Goście Radziwiłłów: Maurycy Dudek
Opublikowano:
11 czerwca 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
W lipcu 2023 roku, w ramach programu pt. "Goście Radziwiłłów", odbyła się trwająca 3 tygodnie rezydencja literacka. W jej trakcie, pięć osób pracowało nad swoimi autorskimi utworami.
Program „Goście Radziwiłłów” został zainicjowany przez Samorząd Województwa Wielkopolskiego w roku 2020.
Rezydentów zaprosił Pałac Myśliwski Książąt Radziwiłłów w Antoninie – Dom Pracy Twórczej.
Jednym z uczestników Programu „Goście Radziwiłłów” był Maurycy Dudek, który w Antoninie pracował nad powieścią „Arbuz na gorąco”. Poniżej prezentujemy fragment ksiażki.
Ukochany zarządza odpoczynek. Miejsce wybieramy losowo i parkujemy nad ogromnym jeziorem.
Kiedy zjeżdżamy po cudzych śladach ku wodzie, te urywają się nagle i teren zamienia się w wyschnięte, spękane błoto. Między nami a wodą pojawia się podobna do świeżo wylanego betonu łacha ciemnoszarego szlamu.
Funilla wyskakuje z auta i biegnie ku wodzie zapadając się głęboko w szary osad. Przez resztę dnia będzie biegać w kółko, kąpać się, brodzić, skakać po w piachu i tarzać w trawach.
Trawy są dość daleko od brzegu, za nimi rozciąga się pas martwego, zaschniętego błota, na którym stoimy a dalej zaczyna szlam, który ma lekki, ale na dłuższą metę uciążliwy, zapach. Przy brzegu podłoże jest całkiem rozmiękłe, pies z łatwością kopie w nim rowy irygacyjne. Niech się bawi.
Kiedyś ten rozmokły grunt z pewnością sięgał wyżej. Parkując minęliśmy wyschnięte i zastygłe pro memoriam ślady po aucie, które wpadło praktycznie po osie w gęste błocko. Miałam przez to gonitwę myśli:
– Czy my też wpadniemy? I kto nas wyciągnie?
Mam doktorat z czarnowidztwa a nasze auto jest spore i ciężkie. No i nie do końca wiem, gdzie jesteśmy, bo w takich razach Internet zazwyczaj nie działa, więc tutaj oczywiście nie ma zasięgu. O namiarach GPS szkoda marzyć. I co powiedziałabym dzwoniąc pod numer alarmowy?
– Proszę pana jesteśmy w krzakach nad jeziorem! My ne sme na jeziroto w chrastitie!
W każdym razie nie zapadliśmy się. Przeciwnie, rozłożyliśmy obóz i to mimo błotnego zapachu okolicy.
Widok był przecudowny, jezioro długie i kręte a my zaparkowaliśmy dosłownie na samym jego końcu. W zasięgu wzroku, choć bardzo daleko, po obu stronach akwenu biwakowali zmotoryzowani rybacy. Woda była ciemnozielona. Z uwagi na zwały błota na brzegu, żadne z nas nie poszło jednak sprawdzić czy ciepła. Honory domu pełnił w tej sprawie pies.
Wypiłam kawę, zjadłam, poczytałam, porobiłam to i owo. Kiedy pies wieczorem był szykowany do snu (ach te rozkosze wspólnego spania) okazało się, że mimo kąpieli, na co zużyliśmy ze trzydzieści litrów z ograniczonych zapasów czystej wody, mimo wykwintnego psiego szamponu, szorowania i co tam jeszcze robi się z psem po długim i brudzącym spacerze, kolor błota na całych łapach i podbrzuszu pozostał.
– Czy to jej nie zaszkodzi? – odezwał się we mnie docent doktor habilitowany panikarstwa.
Takie oraz inne, równie straszne myśli, nie dawały mi spać. Wiem, wiem: kocia ciocia, ale przyznaję się: kocham naszego psa.
Patrzyłam jak powoli znikają w mroku kolejne obozowiska na brzegach jeziora, jak zapalają się lampy i biwakowe latarenki, jak zapada zmierzch a potem noc.
W nocy Internet działał jak złoto. Więc sobie doczytałam.
