fot. materiały Fundacji Atut

U siebie w Trzemesznie

Z Jolantą Sroczyńską-Pietz, trzemesznianką, pisarką, działaczką kulturalną, rozmawia Maciej Kijko.

Maciej Kijko: Niedawno miał miejsce w Trzemesznie Pierwszy Festiwal im. Jerzego Waldorffa. Z jednej strony to zrozumiałe, bo był wybitną postacią kultury polskiej XX wieku, ale z Trzemesznem są związane i inne wybitne osoby, jak choćby Jan Kiliński, nie mniej chyba interesująca postać. Dlaczego Waldorff?

Jolanta Sroczyńska-Pietz: O Trzemesznie mówi się, że to „gród Kilińskiego”. Szewc urodzony w Trzemesznie, który stanął na czele insurekcji warszawskiej w1794 roku, jest obecny w przestrzeni miasta poprzez pomnik, nazwę głównego placu i co roku organizowany ogólnopolski bieg jego imienia. Moje miasto od zawsze silnie identyfikuje się z Janem Kilińskim, jednocześnie jest to postać obecna we wszystkich podręcznikach historii, ale na patrona festiwalu promującego słowo i muzykę dużo lepszy jest ten, który je kochał, a także był związany z Trzemesznem.

Z pana perspektywy uczynienie Waldorffa patronem festiwalu – ze względu na jego zasługi dla kultury i rozpoznawalność – jest oczywiste. Chociaż dzieli nas tylko 70 km, to wcale nie było to takie oczywiste z perspektywy Trzemeszna.

Mariusz Urbanek, autor biografii Jerzego Waldorffa, goszczący na naszym festiwalu, był w Trzemesznie pierwszy raz, chodził i szukał w mieście śladów bohatera swojej książki. Nie znalazł tych śladów w przestrzeni publicznej, ani tablicy, ani nazwy ulicy. Festiwal jest pierwszym znaczącym przypomnieniem o związkach Waldorffa z naszym miastem. Wydaje mi się, że dopiero teraz Trzemeszno jest na to gotowe.

 

MK: To dla mnie ciekawa sprawa. Bardzo dobrze pamiętam Jerzego Waldorffa z jego programów telewizyjnych. Z kwest na Powązkach, które zainicjował, z anegdotycznych opowieści, które snuł, i samą jego postać, która była bardzo charakterystyczna. Szczególny głos z głębokim „r”. Nie sposób go zapomnieć, jak już się go widziało i słyszało. To pokazuje chyba, jak dużą rolę odgrywa czas, że pamięć osób łatwo gdzieś niknie. Nie ma międzypokoleniowego przejścia. Waldorff, przypuszczam, dla młodych ludzi może być postacią zupełnie nieznaną. Natomiast też jest to chyba problem pamięci zbiorowej?

Jolanta Sroczyńska-Pietz, fot. J. Jurek

Jolanta Sroczyńska-Pietz, fot. J. Jurek

JS-P: Myślę, że ta niepamięć ma związek z czymś więcej niż tylko z problemem transmisji międzypokoleniowej, ale nasz festiwal ma szanse wprowadzić Waldorffa do pamięci zbiorowej lokalnej społeczności. Chociaż chcę podkreślić, że głównym celem festiwalu jest popularyzacja literatury i muzyki. Waldorff, którego historia łączy się z naszym miasteczkiem, jest w tym wyzwaniu naszym mistrzem i nauczycielem.

 

MK: Właśnie o to chciałem zapytać: jakie były jego związki z Trzemesznem? Głębsze, czy sprowadzające się do tego tylko, że chodził tutaj do gimnazjum?

JS-P: Rodzinny dom Waldorffa znajdował się w pobliskim Rękawczynie, a gdy uczył się w trzemeszeńskim gimnazjum, mieszkał na stancji na plebanii.

Te lata trzemeszeńskie bardzo często wspominał. I do Trzemeszna przez całe swoje życie wracał. Nigdy zaś do Rękawczyna. Dworek został sprzedany przez rodzinę, po wojnie popadał w ruinę, aż go rozebrano. Waldorff mówił: „Rękawczyn to jest miejsce do dziś dla mnie święte, jak dla chrześcijan Jerozolima”. Chciał zachować nietknięte wspomnienia z dzieciństwa. Natomiast Trzemeszno odwiedzał. W jednym z moich ulubionych opowiadań ze zbioru „Taniec życia ze śmiercią” napisał:

 

„W moim prywatnym życiu Trzemeszno zajęło miejsca dużo i wryło się w pamięci tak silnie, jak tylko utrwalić się mogą wspomnienia dzieciństwa. W miarę nawarstwienia się lat i przygód zacierają się późniejsze, ale te najstarsze jaśnieją pełnym blaskiem jak gwiazdy”.

