fot. Mariusz Forecki

Akordeon rozdaje karty

„Akordeon już zaczyna być kojarzony z naprawdę różnorodną i ambitną muzyką. Widzę to zwłaszcza po naszych koncertach, na których zawsze mamy komplet widzów” – opowiada znakomity akordeonista Marcin Wyrostek, który wraz z gitarzystą Łukaszem Kuropaczewskim zainaugurował tegoroczną Akademię Gitary.

SEBASTIAN GABRYEL: Na internetowych forach skupiających polskich akordeonistów, dominują dyskusje na temat krzywdzącej opinii, jakoby każdy akordeonista był chałturnikiem – bez względu na to, czy gra po knajpach, czy po filharmoniach. Na Zachodzie mówi się o Was zupełnie inaczej, czy to powszechnie panujący stereotyp?

MARCIN WYROSTEK: Niewątpliwie ten stereotyp wciąż obowiązuje – potrzeba wiele czasu, by zupełnie zniknął. Pamiętajmy, że akordeon to stosunkowo młody instrument. Proszę zauważyć, że choć skrzypce również wywodzą się z muzyki ludowej, to pomiędzy nimi jest istotna różnica. Za sprawą takich kompozytorów jak m.in. Beethoven czy Mozart – piszących dla kwartetów oraz orkiestr smyczkowych czy symfonicznych – skrzypce ugruntowały swoją pozycję na scenach filharmonicznych. Zdobycie takiej pozycji przez akordeon wymaga dziesiątków lat. Z drugiej strony, status akordeonu zależy też od środowiska. Ludzie, którzy często chodzą na koncerty, interesują się muzyką różnych epok – nie tylko klasyczną, ale również alternatywną – nie przykładają ręki do rozpowszechniania nieprawdziwych stereotypów o akordeonie.

Akordeon to instrument, który dorobił się wielu pejoratywnych określeń – „kaloryfer”, „przegubowiec”, „świnia”, „syntezator marszczony”, „organy na szelkach”… Czy z muzyką akordeonową jest tak, że albo się ją kocha, albo nienawidzi?

Zauważyłem, że najczęściej ludzie przekonują się do akordeonu w momencie, kiedy usłyszą go na żywo, na scenie. Wiem to choćby po rozmowach z publicznością po koncertach. Czasem ktoś przychodzi na mój występ z czystej ciekawości albo za czyjąś namową, a wraca do domu zupełnie zaskoczony, moja gra zupełnie zmieniła jego wyobrażenie o tym instrumencie. Szkoda, że wciąż istnieje grono osób, które bazują wyłącznie na zasłyszanych opiniach i nawet nie mają ochoty ich zweryfikować. Coś usłyszą i od razu podchwytują. Sądzę, że problem ten dotyczy nie tylko muzyki, ale większości kwestii. Nie sprawdzamy informacji, docierających do nas choćby za pośrednictwem mediów.

Kimmo Pohjonen – jeden z największych ekscentryków wśród akordeonistów – często podkreśla, że akordeon ma bardzo unikalną dynamikę, podobną wyłącznie do perkusji. Można grać na nim delikatnie, ale też energicznie. Bycie akordeonistą wiąże się nie tylko z artystyczną ekspresją, ale i wzmożonym wysiłkiem fizycznym? [śmiech]

Jak najbardziej! [śmiech] Akordeon swoje waży. Dlatego jedni wolą grać na nim w pozycji siedzącej, a drudzy na stojąco. Ja preferuję ten drugi wariant. Jest znacznie lepszy, zarówno dla mojego kręgosłupa, jak i pracy całego ciała. Pod tym względem najbardziej wymagającym elementem akordeonu jest miech. Znajduje się na samym środku instrumentu i służy do wytwarzania prądu powietrza, który przepływając przez stroiki, generuje dźwięk. Często wymaga to użycia naprawdę dużej siły. Jak słusznie Pan zauważył, w przypadku akordeonu zakres ekspresji jest szeroki – możemy zagrać na nim zarówno bardzo cichy, jak i bardzo głośny dźwięk. Akordeon wymaga ode mnie maksymalnej mocy, jaką dysponuję [śmiech].

