Elvis Christ Superstar
Opublikowano:
8 marca 2016
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Sprzedał około miliarda płyt na całym świecie. W latach 50. jego koncerty wywoływały zbiorową histerię, niektórym pozostało to do dziś. Co roku, 8 stycznia w Graceland, posiadłości Elvisa Presleya w Memphis, fani króla rock’n’rolla świętują jego urodziny. Bo Elvis wciąż żyje. Na scenie Teatru Nowego zmaterializował się i zmultiplikował. I daje czadu!
Wszedł nie tylko do historii muzyki, ale także do historii świata. Jego piosenki rozpoznają małolaty i ich dziadkowie, choć ci pierwsi trochę się tego wstydzą. Bo muzyka XX wieku miała jednego Króla – Elvisa Presleya. Tandetnie ubrany, z błyskotkami wszędzie gdzie się da, włosami ufryzowanymi w charakterystyczny „kaczy kuper”, z ręką zahaczoną kciukiem o szeroki pasek spodni, swoim aksamitnym głosem doprowadzał publiczność do szaleństwa. Panie histeryzowały, panom podnosiło się ciśnienie.
Wyuzdany, falujący biodrami, z lekko przymkniętymi oczami, śpiewał tak, jak nikt przed nim i nikt po nim. Łączył gatunki muzyczne, na pierwszych występach dodawał R&B do country i odwrotnie. To on przetarł drogę dla nowego nurtu – rock’n’rolla. I został jego królem. Świat go pokochał i kocha do dziś, choć niektórzy próbują łapać dystans wobec tego uwielbienia, dlatego mówiąc o nim wtrącają przynajmniej kilka słów o jego próżności i jego ptasim móżdżku.
Michał Siegoczyński reżyser i autor tekstu (wraz z Magdaleną Zaniewską) postanowili opowiedzieć historię Elvisa – od narodzin aż do śmierci. A właściwie historię narodzin zbiorowej fascynacji Królem, aż do powstania kościoła Elvisa-Jezusa. Liczbę objawień Elvisa porównuje się z szaleństwem objawień Jezusa czy Matki Boskiej. Kluczem inscenizacyjnym okazał się strumień skojarzeń współczesnego inteligenta (hipstera), obleczony w charakterystyczną frazę Masłowskiej. Biografia ikony pop kultury opowiadana językiem blokowisk, ulicznym slangiem, telewizyjnym nadęciem, pretensjonalnym kuratorskim bełkotem – świetnie sprawdza się na scenie.
Surrealizm, pastisz, groteska, inteligentny dowcip – wypływający zarówno z obserwacji rzeczywistości, jak i z samego języka, wywołują salwy śmiechu wśród publiczności.
Obok Elvisa (w kilku postaciach, każda świetnie zagrana m.in. Mariusz Zaniewski i Anna Mierzwa) pojawiają się jego „kumple”, którzy muzycznie wiele mu zawdzięczali, choć nie każdy się do tego przyznawał. Jest oczywiście John Lennon (Grzegorz Gołaszewski) z Yoko Ono (Martyna Zaremba), świetnie sparodiowani w swoim pacyfistyczno-ekologicznym świrowaniu. Obśmianie performance’ów Yoko Ono np. tego, w którym przedstawia swoją wersję piosenki „Love me tender” Presleya, należy do bardziej smakowitych kąsków przedstawienia.
Żeby było zabawniej, w rozmowach muzyków pojawiają się polskie akcenty: „Potrzebujesz odkupienia, jak Soplica, k…” – mówi Lennon do Elvisa (skojarzenie czysto językowe – jak odkupienie, to Soplica). Podczas prezentacji rodziców Presleya, widocznych na ogromnym monitorze (znakomicie obsadzeni Małgorzata Łodej-Stachowiak jako matka i Jerzy Andrzejewski – ojciec), w tle słychać muzykę z filmu „Noce i Dnie”. Puszczeniem oka do publiczności jest dancing, na który wkracza para Amerykanów w średnim wieku, sparowana poprzez jakiś randkowy portal. Z sufitu zjeżdża migoczący żyrandol, z głośników płynie rodzimy Krzysztof Krawczyk: Gdy nam śpiewał Elvis Presley/Świat miał trochę więcej barw/Pod palmami „Blue Hawai”/ Kołysało „Good Luck Charm”/”Love me tender” kochaj czule/Na prywatce aż po świt…
Prócz Lennona w sceniczny świat Presleya wkracza też Jim Morrison (wokalista „The Doors”, też uznawany przez swoich wielbicieli za wiecznie żywego) – w tej roli świetny Michał Kocurek, z gołą klatą, wystylizowany na Morrisona z sesji zdjęciowej „Young Lion”. Jest i Michael Jackson (z okresu fascynacji córką Presleya – Lisą Marie) – bardzo muzykalna Anna Mierzwa, znakomicie sprawdza się zarówno w roli Jacksona (śpiewając w typowy dla niego sposób, trzymając ręką na przyrodzeniu), jak i we wszystkich odsłonach Presleya, zarówno na scenie, jak i na ekranie.
