Dalej niż bliżej: Elżbieta Węgrzyn
Opublikowano:
2 grudnia 2022
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
"Najpierw kleiłam koperty" - z Elżbietą Węgrzyn rozmawia Anna Kochnowicz-Kann
Anna Kochnowicz-Kann: Cztery lata temu odbył się twój benefis zatytułowany „Sława to żart”. Lat liczyć ci nie będę, ale co z tą sławą? To prawda?
Elżbieta Węgrzyn: Trochę tak. Melpomena jest muzą przedziwną: daje bardzo dużo, jest piękna i cudowna, i potrafimy zachłysnąć się tym, co oferuje, ale nagle, w jednej chwili, potrafi też zgasić reflektor. Bardzo kapryśna panna, nieustannie trzeba o nią dbać… A moja droga do teatru nie była łatwa. Zawsze musiałam więcej dawać z siebie – w szkole, na studiach.
AKK: Może cierpiałaś na syndrom prymuski i to dlatego?
EW: Raczej nie, w każdym razie niektórym wszystko tak po prostu się udaje, a ja musiałam zapracować, udowodnić…
AKK: Ale czytając twoje dossier, można dojść do wręcz przeciwnego wniosku! Byłaś aktorką, której jak skarbu strzegli dyrektorzy wszystkich twoich teatrów – Zygmunt Smandzik, Grzegorz Kwieciński i Janusz Ryl-Krystianowski. Dodajmy: każdy ważny w historii polskiego teatru lalkowego.
EW: Smandzik był nowatorski w swoich poszukiwaniach, interesowała go przede wszystkim forma, a dla mnie szczególnie istotny, bo pierwszy, bo to u niego podejmowałam swoje najważniejsze decyzje – te, które zbudowały moje życie.
Sprawił, że ludzie zwariowali na punkcie jego „Ptaka” (premiera 25.10.1975 r.); on sam go wymyślił, wyreżyserował, zrobił scenografię, muzykę napisał Krzysztof Penderecki. No więc u takiego człowieka zaczynałam, w Opolu, i po roku już wiedziałam, że to będzie moja droga. Ale potem pojawiły się siniaki, obtarcia.
Do szkoły teatralnej dostałam się dopiero za czwartym razem. Trzy razy odrzucano mnie we Wrocławiu. Postanowiłam, że jeśli kolejny raz mi nie wyjdzie, to będę przygotowywać się do egzaminu eksternistycznego, ale z teatru nie zrezygnuję.
AKK: Egzaminy eksternistyczne były wtedy popularne, zwłaszcza wśród lalkarzy.
EW: Tak, ale mi zależało na studiach. Chciałam poznać ich smak. Nim pojawił się teatr w moim życiu, po maturze zdawałam na prawo.
AKK: Za czwartym razem wybrałaś Białystok. Skąd ta zmiana?
EW: Bo już ogarnął mnie smutek i zniechęcenie. Doszłam do wniosku, że we Wrocławiu jakoś im nie pasowałam, nie mieściłam się w ich kategoriach. Edyta Geppert śpiewa taką piosenkę: „albo za chuda, albo za długa, albo za cienka, albo za gruba, albo nie te włosy…”. Kiedy jej ostatnio słuchałam, pomyślałam, że to o mnie. I może tak to właśnie wyglądało? No, w każdym razie jakoś „nie po drodze” mi było z tą komisją. Postanowiłam więcej tego nie sprawdzać, wybrałam Białystok i tam się dostałam.
