Biblioteki niezwykłe i o sztuce fotografowania sztuki
Opublikowano:
19 stycznia 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Roczny cykl opowieści o wielkopolskich bibliotekach niezwykłych dobiegł końca, choć to oczywiście nie koniec. W tym roku pojawiać się będą kolejne wyjątkowe miejsca z półkami na książki, listy, pieczęcie czy hetmańskie skarpety. Teraz jednak czas na podsumowanie i podziękowanie.
Wdzięczna jestem Departamentowi Kultury Urzędu Marszałkowskiego za to, że mogę pisać o takich miejscach, o których mówi się stanowczo za rzadko, czyli o bibliotekach, czytelniach, archiwach. O pełnych pasji ludziach, których praca kryje się w cieniu, na zapleczach, pracowniach lub gdzieś za wysokimi regałami. Dziękuję tym wszystkim, którzy wyciągają dla mnie swoje skarby ze skarbców, takie jak rękopis III części „Dziadów”, otwierają skrzynię, w której schowana jest ponadtrzydziestokilogramowa księga z metrowymi stronicami, prowadzą mnie na dach czytelni w Górze, a przede wszystkim raczą opowieściami z bibliotecznego, muzealnego lub archiwalnego frontu. Kłaniam się również Magdalenie Sobczak z Radia Pogoda, która chętnie zaprasza moich gości do studia, a oni przeciekawie opowiadają o tym, kto nosi klucze do skarbca w Kórniku, o której porze dnia złoto najpiękniej się świeci lub co gwiazdy rocka czytają dzieciom. Przede wszystkim jednak chciałaby podziękować Magdzie Adamczewskiej, która mi towarzyszy w podróżach po Wielkopolsce i pięknie wszystko fotografuje. To niezwykle ważne, gdy chce się o czymś opowiedzieć i ma się tę pewność, że zostanie to pokazane dokładnie tak, jak się tego oczekuje, a z reguły jeszcze lepiej. Dziś wszyscy mamy aparaty w zasięgu ręki, ale zrobienie dobrego zdjęcia nie jest takie proste. Według mnie potrzeba szczególnej wrażliwości, by uchwycić piękno detalu w architekturze, unikalność maleńkiego fragmentu sztukaterii czy misterność lśniącej litery w kilkusetletniej księdze. Sama technika i sprzęt nie wystarczą. Potrzebne jest nie tylko zamiłowanie do sztuki, ale też swego rodzaju tkliwość, jaka pojawia się na widok pergaminowych stronic, mistrzostwa średniowiecznych skrybów, fantazji barokowych malarzy czy precyzji siedemnastowiecznych miedziorytników. Tkliwość nie tylko do przedmiotów, ale i do ludzi. Tych, którzy z dumą nakładają białe rękawiczki, by zaprezentować światowej klasy obiekt. Czasami kadr z rękawiczkami i bezcennym woluminem mówi sam za siebie. Pokazuje, że bibliotekarz, archiwista czy konserwator zabytków jest tylko przechodnim strażnikiem księgi.
Takiej księgi, która przez osiemset lat była traktowana z szacunkiem. Chroniona przerwała średniowiecze, barok, potop, powstania, wojny, pożary, ważne więc, by trwała dalej przez kolejne epoki, których nazw jeszcze nie znamy. Tę samą tkliwość trzeba mieć również dla ludzi, którzy pojawiają się w kadrze z pewnością w spojrzeniu lub nieśmiałością w postawie. Na co dzień nie pozują, tylko wypożyczają i udostępniają książki, organizują spotkania i dyskutują. Bo dziś biblioteki to miejsca niezwykłe!
A o tym, jak fotografuje się sztukę, opowie Magdalena Adamczewska, fotografka, absolwentka Łódzkiej Szkoły Filmowej oraz Uniwersytetu Przyrodniczego. Współautorka zdjęć do albumu „Secesja w Poznaniu”, autorka zdjęć do przewodnika „Na ratunek aniołom, diabłom, świętym i grzesznikom” oraz tych ilustrujących 17 już artykułów dla portalu „Kultura u Postaw”.
