Strefa bezczasowa
Opublikowano:
6 września 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Czy Poznań potrzebuje kolejnego festiwalu? Kolejnego, który w myśl szczytnej idei interdyscyplinarności sięga i po film, i po muzykę, a także rzuca okiem i uchem na architekturę?
Te kotłujące się w mojej głowie pytania zagłuszył występ Mitch & Mitch, który stanowił inaugurację Czasu Letniego. Ten nowy byt na kulturalnej mapie Poznania to wymysł Fundacji Ad Arte, odpowiedzialnej między innymi za Short Waves Festival. Jej najmłodsze dziecko weszło niejako w buty starszego brata. Odbywa się w jego terminie, bo SWF przemieścił się na jesień, korzysta też z formatów wydarzeń tam wypracowanych: Random Garden Cinema, Urban View czy Sunbient. Do tego dochodzą nowe, intrygujące festiwalowe zagrania, jak Fala Gorąca czy Kieruj się na Wschód. Mam nadzieję, że wejdą one na stałe do repertuaru.
Oczywiście wydarzenie w dużej mierze plenerowe musi się liczyć z kaprysami pogody. W tych dniach doświadczyliśmy zarówno upałów, jak i ulew. Ale to tylko wzmocniło poczucie festiwalowej wspólnoty, które udało się wytworzyć jakby mimochodem, przy okazji, bez deklaracji i zachęt organizatorów. Co więcej, nie trzeba było być na każdym wydarzeniu, żeby to poczuć, nikt nikogo nie rozliczał z ilości obejrzanych filmów czy wysłuchanych dyskusji. Wszystko było w porządku, wydawało się niczym szyte na (ludzką) miarę. Czas Letni jest może i mały, ale też śmiały.
Śmiałość objawiła się już podczas inauguracji. Miało być pięknie, bo Mitch & Mitch planowo mieli grać w muszli koncertowej w parku Wilsona, ale pogoda upomniała się o swoje. Szkoda, już sobie wyobrażałem, jak ich muzyka wybrzmi na tle palmiarni i pięknych kamienic przy Matejki, jak w ogóle będzie pięknie, bo będzie można chodzić wokół koncertu, krążyć i szukać własnej perspektywy. A utknąłem na dziedzińcu zamkowym w kolejce do baru, która zaczynała się pod sceną.
Żartowaliśmy ze współtowarzyszem, że przynajmniej będziemy dobrze słyszeć, ale przecież im bliżej występu, tym my bliżej wodopoju. Może i dobrze, bo było głośno. Nic dziwnego, Mitche to teraz wielogłowe kombo, z trzema odnogami obsługującymi instrumenty perkusyjne.
Historia tego projektu to temat na osobny tekst, ja tylko pozwolę sobie tutaj polecić uwadze album „Luv Yer Country”, czyli ich debiut, który może być zaskoczeniem dla tych, którzy myślą, że wiedzą o tym zespole wszystko. W Poznaniu zagrali takie swoje the best of, w którym mieszały się wpływy surf rocka, lounge’u, space popu, exotiki, funku. Zdarzały się wyimaginowane podróże do Ameryki Południowej, a także na Bliski Wschód, zawsze przefiltrowane przez specyficzną wrażliwość czy podejście w trybie żartu na poważnie. Grunt, że bawiły się przy tym dobrze trzy albo i cztery pokolenia. Mnie rozbrajała sceniczna dezynwoltura lidera Macia Morettiego, który inspirował się zarówno stylem papieskim, jak i Luciano Pavarottim. Duży plus za okołopięciosekundowy grindowy bis!
Sporo napodróżowaliśmy się też z Olgą Drendą. Autorka, której sławę przyniosła książka „Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w latach transformacji”, ostatnio szuka też sposobności do grania setów didżejskich. Prezentuje przede wszystkim muzykę z lat 90., w tym takie cymesy jak „Taki ze mnie Maxi Kaz” T-Raperów znad Wisły czy polskie covery Spice Girls albo „Informer” Snow, który po naszemu został bez ogródek nazwany „Konfidentem”. Także tutaj zrobiła na mnie wrażenie sceniczna persona – Drenda nawet nie udawała, że miksuje te piosenki, ani nie zagrzewała publiki do szalonej zabawy. Po prostu była i puszczała muzykę. A jeśli nutka jest OK, to tyle wystarczy.
Tak samo powinno mi wystarczyć podczas spaceru audialnego organizowanego przez skupiający osoby z Ukrainy kolektyw MAF, że po otrzymaniu pocztówki z kodem QR i dźwięków poznańskich poszukam i posłucham na własną rękę i ucho. Późniejsze wniknięcie w miejsko-sieciową tkankę wykazało zbiór rzeczywiście ciekawych nagrań, których konkretne lokalizowanie może dostarczyć sporo radości. Całkiem możliwe, że padłem tutaj ofiarą własnych oczekiwań, bo formuła spaceru dźwiękowego kojarzyła mi się automatycznie z słuchaniem na żywo, bez zapośredniczenia. Ale nie ma tego złego, fajnie też poznać inną perspektywę.
Na Falę Gorąca dotarłem już, gdy temperatura powietrza umożliwiała jakieś śmielsze ruchy. Początkowo planowałem być od początku, dać drugą szansę „Greed for Speed” w reżyserii Jana Moszumańskiego-Kotwicy, ale potem poczułem, że muszę ograniczyć bodźce. Film o ugandyńskiej scenie singeli miałem szczęście widzieć dzięki Norient Festival, gdzie miał on światową premierę. Pisałem potem, dlaczego uznaję go za chwalebną, ale jednak porażkę.
Podczas poznańskiego seansu pomóc mu mogło spore nagłośnienie, które podczas późniejszych koncertu i setu didżejskiego wprawiało w ruch zgromadzone na dziedzińcu zamkowym ciała. Szczerze mówiąc, to nawet nie spostrzegłem, kiedy skończył się występ Lua Preta, a zaczęła impreza dozorowana przez kolektyw Laboratorio Tropical. Biorę to za dobrą monetę i wyciągam wnioski o ognistej energii obu członów wieczoru, a także o mistrzowskim melanżu takich gatunków jak kuduro, dembow, baile funk, cumbia czy reggaeton.
Na koniec pozwolę sobie tylko zwrócić uwagę, że opisuję powyżej tylko te wydarzenia, na których zdołałem być, a stanowią one mniej niż połowę całego programu. Oby tylko w przyszłym roku Czas Letni nie przyspieszył zbytnio i dał się dogonić w całej rozciągłości.