 

Widać, że ono było zawsze było dla niego ważne. Ale samo Trzemeszno po jego śmierci milczało.

 

MK: Dlaczego?

JS-P: Wraz ze śmiercią Waldorffa w mediach wybrzmiały dwie sprawy, które z perspektywy lokalnej społeczności do dziś są problematyczne. Odmówiono mu mszy pogrzebowej w kościele św. Krzyża, a także w innych kościołach Warszawy ze względu na deklarowane publicznie powątpiewania w istnienie Boga. Ostatecznie trumna została wystawiona w Teatrze Wielkim i tam go pożegnano. Na dodatek wycofano się z obiecanego Waldorffowi miejsca na Powązkach. Nie wiem, czy pan o tym słyszał?

 

MK: Nie, tego nie wiedziałem, a brzmi to dość zaskakująco i ironicznie – kwestował na Powązkach i na rzecz ich restauracji, a odmówiono mu na nich pochówku.

JS-P: Ostatecznie pochowano go na Powązkach, wystawiając rachunek na dziesięć tysięcy złotych, za który zapłaciło Ministerstwo Kultury. Po śmierci Waldorffa zaczęto pisać o jego związku z Mieczysławem Jankowskim. Moim zdaniem to homoseksualizm był powodem, dla którego Trzemeszno zamilkło, a milczenie oznaczało zapominanie. Mariusz Urbanek, opowiadając na festiwalu o sześćdziesięcioletnim związku Waldorffa z Jankowskim, pięknie spuentował: „To nie jest opowieść o homoseksualizmie, to jest historia wielkiej miłości”.

 

MK: Teraz rozumiem, dlaczego dopiero teraz festiwal mógł się zdarzyć. Mówi pani, że to była pierwsza edycja tego wydarzenia. Mam nadzieję, że będą kolejne. Czasy chyba nieco się zmieniły. Może wątki obyczajowe nie stanowią problemu takiego jak niegdyś. A wydaje się, że tak wyrażane przywiązanie do Trzemeszna postaci znaczącej w kulturze polskiej trudno w tym momencie pominąć i z tego trochę nie skorzystać.

JS-P: Fundacja Atut już przygotowuje się do drugiej edycji festiwalu. Jesteśmy jego organizatorami, ale pierwszy pomysł festiwalu pojawił się pięć lat wcześniej. Do Trzemeszna przyjechał jeden z byłych dyrektorów wielkiej sceny operowej z propozycją zorganizowania tutaj Festiwalu Waldorffa. Ta propozycja opiewała na ponad trzysta tysięcy złotych kosztów organizacyjnych.

Dyskusja, jaka wokół tego pomysłu rozgorzała, dała mi wiele do myślenia. Zaczęłam się zastanawiać nad sposobami wprowadzania kultury wysokiej na prowincję. Jak to zrobić, by było skuteczne, jakie drzwi otworzyć? Bo tamte nigdy nie zostały otwarte, pomysł upadł. Po stronie władz samorządowych pojawił się wówczas argument, po co wydawać tyle pieniędzy, skoro mieszkamy tak blisko Poznania. To zaledwie 70 km, w ciągu godziny można dojechać, kupić bilet do Teatru Wielkiego i pójść na „Halkę”…

 

Festiwal Waldorffa, fot. R. Kaczmarek

Festiwal Waldorffa, fot. R. Kaczmarek

Decydując się w fundacji na organizację festiwalu, też musieliśmy sobie odpowiedzieć, dlaczego my chcemy to robić. Po co organizować koncerty muzyki klasycznej, spotkania z pisarzami u siebie w Trzemesznie, skoro nie mamy barier komunikacyjnych uniemożliwiających tutejszym mieszkańcom dotarcie do centrów kulturowych i korzystanie z ich bogatej oferty.