Joanna Jodełka: Jakie umiejętności trzeba mieć, by pokazywać sztukę?
Magdalena Adamczewska: Najważniejsza jest chyba… wyobraźnia. Fotografowanie obiektów związanych ze sztuką jest niezwykle szerokim pojęciem. Inaczej pracuję, fotografując architekturę, inaczej starodruki, szkło, obrazy czy inne przedmioty. W każdym przypadku trzeba znaleźć sposób na pokazanie ich tak, aby oddać ich piękno, zaintrygować odbiorcę, spowodować, aby chciał zobaczyć i dowiedzieć się więcej. To praca wymagająca uruchomienia wyobraźni, co więcej, najlepiej, aby to „uruchomienie” nastąpiło dość szybko, bo często obok czeka ktoś, kto musiał mi udostępnić dany obiekt, wnętrze, wyciągnął coś na chwilę z sejfu czy magazynu i sam ma sporo swojej pracy.
Na szczęście poza dużym doświadczeniem mam taki dar, że w kilka chwil widzę, jak mogę coś pokazać, zaczynam działać szybko i metodycznie, dążąc do uzyskania efektu, o który mi chodzi.
Drugą niezwykle ważną kwestią jest to, że ja kocham sztukę, piękne przedmioty, podziwiam bogactwo ornamentów i surowość formy – widzę piękno w wielu jego odsłonach i mam imperatyw, aby się swoim widzeniem świata dzielić. Widzę też piękno w tym, co w powierzchownym odbiorze uchodziłoby za brzydkie czy wręcz odstręczające. Bawią mnie małe odkrycia, osobiste przemyślenia i możliwość przemycania tego w fotografii. Wielką radość sprawiło mi fotografowanie np. portretów trumiennych kilku kobiet, gdzie miałam nieodparte wrażenie, że malarz pofolgował sobie, uznając, że zainteresowana już nie zaprotestuje, i przedstawił panie, wyjątkowo bezwzględnie oddając rzeczywistość lub może nawet nieco ją nadwyrężając. Może portret zamówił zięć, mszcząc się za lata złośliwości ze strony teściowej? Właśnie – już ruszyła wyobraźnia!
JJ: A jest coś, co ci przeszkadza?
MA: Przeszkód jest co nie miara! Od najbardziej prozaicznych – takich jak pogoda w przypadku chociażby architektury – do bardziej złożonych, jak dostępność pewnych miejsc czy obiektów. W tym drugim przypadku ogromne znaczenie ma czasami czynnik ludzki. Kiedy fotografuję na zlecenie jakiejś instytucji lub wydawcy, ustalamy, często przy współpracy z autorem tekstów, co chcemy pokazać. Ale obiekty z naszej listy zwykle są administrowane przez różne jednostki, również kościelne. Najczęściej wystarczy kilka telefonów, pismo, dokument od wydawcy, ale bywa też, że o możliwość wejścia do jakiegoś obiektu walczymy bardzo długo. To są formalne trudności, a gdy już je przezwyciężymy, zaczyna się niekiedy naprawdę ciężka praca.
Najbardziej chyba zabawny był przypadek, kiedy mimo wcześniejszego zgłoszenia, że przyjadę, porządkująca otoczenie kościoła parafianka ruszyła do szarży z miotłą, krzycząc „wynoście się tefałeny”.
Zupełnie inną sprawą – dla mnie kluczową – jest kwestia światła. Fotografując bardzo stare obiekty, książki, obrazy, XIII-wieczne polichromie i wiele innych artefaktów, nie wolno używać światła innego niż zastane. Trzeba więc pracować, używając bardzo jasnych obiektywów, często też statywu. Ciekawie się robi, gdy fotografuję tak, wisząc na jakimś balkonie, uczepiona jedną nogą barierki. Trudno w takiej sytuacji rozstawić statyw, pozostaje więc kontrola parametrów oraz wstrzymywanie oddechu. Serio – na chwilę wstrzymuję oddech, eliminując niepotrzebne drgania. Weszło mi to tak w krew, że robię to zupełnie automatycznie. Wiem, że fotografując obiektywem 35 mm, jestem w stanie zrobić ostre zdjęcie, naświetlając 1/20 sekundy.