AKK: Nim znalazłaś się w Białymstoku, przejechałaś kawał Polski. Urodziłaś się w Wągrowcu…
EW: Tak, tam się urodziłam, ale to właściwie wszystko. Moi rodzice szybko się rozstali. Kobiecie samotnej z dwójką dzieci nie było łatwo, ale mama swoją niezwykłą osobowością umiała zjednać sobie pięknych i wrażliwych ludzi, których na szczęście nie brakuje na tym świecie. Dostała mieszkanie i pracę w Krośnicach koło Milicza, w sanatorium neuropsychiatrii dziecięcej. Kończyła wtedy zaocznie pedagogikę specjalną. Była bardzo dzielną kobietą i świetnym pedagogiem. W Krośnicach spędziłam cudowne dzieciństwo. Kiedy miałam sześć lat, mama poznała Romana, za którego wyszła za mąż. On mieszkał w Chrzanowie, więc się przeniosłyśmy i tam spędziłam szkolny czas. Mój ojczym, absolwent Uniwersytetu Lwowskiego, grał na gitarze i flecie poprzecznym, był szlachetnym marzycielem. Oprócz tego sprawował funkcję inspektora Wydziału Oświaty i uczył geografii w liceum. Mama natomiast założyła w Chrzanowie Szkołę Specjalną przy Ośrodku Szkolno-Wychowawczym.
AKK: I nasiąkałaś tym wszystkim, co się łączyło z zawodami twojej mamy i ojczyma, plus miłością do muzyki. Bo mama przecież grała na pianinie. I śpiewała.
EW: Roman też śpiewał. W męskim chórze „Żaby”… A mama działała w kabarecie.
AKK: Więc stąd twoje ciągoty w tym kierunku…
EW: Z czegoś się wzięły.
AKK: Skąd więc pomysł, by zdawać na prawo?
EW: Chyba górę wziął pragmatyzm. Bo jakoś sobie nie umiałam wyobrazić siebie zdającej do szkoły aktorskiej. Mimo, że w liceum występowałam, grałam w kabarecie i tak dalej. No, bo… gdzież ja?
AKK: Teatr lalek nawet ci nie przyszedł do głowy; jeśli się marzyło o teatrze, to o dramatycznym…
EW: Chłonęłam teatr, film, uwielbiałam Irenę Kwiatkowską i Alinę Janowską, przepadałam za Kabaretem Starszych Panów… Odrzucałam takie marzenie, bo uważałam, że nie mam warunków. A przy tym byłam dość wycofanym dzieckiem; żeby w czymś wystąpić, musiałam sama chcieć – inaczej się nie udawało.
AKK: Prawo gwarantowało jakąś stabilizację życiową.
EW: Ale był i ważniejszy aspekt: przez to, że siostra skończyła pedagogikę specjalną, a mama pracowała też z trudną młodzieżą, chciałam być sędzią dla nieletnich, czyli zostać blisko „rodzinnych klimatów”, tylko zająć się nieco inną stroną problemu.
AKK: Nie dostałaś się jednak i na scenę wkroczyła ciocia…
EW: Ale dopiero po jakimś czasie, bo we wrześniu, razem z paczką przyjaciół, poszliśmy do pracy. To było normalne, że się nie siedzi na karku rodzicom… Całą grupą znaleźliśmy zatrudnienie w Tychach, w fabryce samochodów małolitrażowych. Do maja pracowałam w dziale surowców wtórnych.
AKK: Czyli co robiłaś?
EW: Miałam do czynienia ze złomem i odpadami. Byłam takim jakby doglądaczem: spisywałam, ile czego wyjechało i nadzorowałam dwunastoosobową grupę więźniów.
AKK: Sama? Dziewczyna dopiero co po maturze?
EW: Nosiłam czerwoną kurteczkę, przy moim wzroście wyglądałam jak krasnoludek. Inni patrzyli z okien budynku administracji, jak idę przez plac do tych moich podopiecznych i pewnie się zastanawiali, jak sobie poradzę.
Może nawet robili zakłady? A te chłopy grzecznie za mną maszerowały i ładowały złom do wagonów. I nic złego się nie działo. A potem wydawałam im posiłki regeneracyjne… No, komicznie to wszystko wyglądało. W maju się zwolniłam, bo trzeba było przygotowywać się do egzaminów na studia.
I wtedy właśnie zadzwoniła ciocia…
AKK: …że masz odpuścić prawo i zgłosić się na przesłuchanie do teatru w Opolu?
