fot. Marek Zakrzewski

Dziennikarz na froncie kultury

„Kultura potrzebuje widza, ale i potrzebuje dziennikarza, który o niej pisze lub mówi” – o wieloletniej pracy w niedocenianym zawodzie opowiada Anna Kochnowicz-Kann, laureatka Nagrody Marszałka Województwa Wielkopolskiego.

 

 

 

Barbara Kowalewska: Nagroda za całokształt jest podsumowaniem działań z różnych lat i w różnych obszarach. Które z tych aktywności uważasz z perspektywy czasu za szczególnie ważne?

Anna Kochnowicz-Kann: Trudne pytanie. Mam wrażenie, że czymkolwiek się zajmowałam, zawsze robiłam to samo – promowałam kulturę.  Niezależnie od tego, czy była to prasa, radio, telewizja, działalność piarowska czy animacyjna. Chodziło o to, żeby  zachęcić ludzi, by wyszli z domu i skonfrontowali swoje odczucia z tym, co ja im o kulturze opowiadałam.

 

fot. M. Zakrzewski

fot. Marek Zakrzewski

Z tego punktu widzenia ważny był na pewno telewizyjny „Afisz”, magazyn kulturalny, który przez 13 lat realizowałam, ale ważny był też cykl „Luna Park, czyli rozmowy przy księżycu”, w którym spotykałam się z ludźmi kultury i mieliśmy czas, by spokojnie rozmawiać o tym, co nas interesowało, o polityce kulturalnej, o filozofii kultury. A kilka lat temu zaczęłam realizować dla Poznańskiego Archiwum Historii Mówionej bardzo długie wywiady z artystami starszego pokolenia – opowiadają w nich o swojej drodze, o tym, co ich kształtowało, i to też jest ważne.

W jakimś sensie kontynuacją tych spotkań są teksty publikowane przez ten portal jako cykl „Dalej niż bliżej”, w którym pochylam się bardziej nad przeszłością niż teraźniejszością. Taka moja idée fixe… Ważne są też dla mnie moje filmy, bo w nich odkrywam – jak sądzę – „nowe lądy”, a przynajmniej ich skrawki. Ostatnio muzyki klasycznej. Powieści, które napisałam, też były ważne. I to z różnych powodów… No, wygląda na to, że zajmowałam się samymi ważnymi sprawami. Ale jeśli nie uważałabym ich za ważne, nie miałaby sensu moja praca, po prostu.

 

BK: Kto wpłynął szczególnie na twój rozwój zawodowy? Pytam o mistrzów, ale też ludzi, których spotkanie miało dla ciebie szczególne znaczenie.

AKK: Było ich wielu. Czasem były to spotkania krótkie, a czasem długie i przekształcające się w rodzaj przyjaźni. Miałam wiele szczęścia, spotykałam mądrych ludzi. A tacy zawsze zostawiają ślad po sobie w drugim człowieku. Od każdego więc coś dostałam – nawet niechcący. Lista bardzo długa. Jest na niej i Jerzy Ziomek, i Zygmunt Bauman, Jan Berdyszak i Jarosław Kozłowski, Izabella Cywińska i Jerzy Satanowski, Kazimierz Kutz i Krystyna Janda, Janusz Ryl-Krystianowski i Lech Raczak, Jacek Strzelecki i Józef Walczak, Andrzej Wituski, Agnieszka Holland, Magdalena Abakanowicz, Krzysztof Majchrzak, Norbert Skupniewicz, Michał Grudziński. Ponad trzydzieści lat plus studia… wymieniać mogłabym długo.

 

BK: Większą część twojego życia wypełniło dziennikarstwo. Z czym się dla ciebie wiąże ten zawód?

AKK: Uprawiam ten zawód od 1984, zaczęłam od razu po studiach, przez przypadek. Dziennikarstwo nie było moim marzeniem – ja marzyłam o aktorstwie od drugiej klasy szkoły podstawowej. Tuż przed maturą zmieniłam jednak zdanie – zdawałam na teatrologię  na PWST w Warszawie. Kompletne szaleństwo: pięć miejsc i kilkuset kandydatów. Nie dostałam się, więc prosto stamtąd pojechałam do Poznania, no i tu wszystko poszło dobrze – zostałam studentką filologii polskiej.