JJ: Bywasz tam, gdzie żaden profan nie bywa. Ja się wchodzi za klauzurę i co to jest?
MA: Klauzura to terra incognita, a dokładniej to zamknięta część domu zakonnego, niedostępna dla osób z zewnątrz, a zwłaszcza dla osób płci przeciwnej. Jednocześnie w tych przestrzeniach często znajdują się ciekawe i cenne obiekty, najmniej zmienione wnętrza, ściany zdobione polichromiami, podziemia, poddasza, krypty – jednym słowem mnóstwo skarbów. Na szczęście zakonnicy są ludźmi o otwartych umysłach i sercach.
Najczęściej potrzebne jest oficjalne pismo – co i na jakie potrzeby chcę fotografować, niekiedy muszę pokazać swoje realizacje, potem ustalamy datę i jadę. Pukam do furty, brat furtian sprawdza, czy ktoś wie, że miałam przyjechać, znika na dłuższą chwilę, potem wraca i ze zgrzytem kluczy otwiera ciężkie drzwi. Trafiam do poczekalni, tam przychodzi po mnie inny brat i prowadzi dalej. Najczęściej cały czas ktoś mi towarzyszy podczas zdjęć. Ma to swoje zalety, gdyż bracia są zwykle bardzo pomocni, noszą drabiny, przesuwają ciężkie przedmioty.
Muszę przyznać, że takie wizyty robią wrażenie, umożliwiając mi dostęp do tego niedostępnego na co dzień świata. Często zwieńczeniem pracy jest wspólny posiłek w refektarzu – czyli zakonnej jadalni. Z żadnego klasztoru nie wyjechałam głodna…
JJ: Jaka pogoda jest najlepsza dla fotografa?
MA: Wbrew pozorom wcale niekoniecznie słoneczna. „Pogoda” oznacza dla mnie światło, jego nadmiar lub brak. Od samej pogody czasami ważniejsza jest pora dnia lub roku. Jeśli fotografuję w plenerze, to ulewny deszcz nie pomaga – wiadomo, ale też nie lubię lipcowego światła, zwłaszcza w południe, zbyt wszystko obnaża, pozbawia głębi. W sierpniu światło pada już pod innym kątem i świat staje się ciekawszy. W Polsce bardzo ciekawe światło pojawia się na początku grudnia – przez kilka dosłownie dni promienie słoneczne padają pod takim kątem, że można wtedy tworzyć magiczne, wyjątkowe obrazy. Lubię niebo lekko zasnute cienką warstwą chmur, która tworzy wielką blendę, eliminując ostre cienie, uwielbiam złotą godzinę, a także tę nazywaną przez nas – fotografów godziną niebieską lub błękitną. To idealny moment na zdjęcia nocne, jest już ciemno i nastrojowo, ale budynki odcinają się wyraźnie na tle nieba, którego nie zalała jeszcze czerń.
Gdy fotografuję we wnętrzach, dobrze jeśli na zewnątrz nie jest szaro, bo wówczas wnętrza toną w ponurej ciemności.
Ale ostatecznie prawda jest taka, że zawsze sobie poradzę. Mam to szczęście, że poza setkami, a może nawet tysiącami sesji zdjęciowych, wiele godzin spędziłam nad fotografiami w towarzystwie nieżyjącego już niestety Krzysia Millera, jednego z najlepszych polskich reporterów, który swoją wiedzą chętnie się dzielił, a recenzując moje prace, nie stosował taryfy ulgowej.
JJ: Często cię widzę w wyjątkowo wymyślnych pozycjach. Jak się chodzi po rusztowaniach i ławkach?