Opowieść o tym, jak powstawała legenda Elvisa, toczy się zarówno w oknie sceny, jak i na ogromnym ekranie – tu wyświetlane są obrazy, rozgrywające się m.in. w stojącym na scenie aucie, na podłodze albo w wielofunkcyjnym blaszaku (element scenografii). Ten zabieg, to rozpoznawalny charakter pisma Siegoczyńskiego, znany wcześniej z „Domu lalek”. Reżyser starał się pokazać fenomen Elvisa na tle epoki, unikając jednoznacznej oceny, woli raczej obserwować jego drogę oczami pokolenia albo komentować jego twórczość ustami współczesnych nam youtuberów – świetna scena trójki youtuberów, którzy wielkość artysty oceniają ilością odsłon jego hitów w internecie.
Takich scen, które są perełkami spektaklu jest znacznie więcej, choćby dialog Elvisa z Panem Bogiem (Mariusz Puchalski), siedzącym na toalecie, z opuszczonymi spodniami i macbookiem na kolanach. Właśnie jest w trakcie oglądania kolejnego sezonu serialu „Lost. Zagubieni”, który bardzo go wciągnął, w związku z czym, niewiele czasu ma dla Elvisa. Świetnie rozpisana została też scena tańca do piosenki „Kung fu fighting” czy wspólnoty dusz artystów porzuconych, czyli Elvisa i Morrisona albo jedna z ostatnich – kiedy Presley (Ania Mierzwa) śpiewa „My way”, piosenkę, którą wykonywał na ostatnim bodaj swoim koncercie w 1977 roku.
Muzyka Elvis w jego czasach okazała się rewolucyjna, choć on sam tego w ogóle nie zakładał, chciał po prostu bawić publiczność i tyle. Dla pokolenia młodych ludzi stała się jedynym możliwym wyborem, bez którego coraz trudniej było im żyć. Fani Króla bardzo przeżywali jego wcielenie do armii, bo raptem urwały się koncerty i bezpośredni kontakt z idolem. Na szczęście trwało to tylko dwa lata i jeszcze bardziej nakręciło koniunkturę na jego koncerty i związane z nim gadżety.
Podczas służby w Niemczech Elvis poznał swoją przyszłą żonę, Priscillę Ann Beaulieu (bardzo dobra Marta Szumieł) – wtedy młodziutką czternastolatkę. Pobrali się w 1967 roku, niecały rok później urodziła się im córka, Lisa Marie (Karolina Głąb). Priscilla życia łatwego nie miała – o swojej samotności opowiada z ekranu – i choć kochała Elvisa, odeszła od niego. Ameryka nie mogła jej tego wybaczyć. Wyznawcy Elvisa jeszcze gorliwiej przemierzali za nim wszystkie stany Ameryki. Modlili się do niego i zapalali lampki przed jego zdjęciami. Kościół Elvisa rósł w potęgę. Jego menadżer Colonel Parker (Mariusz Puchalski) zacierał ręce.
Historycznie rzecz biorąc, kariera Elvisa straciła impet na początku lat 60., kiedy na scenę zaczęli wkraczać nowi wykonawcy: The Beatles, The Rolling Stones, The Doors czy Bob Dylan.
Pod koniec lat 60. muzyka Presleya stała się mało oryginalna i coraz mniej popularna. Ale swoich wyznawców nie straciła nigdy, kult Elvisa rozwijał się bowiem niezależnie od rzeczywistości i nie potrzebował już żadnego wsparcia z jej strony.
Spektakl „Elvis” w Teatrze Nowym mógłby może być nieco krótszy (trwa cztery godziny z dwiema przerwami), ale na pewno uszczęśliwi wszystkich, którzy lubią inteligentną grę konwencją muzycznej biografii, wziętą w wielki nawias – epistemologiczny – jak należałoby powiedzieć, pozostając wiernym frazie Masłowskiej. Tym, którzy po spektaklu będą chcieli dołączyć do kościoła Elvisa podpowiem – za realizatorami przedstawienia – podobno co osiem lat Elvis materializuje się w Ciechocinku, tamtejsze powietrze do złudzenia przypomina mu Graceland…
Teatr Nowy w Poznaniu, „Elvis” w reżyserii Michała Siegoczyńskiego. Premiera 5 marca 2016 roku.
CZYTAJ TAKŻE: Muzyka bezcenna w Wielkopolsce #2
CZYTAJ TAKŻE: Moja Wielkopolska 2018: Imigranci, tradycje i codzienność
CZYTAJ TAKŻE: Zakamarki: nieco inne spojrzenie na dziecko