To, co na mapie było oznaczone jako długie, piękne jezioro było Tamą Zhrebczewo na rzece Tundża. Rzeki, jeśli już o tym mówimy bardzo czystej – czyli pies powinien przeżyć. Osiem kilometrów dalej była zaś cerkiew świętego Iwana, która do tej pory znajdowała się pod wodami zapory, ale teraz, zapewne chwilowo, woda była na tak niskim poziomie, że do cerkwi można dojść suchą nogą.
– Korzystajcie! – zachwalał pan w komentarzach na Goole Maps.
Ale skoro na drugim końcu jest zapora… to czy ONI nie puszczą w nocy wody?
Tak mnie to wszystko wybudziło, że siedziałam do rana patrząc na złoty księżyc i jego odbicie, w wodzie większe i bardziej złote od oryginału. Dookoła, u rybaków, lampki też paliły się przez całą noc.
– Zaleją nas dzisiaj czy nie zaleją – głowiłam się analizując budowę jazu, nim uznałam, że skoro Zhrebczewo to zbiornik i zapora, to woda naciska w drugą stronę i zalać przez naciśnięcie guzika nas nie mogą. Za to przeczytałam tamtej nocy całe kompendium na temat funkcjonowania i budowy tam oraz zapór. W razie potrzeby, służę.
Oczywiście czytałam po ciemku, na telefonie. Ukochany i pies spali a ja byłam cichutka jak myszka. I oczywiście to do nas, a nie do rybaków, przyszły zwierzęta, żeby bobrować w śmietniku.
Tym razem Funilla okazała się czujna i spłoszyła ciekawskich. Ale co to mogło być? No, myszki na pewno nie. I nie niedźwiedź. Ani pies. Ukochany twierdził, że rosomak. Rosomak? Dlaczego akurat rosomak, który kojarzy mi się z tundrą?
Kto by to nie był, u nas się nie najadł. Nie mieliśmy wielu odpadków, jeszcze na dodatek nadających się dla rosomaka.
Następnego dnia rano posprzątaliśmy po nieznanym zwierzaku i pojechaliśmy te osiem kilometrów do zalanej cerkwi świętego Iwana.
Dotarliśmy na miejsce piaszczysto-kamienistą drogą pełną niespodzianek i podstępnych pułapek zastawionych przez bułgarskie drogi na niewinne na auta a ostatni odcinek przeszliśmy pieszo. Przed nami, w zagłębieniu, wśród dawnych łąk, wznosiły się mury cerkwi, za nią, na wysokim brzegu, może sześćset metrów dalej, stał rozpustnie elegancki, wielki dom z czerwonym, figlarnie łamanym we wszystkie strony, dachem. Tam zapewne woda dotąd nie dochodziła a właściciele wierzyli, że nigdy nie dojdzie.
Za to cerkiew niewątpliwie była zalana. Zbudowano ją z polnych kamieni. Ściany już wyschły, ale czarne zabarwienie, dobrze nam znane z łap Funi, wyraźnie wskazywało linię wody, która sięgała do dwóch trzecich wysokości murów. Na ścianach, ktoś pospiesznie wylał ławę powstrzymując nieuchronny rozpad budynku. Przy bocznym wyjściu ktoś inny ułożył stopnie z kafli tarasowych. Tuż obok jeszcze ktoś usypał hałdę śmieci, układając na wierzchu kubek po kupionej w automacie coli.
Wewnątrz wierni ustawili ikony i skromne naczynia liturgiczne. Nad wejściem jakiś dobry człowiek dopasował do portyku tekturową kopię ikony ze świętym Iwanem.
Właśnie podziwiałam Iwana kiedy nadjechał cowboy.
Przystojny brunet jechał konno a koń na grzbiecie nie miał siodła tylko zielony kocyk. Przed nimi szły niespiesznie kawowe i kremowe krowy, które pan zaganiał prowadząc konia kolanami lepiej niż Clint Estwood. Przypomniały mi się jednocześnie pokaz mistrzowskiego ujeżdżania, który widziałam w Karpaczu i wszystkie westerny świata.
– Dziki wschód – pomyślałam czule o naszych bułgarskich braciach.