EW: Tak, bo ona wie – jak powiedziała – że miałam takie zakusy, a w teatrze lalek jest nabór i co mi szkodzi spróbować.
AKK: Widziała cię na scenie?
EW: Nie, ale wiedziała od mamy, że się artystycznie udzielam. Grałam też na pianinie, chodziłam do szkoły muzycznej.
AKK: No, to twoja mama musiała jej powiedzieć coś więcej.
EW: Pewnie tak. Możliwe, że dostrzegała we mnie to, czego ja sama nie widziałam, ale nie chciała wpływać na moje decyzje.
AKK: Czyli szczęśliwy zbieg przypadków: nabór adeptów w odpowiednim czasie.
EW: Tak, bo przesądziło to o moim dalszym życiu.
AKK: Pamiętasz ten moment, kiedy przekroczyłaś próg teatru?
EW: Nie byłam sama. Na przesłuchanie zgłosiło się parę osób, ale przyjęto trzy, w tym mnie.
AKK: Na czym polegał egzamin?
EW: Trzeba było powiedzieć jakiś tekst, drugi przeczytać, a potem jeszcze sprawdzano naszą muzykalność.
AKK: A lalki dano wam do ręki?
EW: Lalek – nie, ale nim weszliśmy na scenę, trzy miesiące kleiliśmy koperty. Zimny chów. Na rolę trzeba było zasłużyć.
AKK: Klejąc koperty?
EW: Nie tylko… Jak już je pokleiliśmy, zaczęliśmy kręcić się po teatrze, przyglądać się pracy aktorów, próbować animować przedmioty.
AKK: Twoja pierwsza premiera zdarzyła się stosunkowo szybko: maj 1977 roku, „Szczęśliwy motyl” Ireny Jurgielewiczowej w reżyserii samego dyrektora, Zygmunta Smandzika.
EW: Myślę, że Smandzik był dość sprytnym człowiekiem. On nas obserwował uważnie, choć nie nachalnie. Bo, oczywiście, nie tylko kleiliśmy te koperty i siedzieliśmy na widowni, oglądając pracę innych, ale pomagaliśmy też przy spektaklach, coś tam podając, przyglądając się wszystkiemu, co się działo za parawanem, bo parawan był wtedy jeszcze mocno obecny na scenie lalkowej i aktorzy byli za nim często ukryci. On nas powoli wpuszczał w ten świat, a jednocześnie uczył pokory.
AKK: Pamiętasz, co czułaś, kiedy znalazłaś się w obsadzie tego „Motyla”?
EW: Nie wiem, dlaczego Smandzik tak mi zaufał, bo na „dzień dobry” dostałam przecież jedną z wiodących ról! Pewnie fizycznie pasowałam. To była rola chłopca. Takiego trochę odklejonego od rzeczywistości… Żywy plan plus „planszówka” odzwierciedlająca inne postaci. Dla mnie niezwykle interesujące. Pierwsza rola aktorska! Mocne przeżycie.
AKK: I…?
EW: To było straszne!
AKK: Dla kogoś, kto określa siebie jako „wycofaną”, pewnie trauma?
EW: Ja cały czas tak mam. Teraz – oczywiście – przechodzę przez to lżej i lepiej, ale zawsze okupuję każdy występ bardzo dużym stresem, niepokojem. To, że jedna premiera była dobra, nie znaczy przecież, że następna się uda…
AKK: Byłaś młodą dziewczyną, od razu odniosłaś sukces. Nie przewróciło ci się w głowie?
EW: Nie, ale to był też taki trochę dziwny spektakl, wzbudzał dyskusje. Zresztą sam Smandzik także. Był scenografem, dla niego znak był najważniejszy, pracował obrazami. Według mnie wyprzedzał swoje czasy.