 

fot. M. Zakrzewski

fot. Marek Zakrzewski

Plan był taki, że po obronieniu pracy magisterskiej zostanę kierownikiem literackim w teatrze „Dialog” w Koszalinie, z którym byłam związana od drugiej klasy liceum. Czas jednak wszystko zmienił i kiedy wróciłam do Koszalina, musiałam podjąć pracę nauczycielki w szkole podstawowej. Jednocześnie jednak zaczęłam pracować w koszalińskim radiu. Weszłam tam z ulicy. Zostałam spikerką, a po jakimś czasie zaczęłam pisać recenzje teatralne, potem miałam własny magazyn „Okolice sztuki”, zrobiłam nawet adaptację powieści i wyreżyserowałam jej czytanie.

Po dwóch latach ze szkoły zrezygnowałam, ale w to miejsce pojawiły się nowe wyzwania dziennikarskie, bo nawiązałam współpracę z magazynami kulturalnymi, pisałam między innymi dla „Sceny”, a do tego przez cały czas udzielałam się w teatrze amatorskim,  w tym moim „Dialogu”, którym podówczas kierował dzisiejszy dyrektor Teatru Wybrzeże, Adam Orzechowski. Po kilku latach urodziły się moje córki, przenieśliśmy się do Poznania i musiałam zaczynać wszystko od nowa. Akurat TVP Poznań ogłosiła konkurs na prezenterów i dziennikarzy. Zgłosiłam się, zostałam przyjęta i znowu wpadłam w wir ciężkiej pracy. Czym jest dziennikarstwo? Przede wszystkim z tego zawodu się nie odchodzi. Dziennikarzem się jest do końca życia, bo to sposób funkcjonowania w świecie, postrzegania rzeczywistości, szczególnego uwrażliwienia na prawdę. 

 

BK: Co dla ciebie znaczy być dobrym dziennikarzem?

AKK: To wynika z definicji, z tego, co powiedziałam przed chwilą: uwrażliwienia na prawdę. I nie ma znaczenia, czy zajmujesz się dziennikarstwem społecznym, politycznym, czy jak ja – kulturalnym. Prawda jest najważniejsza. W sztuce zresztą także. W tym wypadku więc istotne jest, by ją odkryć i nie zgubić, by wrażliwie ją śledzić. Dobry znaczy wszędzie to samo. Dobra opowieść ma poruszyć, ma wzbudzić emocje i jakieś działanie. Dobry dziennikarz musi też myśleć o konsekwencjach, nie tylko o doraźnym efekcie, brać odpowiedzialność za to, do czego może się przyczynić, przewidywać  kolejne zdarzenia – jak w szachach następujące po sobie ruchy. Czyli… jak w życiu. W życiu też trzeba być dobrym.

 

 

BK: Wielokrotnie byłaś redaktorem przy realizacjach teatru telewizji. Jaka jest specyfika takiej pracy? Spektakl na scenie teatralnej a teatr na ekranie to dwa różne przedstawienia.

AKK: Małe sprostowanie: redaktorem byłam przy spektaklach z Poznania, natomiast przy innych – a mam ich na koncie blisko czterdzieści – wspomagałam realizatora wizji. Ośrodek poznański wyspecjalizował się w spektaklach na żywo dla TVP Kultura. My zresztą, pod wodzą Józka Kowalewskiego, zaczynaliśmy ten cykl –  pierwsze było „Made in Poland” w Legnicy. Wtedy zupełnie nie wiedzieliśmy, jak do tego podejść. Były trzy próby kamerowe i transmisja na żywo. Każda pomyłka widoczna dla wszystkich. Z czasem… nie, nie było łatwiej, bo Wojciech Majcherek, odpowiedzialny za teatr w TVP Kultura, proponował spektakle niezwykłe, ważne, interesujące, ale realizacyjnie… piekielnie trudne. Ja, nim pojawiliśmy się w teatrze, musiałam znać przedstawienie niemal na pamięć.

