„Dopóki świeca płonie”
Opublikowano:
20 marca 2019
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Ten, kto słucha, staje się „świadkiem” czyjegoś życia, co jest pewnie jakimś przywilejem, ale też łączy się z odpowiedzialnością za cudzą historię – mówi Zbigniew Pakuła, autor książki „Chawerim. Poznańscy Żydzi”
BARBARA KOWALEWSKA: Co znaczy „chawerim”?
ZBIGNIEW PAKUŁA: „Chawerim” to „przyjaciele”. W tytule odwołuję się do więzi łączących bohaterów książki w czasach, gdy mieszkali w Poznaniu, jeszcze przed wybuchem wojny. Tę dziecięcą przyjaźń kontynuowali w Izraelu, odwiedzając się i organizując spotkania poznańskich Żydów. Najliczniejsze odbyło się w 1992 roku w Tel Awiwie, a rok później w Jad Waszem, w Dolinie Zabitych Wspólnot. Spotykali się ci, którzy przeżyli z liczącej blisko 4 tysiące społeczności żydowskiej międzywojennego Poznania.
To także pana przyjaciele?
To ważne osoby w moim życiu. Kilkoro z nich poznałem na początku lat 90., gdy odwiedzali Poznań. Byli wśród nich m.in. Baruch Bergman z Nowego Jorku, Jurek Herszberg z Londynu czy Hersz Kronenberg z Tel Awiwu. Pozostałych poznawałem podczas moich podróży do Izraela.
Mówimy więc o blisko 30 latach znajomości z wieloma postaciami związanymi z Poznaniem lub Wielkopolską. Spośród nich wybrałem czternaście historii, których bohaterami są: Chana Auerbach, Anna Krasnokucka, Fira Mełamedzon, Ida Milewicz, Hela Perkal, Łucja Pinczewska-Gliksman, Fira Sochaczewska, Eliasz Abramowicz, Jerzy Herszberg, Jakub Janowski, Hersz Kronenberg, Noach Lasman, Leopold Sokołowski i Eliasz Zajde.
W każdej opowieści starałem się przypomnieć ich dzieciństwo i młodość, przeżycia w czasie Zagłady i losy powojenne.
Każda mogłaby być oczywiście dłuższa i pełniejsza. Z żalem pozostawiłem na dalszym planie Lalę Ajlenberg, Ajzyka Redlicha, Manię Trzaskałę, Zygmunta Baumana, Rolę Sochaczewską i siostry Heli Perkal. Do ich historii chciałbym jeszcze kiedyś wrócić. Jednocześnie w całej książce starałem się przywołać jak najwięcej imion i nazwisk, wierząc, że gest ten ma ważne znaczenie dla naszej pamięci o świecie, który minął bezpowrotnie.
Jak długo powstawała książka?
W 1997 roku napisałem „Siwe kamienie”. Zainspirował mnie dominikanin Tomasz Dostatni, kierujący w tamtych latach wydawnictwem „W Drodze”. To była pierwsza książka o poznańskich Żydach, napisana bardzo szybko, umieściłem w niej także opowieści o poznańskich Sprawiedliwych. Potem już tylko przybywało materiałów.
Na pani pytanie trudno jest więc odpowiedzieć, bo chociaż nad nową książką pracowałem kilka miesięcy 2018 roku, to tak naprawdę pisałem ją blisko trzydzieści lat: każdego dnia, gdy myślałem o moich przyjaciołach, gdy pisałem do nich listy czy też do nich telefonowałem.
Wróćmy do tytułu: „Chawerim. Poznańscy Żydzi”. W jakim stopniu poznańscy?
Ich poznańskość jest dość umowna. Większość postaci, o których piszę, urodziła się daleko od Poznania. Przyjechali tu w latach 20. ubiegłego wieku. Ukończyli jakąś szkołę, rozpoczęli gimnazjum lub szli do pracy, by pomóc rodzicom. Gdy wybuchła wojna, mieli po kilkanaście lat. Kolejne lata spędzili w gettach, obozach lub w sowieckiej Rosji. Do Poznania już nie wracali.
