Poza partyturą
Opublikowano:
30 października 2018
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Dziś właściwie nikt już nie mówi, że kobieta dyrygent jest kimś dziwnym – mówi Anna Duczmal-Mróz, wybitna dyrygentka Orkiestry Kameralnej Polskiego Radia Amadeus.
SEBASTIAN GABRYEL: Co pani czuje, kiedy wchodzi na scenę i chwyta za batutę?
ANNA DUCZMAL-MRÓZ:Może na początku powiem, dlaczego w ogóle wchodzę na tę scenę… Pewnego pięknego dnia, kiedy miałam dwadzieścia lat i grałam w orkiestrze studenckiej, dyrygujący nią Eiji Ōue zapytał nas, czy ktoś chciałby spróbować pokierować zespołem, ponieważ myśli o utworzeniu klasy dyrygenckiej. Wtedy mój kolega, wiedząc, kim jest moja mama, podniósł moją rękę.
Eiji dał mi swoją batutę i chwilę później stałam przed nimi wszystkimi, dyrygując VII symfonią Beethovena.
Wcześniej nigdy tego nie robiłam, bo nigdy mnie to nie interesowało. Nie miałam zielonego pojęcia, jak to robić od strony technicznej.
Działała pani instynktownie…
To było 100 procent instynktu! Pamiętam, że w momencie, kiedy ta symfonia wybrzmiała „w moich rękach”, to poczułam się jak uderzona piorunem. Poczułam absolutne szczęście, jakiego nie czułam nigdy wcześniej. Bo ten upragniony dźwięk – pełny, kompletny, pełen barw i kolorów, którego przez tyle czasu szukałam na swoich skrzypcach – wreszcie wybrzmiał z całą swoją mocą właśnie w orkiestrze. Wtedy wiedziałam już, że dyrygentura to coś, czym chcę zajmować się do końca życia.
Czy można powiedzieć, że ręka dyrygenta to taki niewidoczny, bezgłośny instrument?
Z pewnością. Wierzę, że ona może uczynić dźwięk magicznym. Ręka dyrygenta sprawia, że wszyscy muzycy orkiestry tworzą chyba najpiękniejszą harmonię, jaką można sobie wyobrazić i jaką można stworzyć w muzyce.
Umiejętności przywódcze są kluczowe w byciu dobrą dyrygentką?
Żeby porwać tak dużą grupę profesjonalnych muzyków, trzeba być przede wszystkim dobrym psychologiem. Trzeba umieć zrozumieć ich jako ludzi, potrafić ich „rozgryźć”, bo tylko wtedy będziemy wiedzieć, jak do nich trafić. Żyjemy w czasach, w których jesteśmy bardzo zabiegani, mamy do załatwienia tysiąc spraw na minutę, a do tego mamy przecież jeszcze życie prywatne. W momencie, kiedy spotykamy się na próbie, musimy starać się o tym wszystkim zapomnieć. Oprócz tego wszystkie doświadczenia, które za sobą mamy, zawsze staramy się przenosić na muzykę. To właśnie one pozwalają nam „wyjść” poza partyturę.
Czujecie się przyjaciółmi? Czy to właśnie w przyjaźni tkwi największa siła Orkiestry Kameralnej Polskiego Radia Amadeus?
Ja czuję się w niej jak w rodzinie. Każdy z nas jest inny, miewamy lepsze i gorsze dni, a jednak potrafimy zostawić troski przed drzwiami sali prób i grać do jednej bramki. Współpracować, wspierać się, działać tak, by muzyka nie ucierpiała przez nasze zmienne nastroje. Dużo razem podróżujemy, dlatego to ważne, abyśmy podchodzili do siebie z szacunkiem. Zupełnie jak w rodzinie.
Zastanawiam się, jak wiele czynników złożyło się na to, że postanowiła pani pójść tą samą drogą, co pani mama, wybitna dyrygentka Agnieszka Duczmal.