MA: Z przyjemnością! Serio – bardzo to lubię, może dlatego, że zawsze byłam bardzo ruchliwa, wspinałam się na drzewa, na dachy, doprowadzając otoczenie do rozpaczy. Gdy miałam 10 lat, pomyślałam niezwykle dojrzale, że gdy będę dorosła, to już nie będę miała siniaków i zadrapań. W ten sposób wyprodukowałam sobie jedno z większych rozczarowań dorosłością. Prawda jest taka, że niekiedy nie ma innego wyjścia: na przykład aby sfotografować zawieszony wysoko obraz olejny, w którym odbija się światło, muszę wejść na ławkę… a potem na jej oparcie, ustawiam kadr, wstrzymuję oddech – i do kaplicy wpada siostra zakonna. Wtedy zamieramy obie, mierząc się wzrokiem. Różnie się to kończy!
JJ: A jakie pojawiają się niespodzianki? Co cię zaskoczyło?
MA: Przeszkodzić w zdjęciach mogą najróżniejsze rzeczy, zupełnie nieprzewidywalne. Raz jadąc daleko i mając wszystko ustalone, zastałam rozstawione w całym obiekcie rusztowania, które uniemożliwiały robienie zdjęć. Innym razem w kościele pojawiła się bogata dekoracja ślubna lub wyjątkowy wystrój przygotowany na Wielki Tydzień, w tym wielkie koguty, które miały symbolizować to, że kur zapiał, a Piotr wyparł się trzykrotnie. Wówczas trzeba wrócić innym razem. Zresztą do wielu obiektów wracam, bo jadąc pierwszy raz, poznaję je, widzę, jak operuje w tym miejscu światło i jak chciałabym je pokazać.
JJ: Bardzo trudno cię zatrzymać i powstrzymać przed skończeniem robienia zdjęć.
MA: Wiem o tym. Kiedy temat mnie fascynuje, wpadam w swego rodzaju trans. Widzę w głowie, co „muszę” zrobić, i staram się to zrealizować. Wówczas głosy z zewnątrz, mówiące, że mamy już dosyć, traktuję jako przeszkodę, którą trzeba pokonać (śmiech). Nie wiem, dlaczego tak jest, nie czuję wówczas zmęczenia, głodu, zimna. Zdarzało mi się fotografować zimą przy bardzo niskich temperaturach i dopiero gdy odkładałam aparat, czułam, jak bardzo mam zmarznięte ręce. Widzę w głowie całość materiału i muszę go zbudować.
Dopiero gdy poczuję, że zrealizowałam to, co w swojej wyobraźni zobaczyłam, mogę się spokojnie zatrzymać.
Muszę się do czegoś przyznać – raz zdarzyło mi się opuszczać teren pałacu w Rogalinie, forsując płot, ponieważ przegapiłam godzinę zamknięcia terenu parkowego… Ten płot nie jest zbyt niski! Najtrudniej było przerzucić bezpiecznie torbę fotograficzną.
JJ: A co zdjęcia robią dla ciebie?
MA: Niezwykle dużo! Są dla mnie sposobem na bycie wśród ludzi, aparat przełamuje bariery, daje przyczynek do zagajenia rozmowy, ułatwia interakcje. Pozwala uruchomić moją wewnętrzną otwartość na wszelkie inności, alternatywne sposoby i style życia, pozwala mi sycić moją ciekawość świata.
Co więcej – zmusza mnie do pokonywania własnych słabości i lęków. Kiedyś, jak wiele osób, odczuwałam silny lęk wysokości. Jednak zdarzyło się tak, że fotografowałam powstającą niedaleko Krynicy wieżę widokową.
Zadanie fantastyczne – stacja narciarska Słotwiny Arena, śnieg, piękne okoliczności przyrody i wznoszący się dumnie na prawie 50 metrów metalowy rdzeń wieży widokowej – spiralne schody z aluminiowej kratki, takiej, przez którą wszystko widać!
Ktoś mi powiedział, że każdy lęk narasta przez 15 minut, potem się stabilizuje i pomału zaczyna opadać. Zacięłam zęby i ruszyłam. Zatrzymałam się trzykrotnie, czekając, aż lęk opadnie i tak dotarłam na sam szczyt. Od tego czasu wchodzę wszędzie. Nie wiem, jak to możliwe, ale lęk odszedł na zawsze. Zdjęcia zostały.