Wielu z nich żyło bardzo długo i gdy z tej perspektywy przyglądamy się latom, które spędzili w Poznaniu, to są one jedynie kilkuletnim epizodem. To prawda, że wracają do tego miasta z sentymentem, ale gdy próbują odtworzyć historię swoich przodków, opuszczają Poznań, szukając rodzinnych śladów w Łodzi, Sosnowcu, Ostrołęce, Słupcy, Kaliszu, Szawlach, Kownie i wielu innych miastach.
Natomiast Żydzi, którzy przez kilka pokoleń związani byli z Poznaniem i Wielkopolską od połowy XIX wieku, wyjeżdżali do Niemiec, emigrowali do Ameryki. O nich, poza wybitnymi rabinami czy uczonymi, wiemy bardzo mało.
Ich miejsce po 1918 roku zajęli przybysze z centralnej i wschodniej Polski. Po zakończeniu II wojny światowej historia się powtarza. Do Poznania nie wracają Żydzi, którzy mieszkali tu w okresie międzywojennym. Ale przyjeżdżają inni, najczęściej repatrianci ze Wschodu. Do 1968 roku tworzą liczącą około 500 osób społeczność żydowską. Są wśród nich między innymi przesiedleńcy ze Lwowa, Drohobycza czy Stryja. Żyją w rozproszeniu, nie tworzą struktur żydowskich (religijnych lub kulturalnych), utrzymują jedynie kontakty towarzyskie. Są inwigilowani przez ówczesne służby bezpieczeństwa. Antysemickie wydarzenia marcowe przyczyniają się do ich wyjazdu z Poznania i Polski – z biletem w jedną stronę.
Czym zajmuje się Stowarzyszenie Miasteczko Poznań? Skąd ta nazwa?
Stowarzyszenie powstało w 2008 roku, a jego głównym celem jest podtrzymywanie pamięci o żydowskiej historii i kulturze Poznania oraz Wielkopolski. Stowarzyszenie przejęło wydawane od 2003 roku czasopismo „Miasteczko Poznań”, a od 2017 roku prowadzi Dom Spotkań w budynku przy ul. Żydowskiej 15a, należącym kiedyś do kompleksu Fundacji im. Salomona Latza.
Organizujemy w nim spotkania, przeglądy filmowe, wystawy. Pomagamy wszystkim, którzy realizują projekty edukacyjne.
Najważniejszym projektem jest czasopismo, które wydajemy już od piętnastu lat. Poza tematami historycznymi podejmujemy w nim wątki współczesne, reagując na wydarzenia z obszaru sztuk wizualnych, pisząc o teatrze, filmie, literaturze.
„Miasteczko Poznań” jest więc pismem kulturalnym, które inspiracji szuka w idiomie żydowskim. A nazwa stowarzyszenia i czasopisma jest pewnie zbyt sentymentalna…
Słowo „miasteczko” ma w sobie czułość. Skądś się musiało wziąć…
Kiedy wyszedł pierwszy numer czasopisma, Hersz Kronenberg zadzwonił z Tel Awiwu, pytając: „Zbyszek, jakie miasteczko? Przecież Poznań to duże miasto”. To prawda, duże. Ale we wspomnieniach jest już tylko cieniem, kilkoma uliczkami i zaułkami.
Czy pamięć jest ważna? Jedna z rozmówczyń mówi: „Nie pojadę, boję się wspomnień”. Pamięć bywa trudna. Może lepiej zapomnieć?
Ostatecznie pojechała do Auschwitz, bo wnuk ją o to prosił. Pamięć jest ważna. Nie da się zapomnieć, można jedynie nie opowiadać i osoby, które przeszły przez obozy czasem dokonywały takiego wyboru. Nawet swoim dzieciom nie opowiedziały o przeżyciach. Każdy ma prawo robić z własnymi wspomnieniami, co zechce. Cóż my możemy wiedzieć o motywach ich decyzji?
Eliasz Zajde mówił: „Milczałem 61 lat”. Dlaczego zdecydował się w końcu przerwać to milczenie?
Zajde urodził się w Kole, wojnę przetrwał w Rosji, potem zamieszkał w Szczecinie, a po 1968 roku wyjechał z Polski. Z rodzinnym miasteczkiem nie stracił jednak kontaktu. Postanowił uczcić pamięć Żydów w Kole i postawił im pomnik na placu, gdzie kiedyś stały dwie synagogi. Widział dewastacje cmentarza, chciał zapobiec budowie basenu na jego terenie. W 1997 roku napisał do mnie list z prośbą, bym zaangażował się w jego działania, do których przekonał także wiele osób z Koła. Dzięki jego uporowi pamięć o żydowskich mieszkańcach miasta jest tam wciąż żywa.