AKK: Wynika z tego, że od początku miałaś szczęście do reżyserów, dla których forma była najistotniejsza, bo przecież taki teatr uprawiał i Grzegorz Kwieciński, u którego spędziłaś – już po studiach – dwanaście lat, i Janusz Ryl-Krystianowski, twój dyrektor przez lat siedemnaście. Ale Smandzik to lata przed studiami i zastanawiam się, czy właśnie nie dlatego miałaś problem z egzaminami wstępnymi, bo nie lubi się kandydatów już ukształtowanych, a z ciebie Opole zrobiło aktorkę?
EW: Sama absolutnie nie czułam się „pełną aktorką”, szkoła była mi potrzebna. Chciałam studiować, by rozwinąć własny warsztat, wzmocnić rzemiosło. Szkoła to zmierzenie się z czymś innym, posmakowanie innej rzeczywistości. Trzeba przez to przejść. Ze wszystkim, co ona niesie. Po to też jest młodość: by doświadczyć niewygód i wariactwa, by zmagać się ze sobą. Na szczęście, w Białymstoku doszli do wniosku, że jeszcze można mnie „podszlifować”, że daję nadzieję na więcej niż do tej pory. Ja chyba tam miałam życzliwego człowieka, Jana Plewako – potem był moim wykładowcą, ale wcześniej spotykaliśmy się na festiwalach, na które jeździłam z opolskim teatrem – i jeśli mi brakowało jednej setnej na egzaminie, to on mi ją dołożył, tak mi się wydaje.
AKK: Powiedziałaś, że w Opolu przekonałaś się, że teatr jest twoim przeznaczeniem. Czy był jakiś konkretny moment?
EW: Musimy zacząć od tego, że ja trafiłam w Opolu na bardzo dobry zespół. To byli autentyczni pasjonaci zawodu. Oni – oczywiście – tak, jak całe to pokolenie, zdobywali kwalifikacje w trakcie pracy, bo szkoły aktorskie dla lalkarzy pojawiły się dopiero w latach siedemdziesiątych, ale kiedy ich obserwowałam, widziałam, jak oni tym żyją, jakim szacunkiem darzą lalki, przedmioty… to chyba najbardziej do mnie przemawiało i doprowadziło do przekonania, że ja też tak chcę. Chcę i mogę. Trafiłam tam na naprawdę niezwykłych fachowców, mistrzów. Smandzik mógł robić swój teatr tylko dlatego, że miał taki zespół.
AKK: Pewnie jakieś znaczenie – tak mi się wydaje – miał też fakt, że możesz się schować za lalkę, przedmiot, parawan, maskę… Że jesteś na scenie, a „jakoby cię nie było”, że to lalka załatwia problem kontaktu z widzem.
EW: Że jestem bezpieczna? Tak, na pewno. To było ważne. Absolutnie masz rację. Rzeczywiście, przez lalkę, przez formę mogłam wyrazić swój środek. Miało to ogromne znaczenie w tym moim wyborze.
AKK: Czy szkoła teatralna, o której tak bardzo marzyłaś, spełniła twoje oczekiwania?
EW: Spełniła. Przede wszystkim podrasowałam warsztat. Miałam szczęście, bo trafiałam na niezwykłych ludzi – lalkarzy z prawdziwego zdarzenia, takich jak pan Plewako chociażby, który prowadził jawajkę (typ lalki – AKK), a moim dziekanem jeszcze zdążył być Jan Wilkowski, legenda polskiego teatru lalek…
Kiedy wchodził do szkoły, studenci ustawiali się w szpaler i tak go prowadzili do gabinetu… Zajęć z nim już nie miałam, ale sama jego postać, możliwość porozmawiania z nim, to było niesamowite przeżycie – takie, które pamięta się do końca życia. Był też Krzysztof Rau, który nauczył mnie dyscypliny, szacunku, miłości do lalek… Bardzo wiele dało mi spotkanie tych ludzi. Świetni nauczyciele od technik lalkowych, interpretacyjnych, pantomimy.
Szeroko pojęte kształcenie muzyczne, łącznie z obowiązkową nauką gry na dwóch instrumentach, zajęciami w chórze i tańcem.
AKK: Pierwszy instrument to pewnie pianino, a co było drugim?