 

fot. Marek Zakrzewski

Wcześniej oglądałam jego zapis techniczny (każdy teatr taki ma) i na scenariusz nanosiłam te informacje, które z punktu widzenia realizacji były ważne. Na przykład, po jakich słowach aktor sięga do kieszeni i wyjmuje z niej rekwizyt, albo czy czyjeś pojawienie się przy prawej kulisie ma być zauważone i znaczące, czy pominięte, kiedy emocje widoczne na twarzy warte są pokazania, kiedy zaczyna grać muzyka, w którą stronę schodzi aktor i tak dalej. A potem, z kilkusekundowym wyprzedzeniem prowadziłam głosem tę akcję: żeby realizator i operatorzy wiedzieli, co za chwilę ich czeka, jak się kończy dana scena, jak zaczyna następna; nie byli w stanie w ciągu dwóch dni zapamiętać wszystkich detali.

Wcześniej razem z Józefem jechaliśmy obejrzeć spektakl na scenie, potem spotykaliśmy się z reżyserem i ustalaliśmy sposób, w jaki będzie przez nas pokazany – w wersji telewizyjnej zawsze nieco się różnił, był przecież też interpretacją realizatora. Największą satysfakcję mieliśmy, kiedy widzowie nie wierzyli, że to realizacja naprawdę na żywo. Bo to oznaczało, że wszystko poszło tak, jak chcieliśmy. Z próbami różnie było, ale potem następowała ogromna mobilizacja. Efekt zaskakiwał reżyserów. Zawsze pozytywnie. Ja miałam też wielką przy tym frajdę, choć wychodziłam z wozu umordowana, bo to potworny wysiłek: godziny w maksymalnej koncentracji, emocje, adrenalina. Ale też wiele się nauczyłam od Józefa. Jego sposób patrzenia, kadrowania chyba przeszedł na mnie i łatwiej mi było potem mierzyć się z własnymi projektami.

Przyznam szczerze, że bardzo cierpiałam w czasie pandemii, kiedy zalała nas fala spektakli streamingowych. Nie każdy, kto zna się na technice rejestrowania obrazu, będzie realizatorem wizji. Realizacja przedstawienia – powtórzę – jest jego interpretacją i albo pomoże odebrać sztukę na ekranie, albo będzie w tym przeszkodą. Tu trzeba wiedzieć nie tylko, jak i gdzie ustawić kamery, ale czuć też rytm scen, muzyki, czytać symbolikę, pamiętać, że w teatrze wszystko znaczy itd.

 

BK: Filmy dokumentalne zaczęłaś reżyserować od końca lat 90. Jakie tematy podejmowałaś, począwszy od „Kryształowej kuli”? Czy na przestrzeni lat zmieniło się twoje widzenie dokumentu? 

AKK: Oj, wcześniej! Rzucono mnie od razu na głęboką wodę. Nie wszystko nazywało się „dokumentem”, bo telewizja wymyśliła dla potrzeb rozliczeniowych gatunek „reportaż dokumentalny”, za niego nie było tantiem przy powtórkach… W swoim „Afiszu” mogłam próbować różnych form, miałam też od samego początku pracy w TVP cykl „Witryna karykaturzystów”, a portret jest formą dokumentu. Za swój pierwszy dokument uważam film o Macieju Mańkowskim („Mańkowski” 1995), potem był film „Paryskie spotkania” o polskim środowisku plastycznym w Paryżu (1996) i wreszcie duży dokument opowiadający o 50-leciu Teatru Animacji „Pięć opowieści o lalkach” (1996), kolejny duży o Joshui Sobolu, autorze „Ghetta” granego w Teatrze Nowym w Poznaniu – „Droga bez końca” (1996)… „Kryształowa kula” to dopiero 1998 rok – film o Norbercie Skupniewiczu, malarzu, ale i poecie. Czy się zmieniło moje widzenie dokumentu? Na pewno tak. Przybyło umiejętności i wiedzy o możliwościach technicznych sprzętu, na którym się pracuje, pewnie bardziej klarowna stała się narracja. Chociaż… nadal kocham konstrukcje otwarte… To tematy narzucają sposób realizacji. Zawsze mnie jednak najbardziej fascynował jeden temat: mocowanie się z materią – w każdej dziedzinie sztuki. Lubię patrzeć, jak coś powstaje, jak się wykluwa rola, obraz, tekst, rzeźba, taniec, koncert. Lubię przyglądać się emocjom, jakie towarzyszą artystom, być blisko.