Człowiek pióra daje głos tym, którzy inaczej nie zostaliby usłyszani?
To prawda. Ten, kto słucha, staje się „świadkiem” czyjegoś życia, co jest pewnie jakimś przywilejem, ale też łączy się z odpowiedzialnością za cudzą historię. Zadajemy sobie pytanie, co z tą opowieścią możemy zrobić. Co opowiedzieć, a co przemilczeć. Nie ma dobrej reakcji na te rozterki, decyzja zawsze będzie arbitralna.
Tak też było wtedy, gdy decydowałem się przemilczeć bardzo intymne i drastyczne szczegóły dotyczące przeżyć moich bohaterów w czasie Zagłady. Na ile to możliwe, uzupełniałem opowieści bohaterów materiałami, które pozyskiwałem w ramach kwerendy prowadzonej w archiwach. Tak było między innymi w przypadku Feigi (Franciszki) Propstowej, kierowniczki żydowskiej szkoły, którą wszyscy wspominali, ale niewiele o niej wiedzieli.
Rozpoczęto pertraktacje z gminą żydowską, która zgodziła się na wynajem od 1 września 1924 roku dwóch pomieszczeń w należącym do niej budynku przy Szewskiej 10. Na kilka miesięcy, do czasu znalezienia przez władze miasta nowego lokalu dla szkoły, która w tym samym czasie zmieniła nazwę na XIV Szkołę Powszechną. Jej kierowniczką była Franciszka Propstowa. Surowa, skromna, ale troszczyła się o żydowskie dzieci jak matka. Wychowywała sama upośledzone dziecko, było jej na pewno bardzo ciężko. W nowym miejscu urządzała się powoli, wszystkiego jej brakowało. W listach do „Świetnego Magistratu” (do Wydziału Szkolnego) pisała prośby, a gdy je spełniano, wysyłała podziękowania. Otrzymała dwa pomieszczenia na trzecim piętrze. Wybielono je, podłogę, drzwi i okna oczyszczono. Magistrat dostarczył piętnaście ławek, dwa biurka, jedną szafę, dwie tablice i jedno liczydło. Nowy rok szkolny rozpoczynało blisko sześćdziesiąt dzieci, w tym jedna uczennica zamiejscowa – Rózia Centnerówna z Warszawy, mieszkająca u swej zamężnej siostry na Łazarzu. Było też siedem półsierot i pięć sierot całkowitych. W przyszłość Propstowa patrzyła z optymizmem. To nic, że szafa podarowana przez miasto była dziurawa, brakowało w niej deski i jednej nogi. Najważniejsze, że mamy dach nad głową i gmina nas z budynku nie wyrzuci. Do pracy zaangażowała Bertę Kantorowiczową (mieszkała przy ulicy Mickiewicza 5). Rozpoczęła się nauka dzieci i żmudna praca nad urządzeniem pomieszczeń. W listach do „Świetnego Magistratu” Propstowa prosi więc przez kolejne miesiące i lata o: przysłanie tapicera, by zawiesił rolety, majstra naprawiającego zamki w drzwiach („szkoda wynikła sama z siebie”), przypomina, że potrzebne są jej haki, kółeczka i sznury. Z ubolewaniem pisze, że nie są w szkole możliwe kąpiele dzieci, a jednocześnie zapewnia, że większość dzieci kąpie się raz na tydzień lub raz na dwa tygodnie.
(fragment książki Zbigniewa Pakuły „Chawerim. Poznańscy Żydzi”, Stowarzyszenie Miasteczko Poznań 2018)
Kim byli inni, o których pan pisze?
Wtedy byli młodymi ludźmi. Ich rodzice najczęściej zajmowali się handlem. Prowadzili hurtownie i sklepiki, pracowali jako przedstawiciele handlowi, czasem jako subiekci. Byli szewcami, fryzjerami, rzeźnikami, malarzami.