EW: Gitara, ale ja sobie z nią kompletnie nie radziłam i chyba dzięki mnie wprowadzono flet prosty. Skorzystało na tym kilka osób. A ja dzięki temu teraz gram sobie kolędy na fujarce. Jak pastuszek.
AKK: A po studiach znalazłaś się w Zielonej Górze. Dlaczego?
EW: Wybierałam się do Rabki. Tamtejszy „Rabcio” miał wtedy – to był rok 1983 – znakomity czas. A do tego fajne miejsce, teatr uzdrowiskowy. Ale tam coś zaczęło się dziać niedobrego wewnątrz teatru i dziekan mi odradził. W Zielonej Górze natomiast był Tomasz Brzeziński, znakomity lalkarz i też mój wykładowca; próbował stworzyć przy teatrze dramatycznym scenę lalkową. I w jakimś stopniu to mu się udało, choć nie przetrwał. Poszłam tam z koleżanką. Dostałyśmy wszystko, co można było dostać na starcie, czyli i porządne gaże, i mieszkania. To było dobre miejsce po szkole.
AKK: Ale krótko tam byłaś.
EW: Dwa lata. Stwierdziłam, że jednak niewiele tam zrobię. Dla siebie. Że nie będę się rozwijać. Tomasz też odbił się od ściany – rok po mnie opuścił Zieloną Górę. Obietnice nie zostały spełnione: teatr lalkowy nie stał się osobną, samodzielną sceną, finansowo był zależny od dramatycznej. A to mocno utrudnia funkcjonowanie. Przeżyłam jednak tam dobre chwile. To był bardzo tradycyjny teatr, co po szkole się przydało, ale wiedziałam, że dalej już tam być nie mogę i wróciłam do Opola.
AKK: To był twój pomysł, czy zaproszenie od ówczesnego dyrektora, Grzegorza Kwiecińskiego?
EW: Mój. Z Kwiecińskim znałam się ze studiów, był w tym samym czasie na reżyserii. Spotkaliśmy się na takim corocznym przeglądzie teatrów w Białymstoku i powiedziałam mu, że chciałabym dołączyć do jego zespołu, a on nie miał nic przeciwko temu. Musiałam to zrobić. Czas zaczynał mnie gonić. Startowałam przecież z kilkuletnim opóźnieniem.
AKK: Nie tylko cię przyjął, ale i od razu zaproponował asystenturę przy „Królewnie Śnieżce”, którą reżyserował (1986).
EW: I znowu zaczął się dla mnie dobry czas. Ja Grzesia szanuję za bardzo wiele rzeczy. On był jednym z tych, którzy przyczyniali się do zmiany myślenia w teatrze lalek. Lubił wielkie formy. Rozwalał system. Tak, jak wcześniej Smandzik.
AKK: Ciągle więc byłaś w awangardzie.
EW: W sumie na to wyszło. No, ale wszystko kiedyś się kończy. U Grześka przyszło wypalenie.
AKK: Chyba rzecz naturalna, jeśli ciągnie się jednocześnie sprawy artystyczne i administracyjne.
EW: Niby tak, ale… wiesz, życie też udowadnia, że nie wszyscy, którzy są świetnymi artystami, powinni zostawać dyrektorami. Jedno zawsze dzieje się kosztem drugiego. Grzegorz poszedł też bardziej w swój świat (Teatr Ognia i Papieru – przyp. AKK), nastąpił konflikt interesów. A ja czułam, że jednak mam coraz mniej wyzwań – takich, które by mnie rozwijały.
AKK: Po dwunastu sezonach więc odeszłaś. Czy fakt, że w 1996 roku w Opolu pojawił się Janusz Ryl-Krystianowski, reżyser i dyrektor poznańskiego Teatru Animacji, i przygotował tu „Tygrysa Pietrka” Hanny Januszewskiej (premiera 1.06.1996), a ty znalazłaś się w obsadzie, przyspieszył tę decyzję?