 

fot. M. Zakrzewski

fot. Marek Zakrzewski

Dlatego w moich filmach ważne są detale. Spojrzenie w oczy, przyjrzenie się rękom, pojedynczym gestom. Zbieram puzzle. I z nich potem buduję opowieść. Czasami na granicy intymności. Podchodzę tak blisko, jak to tylko możliwe. Tak jest najlepiej. Wtedy film ma też aurę. Myślę, że wiele razy to mi się udało: moi bohaterowie bardziej otworzyli przede mną swój świat niż chcieli. Tak było i z Magdaleną Abakanowicz („Nierozpoznani”), i z Jerzym Satanowskim („Dojrzewanie”), i z Janem A.P. Kaczmarkiem („Powroty”), i z Krzesimirem Dębskim (cykl TVN Fabuła „Najpiękniejsza muzyka filmowa”). Od ośmiu lat działam głównie w obszarze muzyki. To nowe wyzwanie. Bohaterem jest nie twórca, ale jego dzieło. To niezwykłe doświadczenie. Trzy lata temu premierę miał mój film koncertowy „Graupner. For viola d’amore & more” – gatunek w Polsce nieuprawiany.

Jeśli z czymś to porównać, to może  – z zachowaniem proporcji, oczywiście – z filmami tanecznymi Carlosa Saury. Mój film był pełnometrażowy: 90 minut z muzyką w specjalnie dla filmu aranżowanej przestrzeni, z pewną opowieścią, i to nie tylko o muzyce… „Graupner” to był pomysł dwóch profesorów altówki: Marcina Murawskiego z Poznania i Donalda Maurice’a z Wellington, realizowany w ramach współpracy polsko-nowozelandzkiej. Na tyle dobrze przyjęty, że powstał pomysł kolejnego filmu, związanego z muzyką współczesną, no ale przyszła pandemia i projekt zmiotła… Teraz spróbowałam sił w teledysku. Takim z fabułą. Ciekawe doświadczenie.

Filmy dokumentalne poświęcone kulturze to trudny temat. One nie mają szans w telewizjach komercyjnych. Tak jak i Teatr TV. Przez krótki moment wydawało się, że TVN Fabuła będzie realizowało taką właśnie kulturową misję, ale koszty okazały się zbyt wysokie. Dokument kulturalny interesuje zbyt małą grupę odbiorców. W telewizji publicznej zostały dwa niszowe kanały TVP Kultura i TVP Historia, z niewielkim budżetem na tego typu produkcję i chyba inną już linią programową, skoro nawet transmisje teatralne zniknęły. Ośrodki regionalne to w ogóle osobna sprawa. Przemilczę. Zatem zostaje YouTube. Czyli potrzeba szalonych sponsorów, którzy dla honoru domu lub własnego kaprysu zechcą wyłożyć pieniądze na film. Przy dobrym marketingu może nie zginie w masie internetowej produkcji. Nie jest dobrze. Choć to takie filmy właśnie ocalają pamięć i to do nich będziemy wracać po latach. Na razie wygląda na to, że gatunek jest na wymarciu… Ja wróciłam do pisania. Jest tańsze w realizacji, choć wcale nie łatwiej znaleźć miejsce publikacji.

 

BK: Wiele osób pracujących w obszarze kultury to prekariat. Jakie według ciebie mogą być tego konsekwencje dla nich samych i dla branży?

AKK: Stawki za pracę dziennikarza „od kultury” bywają niewiarygodnie niskie. Nie może być tak, że za tydzień pracy dostajesz 100 czy 200 złotych. Jeśli nie zaczniemy stosować godnych taryfikatorów, to za chwilę nie będzie ludzi, którzy chcieliby się tym zajmować. Właściwie to już teraz mamy dobór negatywny do tego zawodu. Coś, co kiedyś było nobilitujące i budziło zazdrość, dziś jest na liście najmniej pożądanych zajęć. A żeby zajmować się kulturą w mediach, trzeba naprawdę mocno w siebie inwestować, mieć szeroką wiedzę z zakresu humanistyki. Do tej specjalizacji dochodzi się latami.

Obecne  stawki są właściwie świadectwem naszego stosunku do kultury. Miałam nadzieję, że pandemia coś tu zmieni, że uświadomi, jak bardzo kultura jest potrzebna, by przeżyć. Wszyscy korzystali z jej „produktów” w internecie, niektórzy próbowali nawet wejść w rolę twórców albo dziennikarzy. Pandemia minęła i wszystko mentalnie – niestety – wróciło w dawne koleiny. Znowu słyszy się, że za kulturę nie trzeba płacić, że twórcy to darmozjady, a dziennikarze od kultury powinni wziąć się do „uczciwej pracy”. Nasza praca nie jest uczciwa? Takie to proste zrobić film, przeprowadzić wywiad? Każdy umie mówić, więc przygotowanie jest zbędne? Kto by sobie zawracał głowę retoryką, prawda?