Czy byli bardzo religijni? Ich dzieci wspominają, że do synagogi rodzice chodzili zazwyczaj tylko w wielkie święta. Myślę, że jednak byli bardzo przywiązani do religijnego wymiaru życia, pamiętali o szabacie, wielu przestrzegało zasad koszernej kuchni. Niektórzy znali dobrze jidysz, choć nie był to język, który rozbrzmiewał na poznańskiej ulicy. Wiele osób angażowało się w działalność na rzecz gminy i społeczności żydowskiej, którą prowadziły m.in. Stowarzyszenie Przyjaciół Dobroczynności, Bezprocentowa Kasa Pożyczkowa Gemilut Chesed czy Związek Niesienia Pomocy Kobietom Żydowskim.
Dorośli działali w żydowskich partiach politycznych, młodzież garnęła się do organizacji skautowej i związku sportowego Makabi.
W rozdziale „Walizka Idy” przytacza pan historię o rabinie, który posługiwał się przypowieściami. Jedna z nich opowiada o naprawianiu butów, ale nie tylko…
Nadzwyczajni ludzie mieszkali przy naszej ulicy i wyjątkowe stały przy niej budynki. Piłsudskiego zaczynała się kościołem katolickim, kończyła domem Itchego Borucha stojącym od strony Horodzieja, gdzie mieściła się stacja kolejowa. Stał w pewnym oddaleniu, jak forteca albo przyczółek na linii frontu. Najważniejsza była otoczona drewnianym płotem synagoga, serce naszej dzielnicy. Nawet w tygodniu kilka minjanów pojawiało się na porannych, popołudniowych i wieczornych modlitwach, nie wspominając już o szabacie i świętach. Rabin, którego pamiętam najlepiej, to świętej pamięci Aaron Burganski. Miał czworo dzieci: Józefa-Moszego, Izraela, z którym uczęszczałem do chederu, Batszebę i Cewiego. Rabin był bardzo lubiany, zwłaszcza przez kobiety przychodzące wyżalić się i prosić o radę. Miał czułe serce. Między popołudniowymi i wieczornymi modlitwami studiował z uczniami strony z Ejn Jaakow. Jego lekcje ubarwiane były licznymi przypowieściami, przysłowiami i opowiastkami umoralniającymi. Niejeden raz porzucałem zabawy na dziedzińcu synagogi, by słuchać jego opowieści o rabbim Izraelu Salanterze, którego polubiłem w tamtym czasie i którego nauki czytałem w późniejszych latach. Kiedyś, jak opowiadał Burganski, Salanter w sobotę po szabacie, w drodze do synagogi na recytacje sliches, poczuł dziurę w swoim bucie. Rozejrzał się, aby sprawdzić, czy jest szewc, który pracuje o tak późnej porze. Gdy go odnalazł pracującego przy świecy, wszedł do warsztatu, pytając: „Czy jest już za późno, aby naprawić moje buty?”. Szewc odpowiedział: „Dopóki świeca płonie, wciąż można naprawiać”. Rabin pobiegł do synagogi i ogłosił publicznie, czego nauczył się od szewca. Że dopóki świeca płonie, wciąż można naprawić swoje buty, swoje życie i swoją duszę.
(fragment książki Zbigniewa Pakuły „Chawerim. Poznańscy Żydzi”, Stowarzyszenie Miasteczko Poznań 2018)
Czy jest możliwe, „dopóki świeca płonie”, żeby pamięć nas nie dzieliła?
To metafizyka, trudno o dobrą odpowiedź. Mogę mówić tylko w swoim imieniu.
Pamięć ma swoją siostrę: Niepamięć, Zapomnienie. I – jak to w rodzinie – siostry muszą się dogadywać, więc raz jedna, raz druga staje się ważniejsza.
Trzeba znaleźć jakąś harmonię, przede wszystkim w sobie, wiedzieć, co jest ważne i o czym zawsze pamiętać należy. W przypadku Holokaustu staram się być po stronie ofiar – to mój rachunek pamięci. Zapalam znicz, odwiedzam kilka dla mnie ważnych miejsc. W tej osobistej perspektywie nie ma miejsca na spory i kłótnie.
Nikt z pana rozmówców nie mówił, że chciał wrócić do Polski?
Wracać do Polski? Ale po co? To pytanie zadawano sobie po zakończeniu wojny, gdy przyjeżdżano do Poznania, by sprawdzić, czy przeżył ktoś z najbliższych. Po kilku miesiącach najczęściej wyjeżdżano z Polski do obozów przejściowych. Byli też tacy, jak na przykład Noach Lasman, którzy zostali do 1956 roku. Po wielu latach zaczęli tu przyjeżdżać, by pokazać miasto swoim dzieciom i wnukom.
