Goście Radziwiłłów. Robert Czerniak
Opublikowano:
26 lutego 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Latem ubiegłego roku, w ramach programu pt. "Goście Radziwiłłów", odbyła się sześciotygodniowa rezydencja literacka. W jej trakcie, pięć osób związanych z Wielkopolską i aktywnych w dziedzinie literatury, pracowało nad swoimi autorskimi utworami.
Program „Goście Radziwiłłów” został zainicjowany przez Samorząd Województwa Wielkopolskiego. W roku 2020 odbyła się jego pilotażowa edycja.
Rezydentów zaprosił Pałac Myśliwski Książąt Radziwiłłów w Antoninie – Dom Pracy Twórczej.
Jednym z gości pałacu był Robert Czerniak. Prezentujemy fragment książki pt. „Majańskie opowieści”, nad którą pracował w trakcie swojej antonińskiej rezydencji.
Dzień szósty / Cenota SA’AC HAA i pierwszy biwak
Pobudka
Bladym świtem byłem już na równych nogach. Krzysztof jeszcze spał, więc samotnie wybrałem się na spacer po okolicy. W dziennym świetle chciałem dokładnie zobaczyć jak wszystko zostało tu urządzone. Byłem pełen podziwu dla pracy, jaką ludzie włożyli w zagospodarowanie niewielkiego skrawka ziemi, a robili to w nadziei, że ktoś ich tutaj odwiedzi. Zauważyłem, że Pepe też się już wyłonił ze swojej chaty i z dość dużej odległości, która mogła być kłopotliwa do pokonania dla siły ludzkiego głosu za pomocą gestów zapytał mnie czy ma rozpalić ognisko. Odmachałem, że tak i poszedłem obudzić Krzysztofa. Najpierw jednak włączyłem kamerę i postanowiłem sfilmować tę niecodzienną pobudkę. Dlaczego niecodzienną? Ponieważ dość rzadko budzimy się w tak niezwykłych miejscach jak to, w jakim nieoczekiwanie wczoraj się znaleźliśmy. Poszło dość gładko, bo siostrzeniec bez problemu zareagował na moje radosne, lecz gromkie „dzień dobry”. Zaczął się przeciągać i chwilę porozmawialiśmy o emocjach minionego wieczoru. Po jego zadowolonej minie wnioskowałem, że wcale nie ma zamiaru wyłazić ze swojego śpiwora. Wywabiłem go obietnicą pysznego śniadania, no i oczywiście podziemnej kąpieli.
A jednak przetrwali!
Krzątanina w kuchni zajęła około godziny i w tym czasie wypytywałem gospodarza o występujące tutaj gatunki drzew oraz, o to, do czego ich drewno się nadaje. Wśród nazw, jakie Pepe wymieniał w języku Maya pojawiły się: SAKPICZ, HABIM, CZAKA, a także MOP. Interesujące było wyraźne akcentowanie poszczególnych sylab, które brzmiało tak, jakby się ktoś krztusił. Próbowaliśmy powtórzyć niektóre słowa, ale podobno, jako Europejczycy mamy inaczej wykształconą głośnię, więc się nam to nie udało. Za to zrobiło się dość zabawnie i Pepe się trochę przed nami otworzył. Dowiedzieliśmy się, że duża część Majów, a zwłaszcza osoby, które są już po pięćdziesiątce nie mówią płynnie w języku hiszpańskim. Rozumieją i znają dużo słów np. liczebniki, ale jeśli nie muszą, to wolą mówić po swojemu. Podobno na Yucatanie i tu mam na myśli cały Półwysep żyje, aż pięć milionów Majów. Z uwagi na niski wzrost raczej nie mieszają się z innymi grupami etnicznymi. Ciekawe, co na to eksperci, ponieważ słyszałem opinię z około naukowego źródła, że Majowie to już taka zapomniana kultura.