Czym się różni koncert muzyki kameralnej w Trzemesznie od tego, który moglibyśmy usłyszeć w Poznaniu? Otóż przede wszystkim chodzi o budowanie wspólnoty uczestnictwa w kulturze. Kiedy kończy się koncert, który nas głęboko poruszył, zrywamy się na nogi i zaczynamy bić brawo. Wtedy dostrzegamy, że w swych przeżyciach nie jesteśmy sami. Obok nas z wypiekami na twarzy i błyskiem w oku brawo bije nasz sąsiad, nauczycielka z liceum i pani sprzedająca nam na targu jabłka. Tak osobiste uczestnictwo w kulturze staje się doświadczeniem budującym nową więź społeczną.

 

MK: Powiedziałbym jeszcze jedną rzecz: jeśli do Poznania jest faktycznie niedaleko i nawet jeśli by się wybrały tam osoby zainteresowane i skorzystały z tej oferty, to nie ma efektu wzmocnienia. Czyli że ktoś, kto mógłby nie być czymś zainteresowany, ma szansę zmienić zdanie, jeśli coś ma się wydarzyć w jego mieście, bo posłucha opinii znanych sobie osób, zobaczy zdjęcie, zobaczy plakat, przeczyta notatkę w lokalnej prasie. I może się wybierze. Myślenie nie centrami kulturowymi, tylko tymi mniejszymi ośrodkami ma sens. Chodzi o to, żeby kulturę sprowadzać i kierować do coraz szerszego grona, a nie tylko do tych, którzy byliby nią z gruntu zainteresowani.

JS-P: Istnieją takie ogólnopolskie projekty, które zakładają dotarcie z kulturą wysoką na prowincję, np. „Kultura dostępna” albo „Teatr Polska”. Ale proszę zauważyć, że cały czas mieszkaniec prowincji jest traktowany jedynie jako odbiorca oferty kulturalnej. Czym to się różni od wydarzenia kulturalnego takiego jak nasz festiwal, skoro i my sprowadzamy artystów z centrów kulturowych? Przyjeżdżają na nasz festiwal, ten, który my sobie sami zorganizowaliśmy. Będąc na miejscu, mamy możliwość i narzędzia, by sprawdzić, jakie są potrzeby, jakie są zainteresowania, czego brakuje.

Istotne jest nie tylko to, co się wydarzy na festiwalu, ale jak to później rezonuje, co dzieje się po wydarzeniu. Gdy zapraszam artystę, aktora, pisarza, dbam, by oprócz otwartego bezpłatnego spotkania z mieszkańcami odbywały się warsztaty z dziećmi, młodzieżą.
Dla mnie niezapomniana była wizyta Tomasza Jastruna w Trzemesznie. W godzinach porannych pisarz spotkał się z dziećmi, a na wieczorne spotkanie przyszło ponad 100 osób. Nasz gość powiedział, że w Warszawie mógłby tylko marzyć o takiej frekwencji.

 

MK: Tak, też byłbym zaskoczony.

JS-P: A to nie był koniec niespodzianek, bowiem w drugiej części wieczoru ktoś podzielił się swoją fascynacją poezją Mieczysławy Buczkówny, matki Jastruna, ktoś inny wypowiadał się o tłumaczeniach Mieczysława Jastruna, ojca naszego gościa. Jedna z pań nawiązała do współpracy Jastruna z „Kulturą” i opowiedziała o swojej korespondencji z Giedroyciem. To wszystko działo się w Trzemesznie w trakcie jednego spotkania. Tomasz Jastrun był oszołomiony.

 

MK: Wspomniała pani, że będąc na miejscu, lepiej i łatwiej jest rozpoznać potrzeby potencjalnych odbiorców kultury. Ale wydaje mi się, że nawet chcąc zaproponować coś nowego, coś innego od dotychczasowej oferty, łatwiej jest dotrzeć, spróbować zachęcić, bo zna się ludzi, zna się metody dotarcia do nich, ich zainteresowania, sposoby ich myślenia. Wówczas chyba nawet proponując nowinkę, można nią zaintrygować?

JS-P: Mamy to na uwadze, planując festiwal w przyszłym roku. Zasada jest taka, by wychodzić od tego, co znane, z czym nasi odbiorcy mogą się identyfikować, ku temu, co nowe. Chcemy, by we wrześniu 2024 roku festiwal trwał trzy dni. Zacznie się od wycieczki śladami Waldorffa: przez Trzemeszno do Rękawczyna. Drugi dzień poświęcimy poezji, a trzeci muzyce klasycznej.
Chciałabym jeszcze kilka słów powiedzieć o ludziach, którzy włączyli się w organizację festiwalu.

