Recenzja: „Road House”
Opublikowano:
26 marca 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Gdybyście zastanawiali się, jak wygląda film napisany przez sztuczną inteligencję, obejrzyjcie „Road House”.
Kariera Jake’a Gyllenhaala obrała niespodziewaną drogę. Co prawda jako nastolatek debiutował w filmach pod koniec lat 90., ale to dopiero początek 2000 przyniósł takie kultowe role, jak zaburzony emo boy w „Donnie Darko” i kowboj-gej w „Tajemnicy Brokeback Mountain”.
Aktor został zakwalifikowany jako smutas o hipnotycznych oczach.
Z czasem jednak coraz częściej wybierał role wymagające fizycznych metamorfoz, by wymienić tylko „Wolnego strzelca” (Gyllenhaal wychudzony) czy „Do utraty sił” (Gyllenhaal o ciele boksera). W „Road House”, który właśnie zadebiutował na Amazon Prime Video, aktor jest napakowany jak nigdy dotąd. Reżyser filmu, Doug Liman („Pan i Pani Smith”, „Tożsamość Bourne’a”), nazwał go „przełomowym kinem akcji”, a grę Gyllenhaala zarówno „najlepszą w karierze aktora”, jak i tę „karierę definiującą”. Powiedzieć, że to przechwałki na wyrost, to nic nie powiedzieć.
Reinterpretacja klasyki
Tegoroczny „Road House” jest reinterpretacją (nie wiedzieć czemu) ikonicznego „Wykidajły”, filmu kopanego klasy B z Patrickiem Swayze w głównej roli Johna Daltona. Natomiast postać grana przez Jake’a zwie się Elwood Dalton – chyba tylko dlatego, by jeszcze podkreślić wyobrażenie sobie na nowo całego widowiska. Bohater jest byłym zawodnikiem mieszanych sztuk walki UFC, który po zabójstwie w furii swojego ringowego przeciwnika popada w niełaskę, bankrutuje i pomieszkuje w rozpadającym się samochodzie.
Zarabia, biorąc udział w nielegalnych walkach. Chociaż „branie udziału” brzmi jak nadużycie, bowiem, gdy konkurenci widzą jego twarz, zmykają w popłochu.
Nic dziwnego – mięśnie Daltona są tak napięte, że wbity weń nóż utyka niczym ostrze siekierki w pniu. Przez morderstwo mężczyzną targają wyrzuty sumienia, co pociąga pragnienie śmierci. Jest mu wszystko jedno, czy będzie żyć czy nie. Gyllenhaal gra swymi wielkimi, smutnymi oczami. Nasz labrador potrzebuje przytulenia! Poturbowanego przez życie i niekontrolowane erupcje gniewu Daltona znajduje Frankie (Jessica Williams). Proponuje mu ochronę swojej knajpy The Road House (sic!) na Florydzie, która przeżywa zmasowane najazdy gangu motocyklowego. Szybko okazuje się, że całą akcją kieruje Brandt (Billy Magnussen), bogaty dzieciak w mokasynach i pastelowych marynarkach, mający lukratywne plany co do całej mieściny.
Frankie na nikogo nie może liczyć. Pracownicy i pracowniczki to nie wyszkolone wykidajła. Policja jest skorumpowana.
Najprawdopodobniej nikt nie pomyślał o tym, by zawiadomić media lub chociaż wrzucić nagraną rozróbę w social media. Zresztą nie ma co główkować nad scenariuszem. Być może Jessica Williams wyobrażała sobie, że niczym Joan Crawford w „Johnny Guitar” z biura na antresoli będzie zarządzać swoją knajpą. Limana mało ona obchodzi. Knajpę traktuje pretekstowo, jako ring do kolejnej napierdzielanki (niestety tylko czasami ciekawie schoreografowanej. Natomiast trzeba przyznać, że scena na moście jest naprawdę dobra). Dlaczego Fankie nie sprzeda „The Road House”, skoro jej biznes staje się nie tylko nieopłacalny, ale też niebezpieczny? Reżyser, mając czarną bohaterkę, daje jej oczywistą (sic!) motywację związaną z amerykańskim rasizmem. Raz zaznaczona, nie będzie później kontynuowana.
Na pięści
Jakkolwiek przesadna byłaby popularność oryginału Rowdy’ego Herringtona, trzeba oddać mu sprawiedliwość, iż Dalton Swayze’go był postacią co najmniej dwuwymiarową, która skłonność do przemocy łagodziła medytacją. Tymczasem Elwood w wykonaniu Gyllenhaala jest maszynką do zabijania. Marvelizacja kina akcji już dawno poszła o krok za daleko. Nie mamy wyćwiczonych mięśniaków, tylko samych superbohaterów. Więc wystarczy iskra irytacji, by nowy Dalton niczym Bruce Banner przemienił się w Hulka. Dalton podobnie jak Banner błyszczy inteligencją. Może nie na poziomie akademickim, ale na pewno jest znacznie mądrzejszy od swoich przeciwników, a do tego ironiczny.
Kiedy mięśniacy emfazą godną oktagonu krzyczą: „Zabiję cię!” albo „Już nie żyjesz”, główny bohater z uśmieszkiem informuje, że zaraz złamie im rękę, ale mają tylko 25 minut do najbliższego szpitala.
Filmowi wyszłoby na dobre trzymanie się właśnie takiego komiksowego przerysowania, które najlepiej oddaje ekstrawagancki, kipiący od toksycznej męskości „the big bad”, główny przeciwnik Daltona – Knox (w tej roli debiutujący aktorsko Conor McGregor, prawdziwy zawodnik UFC). Wpuszcza trochę oddechu.
Co pomiędzy?
Motywacje, którymi kieruje się Elwood, są tak bardzo generyczne, jak gdyby zostały podsunięte przez ChatGPT. Mamy więc wspomniane wynagrodzenie finansowe jako główną zachętę do podjęcia pracy na Florydzie. Natomiast kasa jest zbyt egocentryczna, a chęć jej posiadania charakteryzuje czarne charaktery. Zostaje zatem doczepiony romans z pielęgniarką Ellie (na jednej nucie Daniela Melchior), zresztą to kolejna pozostałość po pierwowzorze. Gdyby to również było za mało (wiadomo – mniej więcej w połowie przewidywalnego scenariusza następuje kryzys w relacji), Liman za sztuczną inteligencją dorzuca jeszcze nastolatkę. Ta z owdowiałym ojcem prowadzi jedyną w mieści… KSIĘGARNIĘ (co?!).
Najwidoczniej jedna wymiana zdań z dziewczynką wystarczają, by nasz zwierz z oktagonu poczuł coś na kształt instynktu rodzicielskiego i chęć ochrony właśnie jej.
Czy to ocieplanie wizerunku Daltona? A może zupełny brak pomysłu? Nikogo to nie zajmuje, bo przecież w „Road House” chodzi tylko o spranie kilkunastu typów na kwaśne jabłko. Jeśli Doug Liman jest fanem oryginału i swoją reinterpretacją chce mu oddać cześć, to na miejscu twórców chybabym się obraził.