To bardzo złożona sprawa, ponieważ w momencie, kiedy odkryłam w sobie miłość do tego zawodu, mamy przy mnie nie było, bo mieszkałam wtedy w Niemczech. Kiedy Eiji podarował mi swoją batutę, powiedział, że nie mam wyjścia – muszę dyrygować [śmiech]. Sama również to czułam. Jestem osobą, która najczęściej działa instynktownie i kieruje się głównie intuicją, dlatego jeśli czuję, że coś mnie „porywa”, to chcę tego więcej. Może zabrzmi to banalnie, ale moja miłość do dyrygentury jest na całe życie jak w dobrym małżeństwie [śmiech].
To trudna miłość? Zapewne zdarzają się w niej chwile kryzysu, niemocy…
Oczywiście, że tak. Trudne są zwłaszcza momenty związane z samotnością. Mam to wielkie szczęście, że jestem zapraszana do bardzo ciekawych projektów, jednak często wiążą się one z samotnymi wyjazdami. Swoją drogą jestem bardzo świadoma tego, z czym wiąże się ten zawód. Wiem, że przy całej płynącej z niego przyjemności, oznacza też trudne wybory i wyzwania, z którymi trzeba mierzyć się w pojedynkę. A przecież są jeszcze konsekwencje podejmowanych decyzji…
Należy pamiętać, że występy w salach koncertowych to tylko jeden z wielu elementów pracy, jaką wykonuje dyrygent ze swoją orkiestrą, to jej ukoronowanie.
Muszę przyznać, że koncerty to dla mnie najpiękniejsze chwile, bo wtedy publiczność widzi i słyszy wszystko to, nad czym tak długo i wytrwale pracowaliśmy. A zaręczam, że zawsze dajemy z siebie wszystko. Dlatego tym bardziej cieszę się, że trafiła mi się orkiestra, która podchodzi do mnie tak, jak podchodzi się do przyjaciela. To wiele wynagradza.
Jeszcze do niedawna dyrygent był raczej męskim zawodem. Jak podchodzono do dyrygentek kiedyś, a jak jest dzisiaj? Czy w środowisku muzycznym wciąż wyczuwa się sceptycyzm?
Dziś właściwie nikt już nie mówi, że kobieta dyrygent jest kimś dziwnym. Jednak takie głosy pojawiały się jeszcze w czasach, kiedy byłam na studiach. Ówczesny dziekan szkoły powiedział mi wprost, że „miejsce kobiety jest przy garach, a nie pulpicie dyrygenta”. Warto podkreślić, że to było zaledwie dwadzieścia lat temu…
Szowinizm na całego.
Na szczęście teraz wygląda to już znacznie lepiej, choć w niektórych kręgach wciąż pokutuje myślenie, że dyrygent to nie jest zawód dla kobiety. Wcześniej dało się wyczuć brak zaufania i niechęć, jednak ostatnio zapanowała moda na dyrygentki, a raczej na mówienie o nich. Nie tylko jak o zjawisku, ale również w sposób jednostkowy, bo wiele z nich posiada wyjątkowy talent. Na przestrzeni ostatnich siedemnastu lat mojej pracy zawodowej zauważyłam, że coraz mniej osób dziwi się na widok młodej kobiety kierującej orkiestrą. Najwyższy czas, bo przecież płeć dyrygenta nie ma jakiegokolwiek znaczenia – liczą się tylko i wyłącznie umiejętności.
Dyrygent stara się łączyć skrajności. Jest skupiony i opanowany, ale też potrafi być bardzo porywczy. Czasem jego zachowanie jest widowiskowe, dlatego to często na nim, a nie muzykach, skupiony jest wzrok publiczności. Czuje pani ten wzrok na plecach?
W momencie, kiedy stoję przed orkiestrą, czuję na sobie tak ogromną odpowiedzialność za każdego tworzącego ją muzyka, że nie pozwalam sobie na myślenie na temat tego, jak wyglądam i co dzieje się za mną. Wtedy jestem skupiona wyłącznie na tym, żeby dobrze wykonać swoje zadanie.
Chcę, żeby muzycy czuli się ze mną bezpiecznie, bo tylko wtedy będą mogli muzykować w miarę spokojnie, skoncentrować się na tym, co najistotniejsze.