 

MK: O to właśnie chciałem zapytać.

JS-P: Fundacja Atut jest młodą organizacją, chociaż tworzy ją grupa osób od lat zaangażowana w rozwój kultury i prace na rzecz pamięci historycznej. Po wydaniu albumu fotografii Stefana Majewskiego „A tu Trzemeszno” festiwal był drugim projektem przez nas realizowanym.

 

Światłoczuli, fot. materiały prasowe

Światłoczuli, fot. materiały prasowe

Urząd Marszałkowski, mimo że byliśmy nową fundacją, dał nam szansę i dofinansował w konkursie dla organizacji pozarządowych.
Do współpracy zaprosiliśmy wiele trzemeszeńskich instytucji: Dom Kultury, Bibliotekę Publiczną, Szkołę Podstawową nr 1.

Dlaczego szkołę? Bo miasto nie posiada sali koncertowej i aule szkolne to jedyne miejsca, gdzie można zagrać koncert muzyki klasycznej dla 150–200 osób. Wszystkie te instytucje bardzo chętnie się włączyły w realizację przedsięwzięcia. W tej chwili można mówić o małej społeczności powstałej wokół festiwalu. To grupa ludzi, którzy chcą się angażować i którzy festiwal uważają za swój, więc on nawet nie jest już naszym festiwalem fundacyjnym. To własność zbiorowa trzemesznian.

 

MK: Z pani słów przebija zaangażowanie. Nie powiem: lokalny patriotyzm, bo to wyrażenie niestety zostało nieco zdewaluowane, ale miłość do swojego miasta, do swojego kawałka ziemi. Słyszę w tym, co pani mówi, potrzebę dawania czegoś od siebie tej małej ojczyźnie. Więc chciałbym teraz porozmawiać o książkach, które pani napisała, bo one przecież też są trzemeszeńskie.

JS-P: Powiedziałabym, że czuję potrzebę wpływania na to, jakie to miasto jest; daje mi to ogromną satysfakcję i nadaje sens mojej pracy. Kiedy wydawałam pierwszą powieść „Cień zegara słonecznego”, to wiedziałam, że aby ta powieść została przyjęta w Trzemesznie, potrzebuję wydawcy z zewnątrz. Najlepiej z Warszawy. Choć największa grupa czytelników moich powieści to trzemesznianie.

Zarówno „Cień zegara słonecznego”, jak i „Światłoczuli” są najczęściej wypożyczanymi tomami w naszej miejskiej bibliotece. Na pewno dlatego, że akcja jednej i drugiej toczy się właśnie tutaj, w XIX i pierwszej połowie XX wieku. Tak, są to książki napisane z miłością, ale też ze smutkiem, czasem z goryczą. Opowiadają o społeczności dziewiętnastowiecznej, ale mechanizmy, które są tam przedstawione, wciąż działają.

 

MK: Ciekawie porozkładała pani akcenty w swoich książkach. Oprócz tego, że to jest historia trochę widziana od dołu, nie z pozycji wielkich armii, które wędrują i zdobywają, tylko zwyczajnych ludzi, którzy żyją w miejscach, przez które ta historia się przewala, to jest to też, jak to się mówi, herstoria. Dostajemy historie kobiet. Takich, które nie próbowały przejąć funkcji męskich, być dowódcami, tylko kobiet, które żyją w kobiecym świecie. Pani pokazuje chyba istotność ich doświadczeń.

JS-P: O tych nielicznych kobietach w historii, które przejęły rolę mężczyzn, mówimy i one funkcjonują w pamięci zbiorowej. Natomiast powoli przywracamy też znaczenie pracy, sens życia tych kobiet, które inaczej wybierały, które decydowały się dbać o swoje domy, wspólnoty, społeczności. Kobiet, które chciały chronić życie, tworzyły szkoły, działały kulturotwórczo. Uczę historii i to jest jedno z zadań mi przyświecających: żeby przywracać znaczenie nie tylko tych kobiet, które zakładały spodnie, przebierały się za mężczyzn i szły na czele oddziałów, ale także tych, które dokonywały innych wyborów: chronienia życia, budowania wspólnoty.

 

MK: Nie wiem, na ile było to pani zamiarem, jednak te dwie powieści tworzą dyptyk, bo są połączone bardzo wyraźnie bohaterkami, powiązane czasem. Czy planuje pani dołączyć do tego kolejną część? Wyprowadzić rzecz mocniej ku współczesności i wydobyć z historii, która zmienia kształt, inne problemy, inne kobiece perspektywy?