Podziemny szlak
Dzierżąc w dłoniach sprzęt fotograficzny i akcesoria do kąpieli oznajmiliśmy przewodnikowi naszą gotowość do zejścia w głąb jaskini. Pomiędzy sobą rozdzieliliśmy zadania, które polegały na tym, że jeden miał robić zdjęcia, a drugi został operatorem kamery. Ledwo przeszliśmy pierwszy ciąg schodów, jaki przeniósł nas o 10 lub 15 metrów niżej na wskutek panującej pod ziemią wilgoci zbuntował się sprzęt. Oba urządzenia zaczęły tracić ostrość. Wyjąłem z kieszeni zaczarowaną szmatkę, taką do czyszczenia okularów i co pół minuty osuszałem nią obiektywy. Trochę pomogło, ale stwierdziliśmy, że to nie zdjęcia są w tej przygodzie najważniejsze. Nie chcąc odbierać sobie frajdy z samego poznawania jaskini zrobiliśmy powtórkę z geologii.
Podziemny szlak wliczając w to liczne schody i przepastne zakręcone korytarze nie miał więcej niż pół kilometra. Strome zejścia były doskonale zaporęczowane. Nawisy skalne zraszała woda, a w przesyconym wilgocią powietrzu unosiła się pozytywna aura bijąca od tego miejsca. W niektórych przewężeniach mogła zmieścić się tylko jedna osoba.
Główna komora, do jakiej dotarliśmy po piętnastu minutach pozornie nie wyglądała na dużą, jednak jak się ją obserwowało z poziomu lustra wody wywierała piorunujące wrażenie. Cały sufit pokrywały sople z rozpuszczonych i ponownie zastygniętych przez długie lata minerałów, a swoją formą przypominały kościelne organy lub misternie utkaną kurtynę. Dyskretne oświetlenie dodawało tajemniczości temu wyjątkowemu miejscu. Dla bezpieczeństwa pływających przewieszono tu dwie krzyżujące się liny, których w razie potrzeby można było się chwycić.
W bardzo przejrzystej wodzie, której głębokość trudno nam było oszacować żyły niewielkie ryby z rodziny sumowatych. Wapienne podłoże, na jakim załamywało się przenikające, aż do dna światło tworzyło wielowymiarową czeluść, ale możliwe, że ta głębia sięgała do trzech, a nawet pięciu metrów. Rozgrzana do 32 stopni Celsjusza woda, aż zachęcała do kąpieli. Jako pierwszy mokrej radości zakosztował Krzysztof dając nura strzałką na odległość dobrych dziesięciu metrów.
Kiedy przyszła kolej na mnie doświadczyłem czegoś naprawdę niezwykłego. Poczułem się jak w ogromnej wannie wyrzeźbionej z kamienia i brakowało mi tylko majestatycznej muzyki wygrywanej na prawdziwych instrumentach. Podczas, gdy zażywaliśmy kąpieli Pepe czuwał nad naszym bezpieczeństwem. Odniosłem wrażenie, że trochę się nudził. Zapytałem go później czy nie myślał o tym, żeby na czas asystowania turystom, który zazwyczaj wynosi kilka kwadransów wziąć ze sobą na dół do poczytania gazetę, albo książkę.
Droga powrotna wydawała się zdecydowanie krótsza. Dla spokojności, że jednak nie wracamy z pustymi rękoma zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć z zupełnie innej perspektywy. Łudziliśmy się, że choć część z nich będzie dostatecznie ostrych, żeby pokazać je później znajomym.
Zaraz po wyjściu na powierzchnię zaczęliśmy szykować się do drogi. Przed nami znów rozpościerało się nieznane. Pożegnaliśmy się z przewodnikiem, któremu obiecałem, że jak wrócę do Polski, to o tej cenocie napiszę lub opowiem.
Robert Czerniak jest specjalistą w dziedzinie turystyki oraz absolwentem Wydziału Nauk Geograficznych i Geologicznych na UAM w Poznaniu. Od ponad ćwierćwiecza z wielkim zainteresowaniem poznaje świat. W Ameryce Łacińskiej zakochał się w chwili, kiedy po raz pierwszy odwiedził Karaiby. W książce pt. „Majańskie opowieści” chce czytelnikom przybliżyć ten obszar świata – ale nie w sposób naukowy, tylko popularyzatorski. Książka ma też pokazać, jak ważny jest dialog międzypokoleniowy. Rowerową wyprawę do Meksyku autor zorganizował wraz ze swoim wówczas 22 letnim siostrzeńcem.