina.
Wszystko zaczyna się oniryką – „Midnight City” powoli nabiera blasku, a do naszych uszu dobiega jej pikselowy, połamany rytm, swoją aurą przypominający pierwszy album legendarnego Boards Of Canada. Rytmiczny szkielet utworu przypomina toytronic, popularny w tych samych kręgach kilka lat później, którego symbolem może być „A Midsummer Nice Dream” Ochre. Wszystkie te motywy powrócą jeszcze w finałowym „Guilt”, kołysząc nas do snu aż do ostatniej sekundy tej płyty.
Warto jednak jeszcze powiedzieć o tym, co dzieje się pomiędzy tymi utworami, a co wywołuje wyłącznie nerwowe drżenie.
Wraz z nadejściem „Lights & Machine” przenosimy się w samo serce tej retrofuturystycznej, nocnej metropolii, jaką na tej płycie Leni chce nam najwyraźniej zwizualizować. Fani katalogu Afterlife powinni być zadowoleni, bo to czyste (dosłownie, wypolerowane na błysk!) melodic techno, jakim raczą nas jego reprezentanci, tacy jak Mind Against, Tale Of Us czy Agents Of Time.
Jednak wszystko raptownie zmienia się z przybyciem „Gaining Control” – lśnienie zostaje zastąpione mrokiem, z którego wyłania się jedynie twardy i szorstki kick, przypominający o radykałach pokroju Fjaaka czy I Hate Models.
Takich hybryd naprawdę trudno nie lubić!
SEN JAKUBA
Po drugiej stronie
wydanie własne, 2023
To już pewne – po wydaniu kolejnej płyty Jakub Figiel, 34-letni historyk sztuki i sprzedawca fortepianów z Kalisza, może śmiało być określany jako jeden z najlepszych eksperymentatorów naszego regionu. Jak pisaliśmy w 60. odcinku niniejszego cyklu, w ramach swojego projektu Sen Jakuba i płyty „Melancholia” wprowadził nas:
„w głąb sennych, niepokojących uniesień, niczym bohaterów wierszy Kazimierza Przerwy-Tetmajera”.
Dziś staje „Po drugiej stronie” – wychodząc z jawy, zagłębia się w sen, a może nawet i śmierć… Czy może tylko obserwuje z zewnątrz, niczym „Kobieta przy oknie” z obrazu Jacobusa Vrela, znajdującego się na okładce?
„Po drugiej stronie”, podobnie jak poprzednia płyta, to przede wszystkim rustykalny ambient i neoklasyczny minimalizm. Figiel nawiązuje do klasyków – takich jak Steve Reich, Harold Budd, Claude Debussy czy Erik Satie, ale także tych, którzy pojawili się później – na przykład Stars Of The Lid czy Daniel Lopatin.
Wszyscy oni wydają się patronować kaliszaninowi, o czym zresztą sam wspominał. Jednak wśród wszystkich tych inspiracji szczególne miejsce zdaje się zajmować Josquin des Prés – XV-wieczny flamandzki śpiewak i kompozytor, dyrygent chórów kościelnych w Mediolanie. Choć tworzył prawie wyłącznie muzykę wokalną (której na „Po drugiej stronie” brakuje), to sakralny nastrój i techniki, jakie wykorzystywał w swojej twórczości, odciskają silne piętno na albumie Snu Jakuba.
Jest to muzyka zdecydowanie nie z tego świata – odrealniona, wymagająca, a jej najważniejsze wymaganie to cierpliwość. Gdy już przedrzemy się przez wierzchnią warstwę jej niedostępności, dostrzeżemy piękno – harmonię, której na „Po drugiej stronie” wydawałoby się nie być.
SOUNDFEAR
676
wydanie własne, 2012
„Gdzie oni są?!” – aż chciałoby się zakrzyknąć za nieodżałowanym Grzegorzem Ciechowskim, obserwując jak zakończyła się historia kaliskiego zespołu Soundfear, która mogła (i powinna) wciąż trwać.
Ich debiutancka płyta „676” miała w sobie wszystko, by rzucić na kolana na naszym death metalowym podwórku, ale również zdobyć uznanie za granicą. I prawie to zrobiła – w końcu tuż po wydaniu materiału, załoga pod wodzą Rafała Dworczaka ruszyła w trasę nie tylko po Polsce, ale i do dziesięciu miast rozsianych po całej Europie.
Panowie mieli się czym pochwalić, a nawet po ponad dziesięciu latach „676” wciąż dzielnie się broni. Przede wszystkim dlatego, że to death metal, jaki w Polsce słyszymy rzadko.
Skierowanie go na deathcore’owe tory nie jest rzeczą nową, ale już dwa brutalne growle oraz ogromna inspiracja aztecką kulturą i mitologią to pewne novum na naszej scenie. Jak przyznawali muzycy, pomysł na to, by ich twórczość czerpała z wierzeń Azteków, wynikał bezpośrednio z ich zainteresowań – i to bardzo słychać.
Nie trzeba być ekspertem od Quetzalcoatla, by czuć, że na „676” rzucają nas mu na pożarcie. Płyta prezentuje się równie brutalnie pod względem czysto muzycznym – wcześniej wspomniana zdwojona moc wokalu idzie w parze z blastami, przypominającymi bestialskie biczowanie. Całości majestatu dodają riffy, jeszcze bardziej uwydatniające, że na każdym kroku czai się na nas śmierć.
„Gwarantuję, że ten materiał pozostawi głód” – powiedział Dworczak w jednym z wywiadów.
To stało się proroctwem. Przystawki okazały się daniem głównym. Wielka szkoda. Bo to kolejny przykład obiecującego metalowego zespołu, który błysnął i zniknął jak piekielna kometa.