JS-P: Nie wiem. Właśnie skończyłam pracę nad powieścią „Książę. Historia pewnego szaleństwa, czyli rzecz o księciu Michale Radziwille”. Mam nadzieję, że książka zostanie wydana w przyszłym roku. Zawsze jest jakiś bardzo poważny powód, dla którego decyduję się wyrwać rok ze swojego życia, aby napisać powieść. Dla samego faktu, żeby stworzyć trylogię, na pewno tego nie zrobię. Mam tyle innych pomysłów na działanie tu, na miejscu. Aczkolwiek wiem, że postać Zyty, bohaterki „Światłoczułych”, ma potencjał do rozwinięcia, do bycia główną bohaterką następnej książki, jednak nie jest to absolutnie wystarczający powód, żebym zaczęła pisać.

 

MK: Nawet nie chodziło mi o takie sztuczne, mechaniczne po prostu dopełnianie do trójki. Byłem ciekaw, czy dostrzega pani na tyle ciekawe rzeczy, żeby swoje postacie wyprowadzić dalej w historię. Skoro jednak musi być jakiś istotny powód, by zasiąść do pisania, to co było takim powodem przy postaci księcia Radziwiłła?

JS-P: Pomysł zrodził się w czasie rezydencji literackich w pałacu Radziwiłłów w Antoninie. O tych rezydencjach mogę powiedzieć dużo dobrego i nie myślę tylko o sobie, ale o wszystkich ludziach, których tam poznałam albo którzy się pojawili w Antoninie. Obserwuję dalej ich rozwój literacki i widzę, jak potrzebne i ważne są takie rezydencje. To niezwykle cenna inicjatywa Departamentu Kultury Urzędu Marszałkowskiego w Poznaniu.

 

Goście Radziwiłłów, fot Janusz Jurek

Goście Radziwiłłów, fot Janusz Jurek

Będąc pierwszy raz w Antoninie, odczuwałam pewnego rodzaju ambiwalencję. Z jednej strony ludzie tam pracujący oraz goszczący pisarze i pisarki tworzyli wspaniałą atmosferę, z drugiej mieszkanie w pałacu to dla mnie rzecz obca i też taka, do której nigdy nie aspirowałam. Inspirując się Brach-Czainą, mogą o sobie powiedzieć: jestem córką Danuty – sekretarki, wnuczką Marii – dróżniczki kolejowej, prawnuczką Józefy – służącej.

Zadawałam sobie pytanie: co ja robię w pałacu myśliwskim? Zamiast pracować nad swoją powieścią, spacerowałam po rezerwacie, który ocalił kawałek puszczy w pobliżu pałacu i dalej po szlakach Doliny Baryczy. Tam czułam się bardziej u siebie niż w pałacu. Sięgnęłam też po książkę Witolda Banacha o Radziwiłłach z Antonina. I tak wsiąkłam w to miejsce, zaczęło do mnie przemawiać. Wszyscy żyjemy pytaniami i powieść jest, jak pisał o tym Kundera, takim laboratorium, w którym możemy się życiu przyglądać i je badać. To dość bezpieczny sposób przepracowania trudnych tematów.

W „Księciu” podjęłam temat napięcia między cywilizacją a naturą, które najpierw dostrzegłam w sobie, mieszkając przez miesiąc w pałacu myśliwskim, a potem również zauważyłam w historii tego miejsca. Posłużyłam się historią Michała Radziwiłła, by stworzyć opowieść o tym, jak człowiek uwierzył, że jest bogiem, i jak to go zniszczyło. Zaburzenia psychiczne Michała Radziwiłła, odrywające go od rzeczywistości, zostały w „Księciu” wzbogacone uniwersalnym znaczeniem – kwestią oderwania się człowieka od natury i jego skutkami niszczącymi obie strony.

 

MK: Bardzo mnie pani zainteresowała przejściem od historii rodu Radziwiłłów do współczesnych problemów środowiskowych, do kryzysu klimatycznego.

Kryzys klimatyczny zmusza nas przede wszystkim do działania, ale nas, historyków i historyczki, również do nowego odczytywania naszego dziedzictwa kulturowego. Tym się wcześniej nie zajmowaliśmy. Uczę historii, myślę o przyszłości.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
5
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0