Pana przyjaciół łączył przed wojną Ha-Szomer ha-Cair. Czym była ta organizacja?
Organizacja Młody Strażnik została powołana we Lwowie w 1913 roku. Jej założyciele, zafascynowani ideą skautingu w Wielkiej Brytanii, w syjonizmie szukali odpowiedzi na rosnący antysemityzm. Sprzyjał im ruch chalucowy postulujący emigrację do Palestyny, by tam budować podstawy przyszłej siedziby narodowej.
W Poznaniu organizacja była bardzo aktywna, swoją siedzibę miała w nieczynnej synagodze przy ulicy Dominikańskiej. Na zbiórkach uczono języka hebrajskiego, tańczono horę, czytano prasę żydowską. W czasie wakacji jeżdżono na obozy przygotowujące do pracy na roli. Do takich osób, które przeszły szkolenia i zdążyły wyjechać przed wojną do Palestyny, należały m.in. Chana Auerbach i Miriam Trzaskała.
Dzieci chodziły do różnych szkół, jedne do polskich, inne do żydowskiej. Jak to było?
Większość dzieci chodziła do żydowskiej szkoły powszechnej – na rogu Szewskiej i Stawnej, a później przy ulicy Noskowskiego. Szkołą kierowała Franciszka Propstowa, którą wszyscy nazywali „polską patriotką”.
Rzeczywiście, Propstowa była bardzo lojalna, propaństwowa, wierzyła w asymilację Żydów. Z tego też powodu nie popierała organizacji żydowskich, które za cel stawiały przygotowanie młodzieży do emigracji do Palestyny.
Z wielką atencją traktowała Piłsudskiego, organizując akademie ku jego czci, z okazji urodzin marszałka, a później w rocznice jego śmierci. Do szkół średnich w Poznaniu Żydów przyjmowano niechętnie, a gdy już stawali się ich uczniami, spotykali się z ekscesami antysemickimi. W latach 30. lokalna prasa protestowała przeciw „zażydzaniu” miejscowych gimnazjów. W tej sytuacji poznańscy Żydzi powołali Żydowskie Towarzystwo Szkolne, którego celem było utworzenie żydowskiego gimnazjum i szkoły rzemieślniczej. Plany pokrzyżował im wybuch wojny.
Czy podziela pan niepokój Zygmunta Baumana, który w „Nowoczesności i Zagładzie” pisał, że Holokaust nie jest aberracją, ale produktem cywilizacji i dlatego może się powtórzyć?
Tak, ten niepokój widoczny jest także w innych pracach Baumana. Na początku lat 90. książka Baumana zrobiła na mnie duże wrażenie i gdy autor przyjechał do Żydowskiego Instytutu Historycznego na sesję naukową, pojechałem do Warszawy i przeprowadziłem z nim wywiad.
Bauman napisał tę książkę pod wpływem wspomnień swojej żony. Pokazał, że Zagłada była możliwa dzięki nowoczesnym narzędziom i nowożytnej organizacji pracy. Została, jak pisał, przeprowadzona w racjonalnym społeczeństwie i w zaawansowanym stadium jego cywilizacyjnego rozwoju.
ZBIGNIEW PAKUŁA – dziennikarz od 25 lat zajmujący się tematyką żydowską, współtwórca założonego w 2009 r. Stowarzyszenia Miasteczko Poznań. Redaktor naczelny wydawanego od 15 lat pisma społeczno-kulturalnego „Miasteczko Poznań”. Realizuje projekty na rzecz pamięci o dziedzictwie kultury żydowskiej. Autor książek „Siwe kamienie” (Poznań 1998) i „The Jews of Poznań” (Londyn 2002). Za swoją pracę nagrodzony przez Fundację Polcul i Fundację Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego. Wyróżniony dyplomem Ambasady Izraela, MKiDN i Żydowskiego Instytutu Historycznego. Członek rady Fundacji Judaica w Krakowie.
CZYTAJ TAKŻE: „Nieznane oblicza Japonii” – przegląd filmów japońskich
CZYTAJ TAKŻE: Deglet Nour. O fotografowaniu Algierii
CZYTAJ TAKŻE: Syria Macieja Moskwy