JJ: A co wzbudza największe emocje?
MA: Och! Obcowanie z wiekowymi książkami, dotykanie (w rękawiczkach) ponadtysiącletnich pergaminów, świadomość tego, że powstały wieki temu, wyszły spod rąk ludzi, którzy byli tutaj przed nami. Zachwyty – czasami trochę makabryczne – jak własnoręczny podpis, który złożył na pewnym dokumencie doktor Joseph-Ignace Guillotin – popularyzator (a nie jak się powszechnie sądzi – wynalazca) gilotyny. Urządzenie to było już wcześniej znane pod nazwą maid (Anglia), mannaja (Włochy) czy Diele (Niemcy). Doktor Guillotin, kierując się miłosierdziem, ulepszył je i zaproponował, aby karą ścięcia objąć wszystkich skazanych, nie narażając „nawet plebsu” na śmierć w męczarniach towarzyszących chociażby nieumiejętnemu wieszaniu: „Dbam o to, żebyśmy za pomocą maszyny mojej, moi panowie, w mgnieniu oka zeszli z tego świata, nie czując bólu”.
Z innych uciech fotografa warte uwagi jest wchodzenie w miejsca, do których wchodzić zwykle nie wolno. Na zamknięte poddasza, do dawno nieotwieranych krypt, na kościelne wieże, by zaglądać w oczy gargulcom, albo na poddasza kamienic, aby fotografować stwory znajdujące się na elewacji kamienicy naprzeciwko.
JJ: Zdarzyły się jakieś niebezpieczne sytuacje?
MA: Zagrożenia są najróżniejsze i nieprzewidywalne. Od pająków ukrywających się po kątach po obluzowane cegły w starych murach. Czasami naprawdę trzeba bardzo uważać, aby nie skręcić sobie nogi lub nie zjechać po schodach, zwłaszcza że patrząc przez obiektyw, traci się poczucie równowagi. Miałam też ciekawe przygody – z perspektywy czasu śmieszne, chociaż w danej chwili nie było mi do śmiechu.
Chociażby sytuacja, gdy fotografowałam kościół w Słupcy – do przewodnika „Na ratunek aniołom, diabłom, świętym i grzesznikom”. Znajduje się tam szklana trumna, w której cierpią w ogniu piekielnym potępione dusze. I dusze te w postaci rzeźb były na mojej liście obiektów do sfotografowania. Szybko odkryłam, że wieko trumny można uchylić, co chętnie wykorzystałam. Nie wiedziałam jednak, że dolne zawiasy są uszkodzone i nie działają, więc wieko poleciało prosto na mnie.
Nie wiem już, czy przewracając się razem ze szklanym monstrum, bardziej bałam się, że się uszkodzę, czy że odpowiem głową za zniszczenia. Jakimś cudem udało mi się utrzymać wieko nad posadzką. Nic się nie stało, nabiłam sobie kilka siniaków, po raz kolejny lecząc się ze złudzeń na temat dorosłości.
Jednak na samo wspomnienie zgroza mnie ogarnia! Zginąć przygniecioną przez wieko trumny dusz w ogniu piekielnym cierpiących!?
Po takiej historii natknięcie się na truchło nietoperza na biskupim katafalku jest niczym! Najważniejsza jednak dla mnie jest dbałość o obiekty, z którymi obcuję. Mam świadomość ich wagi i wartości, miałam w swoich rękach bezcenną, kruchą porcelanę, obrazy, pamiątki kultury materialnej, doceniam zaufanie, jakim jestem za każdym razem obdarzana, i staram się jak najpiękniej udokumentować każdy temat, który zostaje mi powierzony, aby umożliwić innym dostęp do tego, co wyjątkowe.
Jestem wdzięczna za każdy fascynujący temat, który do mnie trafia. To moje małe podróże – w przeszłość, czasami w przyszłość, kiedy indziej w zupełnie inny wymiar.