Dopiero w chwili, kiedy odwracam się do publiczności, wówczas – jeśli widzę ich żywiołowe reakcje – czuję ogromną satysfakcję, że kolejny raz wypełniliśmy naszą wspólną misję. To bezcenne uczucie. Ludzie przychodzą na nasze koncerty po to, by po prostu cieszyć się muzyką. Jeżeli uda się im to dać, to mogę się wyłącznie cieszyć.
Wspominała pani w naszej rozmowie swoją mamę. Czy są momenty, w których zdarza się wam o tę dyrygenturę pokłócić?
Na ogół jesteśmy jednomyślne, choć oczywiście każda z nas ma swoje własne zdanie na temat sposobu prowadzenia orkiestry, wykonywania muzyki i jej interpretacji. Czasem żywiołowo dyskutujemy, jednak zawsze pamiętamy o odrębności naszych wizji. Podchodzimy do nich z szacunkiem, a nie wchodzimy sobie na głowę. To taka nasza niepisana umowa. Zresztą mama wie, że nie powinna próbować zmieniać mojego myślenia, bo jestem strasznie uparta [śmiech].
W tym roku Amadeus świętuje bardzo ważny jubileusz. 50 lat tej orkiestry to pół wieku…
…tworzenia pięknej muzyki przez wyjątkowych ludzi. I mówię tu o każdej osobie, która tworzy bądź kiedykolwiek tworzyła tę orkiestrę.
W ramach jubileuszowego sezonu graliście między innymi w Japonii i Meksyku. Jak będzie pani wspominać tegoroczne wyjazdy?
Wszyscy członkowie naszej orkiestry najlepiej wspominają Japonię. Każdy wyjazd do tego kraju jest dla nas nie tylko wielką ucztą muzyczną, ale również kulturalną. To bezcenne móc z bliska poznawać tak odmienną kulturę oraz ludzi, którzy często żyją w zupełnie inny sposób, mają inną tradycję, zwyczaje… Japonia to również pyszne jedzenie, do którego – muszę przyznać – mamy ogromną słabość [śmiech].
Podróże inspirują panią jako dyrygentkę?
Podróże napędzają mnie do działania. Łapię się na tym, że zwykle tuż po powrocie do Polski przychodzą mi do głowy pomysły na kolejne projekty. Zawsze ciekawiły mnie inne kultury – to, jaki mają na nas wpływ, czym różnią się od tej, z którą obcujemy na co dzień. Czuję, że podróże, podobnie jak malarstwo, poszerzają moje horyzonty i rozbudzają ciekawość świata. Póki mam to poczucie, chcę pracować więcej i więcej.
Czego życzyłaby pani swojej orkiestrze na kolejne 50 lat?
Każdemu jej muzykowi z osobna życzę przede wszystkim nieustających inspiracji. Żeby zawsze umieli cieszyć się tym wszystkim, co zyskujemy podczas naszych koncertów, prób, wyjazdów… Życzę im też, aby muzyka nigdy nie przestała być dla nich taką radością, jaką jest teraz. I tego, żeby zawsze byli tacy wspaniali! [śmiech]
ANNA DUCZMAL-MRÓZ– dyrygentka, córka dyrygentki Agnieszki Duczmal oraz kontrabasisty Józefa Jaroszewskiego. Od 2009 roku pełni funkcję drugiego dyrygenta Orkiestry Kameralnej Polskiego Radia Amadeus. Występowała wielokrotnie między innymi z Orkiestrą i Chórem Filharmonii Narodowej, Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia, Orkiestrą Filharmonii Krakowskiej, Sinfoniettą Cracovią, Filharmonią Lubelską, Orkiestrą Filharmonii Poznańskiej, a także Orkiestrą Sinfonia Varsovia. Jest wielokrotną stypendystką Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Tekst ukazał się w dodatku do „Głosu Wielkopolskiego”, Kultura u Podstaw, Muzyka/Wielkopolska, 27–28 października.
CZYTAJ TAKŻE: Muzyka bezcenna w Wielkopolsce #4
CZYTAJ TAKŻE: Raz, Pięć Dwa! Chłopaki mają „Czyste szumienie”
CZYTAJ TAKŻE: Nie ma przyszłości bez przeszłości. Rozmowa z prof. Andrzejem Wyrwą