 

fot. M. Zakrzewski

fot. Marek Zakrzewski

A dobry wywiad to wielka sztuka. Nie tylko wymaga błyskotliwości, ale i wielu godzin pracy przed rozmową i po niej; nim zadasz pierwsze pytanie, musisz zdobyć wiedzę o rozmówcy większą niż on sam posiada. I nie wystarczy tego potem spisać – to trzeba jeszcze opracować. Żeby było klarownie i interesująco. Myślę, że ci, którzy decydują o naszych stawkach, często nie wiedzą, ile czasu to zajmuje. Nawet recenzja to ogrom pracy, jeśli ma być przygotowana zgodnie z regułami gatunku, a do tego dochodzą godziny spędzone na spektaklu, koncercie czy filmie. I nie, bilet nie zawsze jest za darmo i to nie zawsze jest czas przyjemnie spędzony.

Kiedy zaczynałam uprawiać ten zawód, wszystko wyglądało inaczej. Dziś chyba niewielu już pamięta, że w 1994 roku ośrodki regionalne TVP miały kilkunastogodzinny własny program. Czym się go zapełniało? Przede wszystkim kulturą. Spektakle, filmy, debaty, spotkania z twórcami, magazyny kulturalne, kabarety, koncerty, recitale. Nie trwało to długo, ale wtedy obudziła się w nas nadzieja, że to docenienie naszej pracy będzie trwać. Że tematyka kulturalna w mediach jest oczywistością. No to spójrzmy, co mamy dziś… Nie mówię o stolicy – tam jest trochę inaczej… Poza Warszawą sytuacja wygląda dramatycznie. I jeśli ten zły trend płacowy się utrzyma, no to będziemy wiedzieć, co się dzieje w kulturze nad Wisłą, ale gdzie indziej – niekoniecznie. Choć tu nie tylko o honoraria chodzi, ale i o ilość miejsca dla kultury w lokalnych mediach… Kultura potrzebuje widza, jednak potrzebuje też dziennikarza, który o niej pisze lub mówi, bo to wpływa na popyt. Naczynia połączone. A dziennikarstwo kulturalne dziś to coraz bardziej hobby. Dlatego tak wiele osób je porzuca. Ja też, po rozstaniu z TVP, przez dekadę byłam poza mediami  – pracowałam jako rzeczniczka opery, Uniwersytetu Artystycznego, Akademii Muzycznej.

 

BK: Jakie znaczenie ma dla ciebie Nagroda Marszałka?

AKK: Ta Nagroda Marszałka jest dla mnie bardzo ważna – dzięki niej mogę myśleć, że to, co robiłam, miało znaczenie nie tylko dla mnie. Chciałabym jednak, żeby nie zamykała symbolicznie mojego zawodowego życia, bo – mimo tej smutnej diagnozy dotyczącej dziennikarstwa kulturalnego – ja jednak się nie poddaję, mam wiele pomysłów i próbuję je realizować. Nie jest łatwo, ale wierzę, że  przy odrobinie determinacji wszystko jest możliwe.

 

 

Anna Kochnowicz-Kann – absolwentka filologii polskiej na UAM w Poznaniu. Dziennikarka, reżyserka, pisarka, specjalistka PR, animatorka kultury, szkoleniowiec. W latach 1994–2010 etatowo związana z TVP; realizowała magazyny kulturalne, programy publicystyczne, wywiady, koncerty, programy kabaretowe, spektakle teatralne, reportaże, filmy dokumentalne dla poznańskiego ośrodka i anten ogólnopolskich. W latach 2010–2013 była rzeczniczką prasową poznańskiej opery, następnie (2014–2017) Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu, a w latach 2020–2021 Akademii Muzycznej w Poznaniu. Od trzech lat współpracuje z Galerią Sztuki w Mosinie. Na Facebooku regularnie publikuje swoje opowiadania. Prywatnie miłośniczka jazzu, flamenco, fado i tanga.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
5
Świetne
Świetne
6
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
3