Na przełomie października i listopada ukaże się Pana nowy album – „Polacc”. Podobno będzie znacząco różnił się od Pana dotychczasowej twórczości. Na płycie znajdą się utwory inspirowane muzyką polską. Brzmi to klarownie, a jednak dość tajemniczo…

To był mój głód, moja potrzeba właśnie takiego repertuaru. Nie od dziś gramy sporo koncertów, nie tylko w Polsce, ale również za granicą. W ciągu ostatnich lat prezentowaliśmy brzmienia z naprawdę wielu stron świata – graliśmy muzykę argentyńską, bałkańską… Spotykając się z publicznością w tak odległych krajach jak Azerbejdżan czy Katar, odczuwaliśmy jednak coraz większą potrzebę zaprezentowania muzyki polskiej, wywodzącej się z naszej kultury. Zaczerpnęliśmy więc z muzyki i tańców ludowych, takich jak mazurek czy chodzony. Sięgamy też po twórczość wybitnych polskich kompozytorów – Henryka Mikołaja Góreckiego, Karola Szymanowskiego, Wojciecha Kilara, Witolda Lutosławskiego.

W przypadku tego ostatniego, wzięliśmy na warsztat piosenki, które tworzył pod pseudonimem, uważając ten rodzaj twórczości za gorszy gatunek. W XX wieku te piosenki były zaliczane do sztuki użytkowej, tymczasem to są naprawdę świetne numery! Odświeżymy również polski bigbit – utwory Miry Kubasińskiej i zespołu Breakout. Nie zapomnieliśmy też o muzyce żydowskiej, która w naszym kraju była zawsze bardzo obecna. Nad materiałem pracujemy całym zespołem, za tydzień wchodzimy z nim do studia. To będzie nasza wizja polskiej kultury muzycznej. W zupełnie nowym wydaniu, w autorskich aranżacjach i kompozycjach. 

Co Pana zdaniem jest największą dominantą polskiej wrażliwości muzycznej?

W muzyce ludowej można zauważyć bardzo specyficzne skale i duży nacisk położony na rytm. Warto zauważyć, że zarówno Szymanowski, jak i Górecki czy Kilar, czerpali z niej pełnymi garściami, dokładając do niej swoją wrażliwość i styl. Wyróżnikiem jest jeszcze ta specyficzna ckliwość melodii i fraz. W naszej muzyce zawiera się wszystko to, czym zachwycamy się słuchając choćby muzyków irlandzkich czy argentyńskich. Cudze chwalimy, swego nie znamy…

Zostańmy jeszcze chwilę na polskim podwórku. Ma Pan swoich mistrzów?

Jest ich tak wielu! Boję się, że zapomnę któregoś wymienić [śmiech]. Może wymienię tylko kilku spośród dziesiątek wspaniałych polskich artystów. Cenię twórczość skrzypaczki Grażyny Bacewicz, która miała bardzo konkretne pomysły na kompozycje. Fryderyk Chopin tworzył arcydzieła, inspirowane polską muzyką ludową, polskimi tańcami. Mówiąc jednak o czasach współczesnych, na pewno chciałbym wyróżnić Kayah, Marylę Rodowicz, Irenę Santor, Natalię Schroeder.

Nie mogę nie wspomnieć również o pieśniarce Joannie Słowińskiej, czerpiącej z muzyki ludowej, z którą grałem przez pięć lat. Zawsze imponowała mi wykonywaniem naprawdę trudnych utworów, choćby autorstwa Zygmunta Koniecznego. Jeśli zaś chodzi o aranżacje, to na pewno będzie to Adam Sztaba, który od zawsze był dla mnie wielkim inspiratorem. No i oczywiście Zbigniew Wodecki – cudowna postać, nie tylko wyjątkowa osobowość sceniczna, ale przede wszystkim bardzo mądry i serdeczny człowiek.