EW: Miałam czterdzieści lat, musiałam coś ze sobą zrobić. W tym wieku nie wolno się zasiedzieć; już wiesz coś o sobie, o życiu, o świecie, o zawodzie, który uprawiasz.
Masz za sobą sukcesy, ale i niepowodzenia. To normalne. I to jest właśnie najlepszy moment, by zapytać siebie: „co dalej?” – albo jeszcze o coś zawalczysz, bo pazerność na życie nie minęła, albo… będziesz odcinać kupony. Mnie to groziło w Opolu. A ja lubię stawiać sobie coraz wyżej poprzeczkę. Mimo tego mojego wrodzonego wycofania. A może właśnie dlatego? Wiedziałam, że to jest czas decyzji. A Janusz, „Szeryf”, jak go nazywałam, zaproponował inne postrzeganie teatru, inną formę i inne myślenie o tekście, inny rodzaj inscenizacji.
I jeszcze do tego ten team, z którym pracował: Robert Łuczak, Władek Janicki! To, co zrobili, było dowcipne, z przymrużeniem oka, z lalką, która jest partnerem, ale i czasami obok, z przekazem do widowni dorosłej, ze znakomitą muzyką i choreografią, której w wielu spektaklach lalkowych po prostu wtedy brakowało.
AKK: Tak właśnie sobie pomyślałam, że ty ze swoją żywiołowością, sposobem bycia, inklinacjami kabaretowymi, potrzebowałaś kilku wentyli, by nie wybuchnąć na scenie, a tego u Kwiecińskiego znaleźć raczej nie mogłaś, bo on był bardzo serio…
EW: Tak, zdecydowanie. No i doszły jeszcze inne problemy natury artystycznej. To wszystko utwierdzało mnie w przekonaniu o konieczności poszukania nowego miejsca dla siebie. To pojawienie się Ryl-Krystianowskiego było jak powiew świeżego powietrza. Od razu wiedziałam, że to jest moje. Wszystko, co proponowali całą ekipą. I czułam, że chce mnie wziąć do siebie.
AKK: I co? Zaproponował przenosiny?
EW: A skąd! Nic nie powiedział. To Władek Janicki podpowiedział mi, żebym sama poszła i zapytała.
AKK: Miałaś poprosić…
EW: Właściwie nie musiałam – do mnie należał tylko ten pierwszy krok: przyjść i – jak dziś z tego żartuję – się pokłonić. No, ale to zrozumiałe, że ruch należał do mnie.
AKK: Na pewno to ułatwiało zadanie: dyrektor nie musiał ci niczego obiecywać poza pracą w teatrze.
EW: Tak, mieszkanie musiałam znaleźć sama i sama za nie zapłacić.
AKK: W Poznaniu zjawiłaś się w 1997 roku. Do tej pory Teatr Animacji uchodził za niezwykle hermetyczny, nikogo nowego tu nie przyjmowano, więc przed tobą pojawił się kolejny problem: jak stać się częścią tego zespołu?
EW: To nie było łatwe, faktycznie. Co prawda w tym zespole byli moi koledzy ze studiów, ale mi nie pomogli. To działało na tej zasadzie: słyszeliśmy o tobie, dobra jesteś, ale tu jest inaczej. Nie wiem – trzeba zasłużyć? To jest straszne w tym zawodzie, że za każdym razem musisz udowadniać, że coś potrafisz, za każdym razem zaczynasz od zera. Musisz od nowa zyskać akceptację. Wszystkich. Wpisać się w zespół.
AKK: No to jak było tym razem? Znowu klejenie kopert?
EW: No, to już nie był ten etap i – na szczęście – dyrektor miał na mnie pomysł: od razu weszłam w „Szałaputki” i dostałam rolę Lisa (premiera 5.11.1997 – przyp. AKK). Spektakl okazał się hitem. Ta wspólna praca pomogła mi wejść do grupy. I pewnie trochę też to moje wrodzone wycofanie… Bo ja nie jestem roszczeniowa, nie gwiazdorzę, chociaż w sprawach ważnych artystycznie potrafię walczyć o swoje.