Dla wielu osób jest Pan jednym z najskuteczniejszych ambasadorów polskiej kultury. Czy artysta im większe otrzymuje komplementy, tym cięższe nosi brzemię? Pochwały oznaczają też duże oczekiwania…

Koncertowanie za granicą to zawsze dla mnie ogromna odpowiedzialność, ale też radość i wdzięczność. Cieszę się, że aż tyle osób obdarza mnie zaufaniem, że posiadamy tak wielkie grono fanów. Rzeczywiście, każdy występ jest dla mnie wyzwaniem, bo nie chcę nikogo zawieść. Francja, Włochy, Wielka Brytania, Holandia, Belgia, Stany Zjednoczone, Katar – wszędzie tam występowaliśmy jako promotorzy polskiej kultury muzycznej. To właśnie w takich chwilach czuje się ciężar odpowiedzialności. Dopóki jednak mam grupę przyjaciół, jaką jest zespół, i to złożony z tak świetnych muzyków, póki mam tak wspaniałą i liczną publiczność, dopóty będę tylko nabierać tempa. Tydzień temu, zaraz po powrocie z urlopu, dostałem takich skrzydeł, że od kilku dni śpię po 2-3 godziny [śmiech].

Z biegiem lat trema jest coraz większa?

Z tremą zawsze jest tak samo, nieważne ile lat występujesz na scenie. Za każdym razem pojawia się element pewnej niewiadomej. Jest stres i adrenalina, bo podczas koncertu wszystko może się zdarzyć. Każdego dnia mam nieco inną wenę twórczą, zwykle przynoszącą coś zupełnie nieoczekiwanego. To bardzo przekłada się na wykonania na żywo – zwłaszcza, że w trakcie koncertów często improwizuję.

W jednej z recenzji Pana poprzedniej płyty, znalazłem opinię, że udało się Panu dokonać niemożliwego – udowodnić, że z akordeonem można śmiało wyjść przed szereg, a nie stać z nim gdzieś na uboczu sceny. Jaka przyszłość czeka ten instrument? Eksperymentuje się z nim coraz śmielej, jego brzmienie zestawiając choćby z muzyką elektroniczną. To kierunek, który jest nieunikniony również w Pana przypadku?

Też się nad tym zastanawiam. Jednak moje eksperymenty z tym gatunkiem często kończyły się na tym, że gdzieś ulatniała się ta naturalna aura muzyki, którą tak cenię. Akordeon jest instrumentem, który daje mi wolność artystycznej myśli. Jeśli kiedykolwiek uznam, że opanowałem go od A do Z, to wtedy może i będę rozglądać się za muzyką elektroniczną. Myślę jednak, że przede mną jest jeszcze tyle rzeczy do zrobienia, że taki dzień może nigdy nie nadejść.

MARCIN WYROSTEK – akordeonista, zwycięzca drugiej edycji polskiej wersji programu „Mam Talent!”. Jest wykładowcą Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach i członkiem Amerykańskiego Stowarzyszenia Akordeonistów. Edukację muzyczną odebrał w PSM I i II st. w Jeleniej Górze. Jest laureatem ponad 30 konkursów akordeonowych w kraju i za granicą. Był stypendystą Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w roku akademickim 2004/2005. Jednym z najbardziej ekscytujących wyzwań muzycznych był dla niego wspólny występ z Bobbym McFerrinem w 2010 roku. Autor kilku projektów muzycznych w tym Marcin Wyrostek Band (dawniej Corazon) oraz Marcin Wyrostek Band & Dance Show z udziałem najlepszych polskich tancerzy – Anny Głogowskiej, Jana Klimenta i Tomasza Barańskiego.

Nagrał cztery autorskie płyty, za które otrzymał m.in potrójną platynę oraz nominację do nagrody Fryderyki 2010 za płytę „Magia del Tango”, platynę za album „For Alice” i podwójną platynową płytę za krążek „Coloriage”. Właśnie ukończył pracę nad najnowszą płytą „Polacc”, na której znalazły się utwory inspirowane muzyką polską. Wykonuje muzykę klasyczną, jazzową i ethno-folk. Kluczowym elementem jego tożsamości muzycznej jest improwizacja.

 

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
0
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
1
Dziwne
Dziwne
0