AKK: Umiesz rozdzielać życie zawodowe od prywatnego?
EW: Umiem. I może dlatego nie zwariowałam, ani nie zdarzyło mi się nic przykrego, co zdarza się w świecie artystycznym – myślę tu o nałogach, demonach i tak dalej.
Bardzo dbałam o to, by teatr był tylko w teatrze. W sumie wychodziło mi to tak, jakby było gdzieś w środku zaprogramowane, bez trudu. Mogę spokojnie patrzeć w lustro, bo nie skrzywdziłam nikogo świadomie, nie przepychałam się łokciami. Bezwzględna jestem tylko na scenie, bo ten świat już ode mnie zależy i biorę za niego odpowiedzialność.
A poza sceną… po prostu przyglądam się temu, co mnie otacza. Duszą towarzystwa też bywam tylko w bardzo ograniczonym gronie – kiedy czuję się bezpieczna.
AKK: Życie zawodowe ci się udało. Poświadcza to nie tylko spis spektakli, w których zagrałaś i liczba wyróżnień, które ci przyznano; w 2014 roku otrzymałaś najważniejszą nagrodę lalkarzy – „Henryka”. A jaką cenę za to wszystko zapłaciłaś?
EW: Każde wyróżnienie nakłada na mnie dodatkową odpowiedzialność. Nagrody są wielką radością i potwierdzeniem, że wybrało się drogę właściwą, że zasłużyłam na nie, bo oddaję temu zawodowi naprawdę bardzo wiele, ale chwilę później pojawiają się pytania: „co dalej, można jeszcze wyżej?”. A ta odpowiedzialność to już nie tylko za siebie, żeby nie odpuszczać, nie schodzić poniżej wyznaczonego poziomu, ale za cały teatralny świat wokół…
Tu w Poznaniu dostałam wszystko, czego oczekiwałam. Janusz Ryl-Krystianowski dostrzegł we mnie to, czego sama nie widziałam, dał mi szansę i możliwości rozwoju. Pinokia, do którego mnie namówił, uważam dziś za jedną z najważniejszych moich ról („Pinokio”, reż. Anna Rozmianiec, Tomasz Rozmianiec, premiera 31.10.2009 – przyp. AKK), ale był też „Król Mięsopust”, „Jeż”, „Pozytywka”. Chciałabym również wspomnieć o cudownej przygodzie z Gęsią, która jest bohaterką sztuki Marty Guśniowskiej „A niech to gęś kopnie”, a także o niezwykle mądrym i pięknym artystycznie przedsięwzięciu, jakim jest „Za-Polska” Agaty Biziuk, gdzie mogłam pokazać dojrzałe aktorstwo… A cena? Zawsze jakąś się płaci. Każdy zawód „zagarniający” czymś się okupuje: wyborami, rezygnacjami. Twój pewnie też. Ale jak już odpowiesz sobie na pytanie, czego chcesz, na czym ci zależy, to nie myślisz o cenie, w ogóle ta kategoria przestaje istnieć. Po prostu żyjesz i robisz to, co lubisz. Tak, jak tego wymagają okoliczności. Powiem ci jedno: nie żałuję niczego. I pewnie, gdybym jeszcze raz miała dokonywać wyborów, wybrałabym tak samo. Więc – mimo wszystko – jest okej. Warto było!
ELŻBIETA WĘGRZYN
Ur. 8.07.1956 r. w Wągrowcu. Od 1997 roku aktorka Teatru Animacji w Poznaniu. Od 2015 r. współpracuje z Teatrem Polskim w Poznaniu, występując w spektaklach z cyklu „Extravaganza” w reż. Joanny Drozdy. W 2021 roku odbyła się premiera jej „koncertu uteatralnionego” – „Jutro będzie futro”. W 2005 otrzymała srebrny medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”, a w 2014 – „Henryka”, najważniejszą indywidualną nagrodę Sekcji Teatrów Lalkowych ZASP, przyznawaną za wybitne osiągnięcia artystyczne.