Ile razy jeszcze zranisz mnie, mówiąc, że nie umiem prosto kroić chleba
Opublikowano:
5 grudnia 2018
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Zdaje mi się, że chodziło o wiersz Tennysona „Pani z Shalott”, ale nie jestem pewna. Mam na myśli tę sytuację, kiedy Ania Shirley spławiła się przeciekającą łódką, próbując zadośćuczynić po równo: swojej potrzebie romantyczności i uwielbieniu dla tekstu poetyckiego.
Miewam zajawki jak Ania Shirley – albo przynajmniej tak jestem postrzegana przez bliskie mi osoby –to znaczy przeciekającymi łódkami spławiam się nader często. Te moje zachowania, balansujące na granicy egzaltacji i głupoty, spotykają się z nieco chybionymi interpretacjami. Oto przykład, jak widzi mnie córka:
Zgłosiłam się niedawno na pozoranta w ratownictwie, z zamiarem leżenia w nocy w lesie i czekania, aż znajdą mnie psy szkolone do znajdowania zaginionych osób. Opowiadam o tym córce.
– Ale to jest jakiś protest? – pyta.
Nie bardzo rozumiem, przeciwko czemu miałby być ten protest, mówię.
– Przeciwko samotności – mówi córka. – Tak, to bardzo w twoim stylu – dodaje. – No idź, tylko się offem spryskaj.
Oczywiście nie spryskałam się i nie poszłam, bo w ostatniej chwili, zawodząc wszystkich, ale ratując siebie, przypomniałam sobie, że się boję ciemności, ciszy i dużej części przyrody ożywionej.
Należy zauważyć (patrząc na poniższego mema), że sytuacje okołochlebowe mają dla kobiet potencjał raniący.
Już pominę, że drożdżówka zmienia kobiece ciało w dmuchany fotel – jest to jedno z koszmarnych prawideł horroru, w którym obsadza nas współczesna estetyka, niektóre z nas na stałe, inne na szczęście tylko w epizodach.
Ja bym w sumie mogła sobie pobyć przez jakiś czas takim fotelem, byle równo nadmuchanym – niestety, subprawidło do tego prawidła zakłada, że słodka bułka utuczy cię przede wszystkim w miejscu, które najbardziej chciałabyś ukryć.
Estetyka jednak to kontekst, którym dojrzała kobieta potrafi zarządzać, gorzej gdy wokół chleba powstanie ci konflikt bardziej etyczny albo – najgorzej – z zakresu rozwoju osobistego.
Znałam raz zaklinacza koni i szanowałam go ogromnie: jego spokój, jego rękę do zwierząt, jego ogólną kinestezję, a jego uważny stosunek do świata ogromnie mi imponował. Dla, nomen omen, chleba, zaklinacz prowadził końskie obozy dla nastoletnich dziewcząt.
Nastoletnie dziewczęta, wiadomo, jakie są: niespokojne i nieuważne, choć kinestezję też miewają ujmującą. Zasadą było, że na tych zgrupowaniach dziewczęta „pasły się” same, to znaczy same przygotowywały kolację z tego, co znalazły w kuchni, a znajdowały tam między innymi chleb. Krojony, w folii. Mój znajomy zaklinacz niejednokrotnie utyskiwał na sposób, w jaki niespokojne i nieuważne dziewczęta dostawały się do tego chleba – rozdzierając folię mniej więcej pośrodku bochenka, zamiast rozewrzeć drucik na folii u jego – bochenka – szczytu. Bądź podstawy, zależy jak na bochenek patrzeć.
Napisałam „utyskiwał”, ale to było coś znacznie głębszego, miało się wrażenie, że kiedy któraś z dziewcząt wreszcie otworzy ten chleb jak należy, zaklinacz się z nią co najmniej ożeni. Na szczęście był już wystarczająco żonaty, bo gdyby istotnie miał czekać na to, aż piętnastolatka na węglowodanowym głodzie otworzy chleb w duchu mindfulness – czyli jeszcze trzy lata, gdy prawo pozwoli jej na zamążpójście, raczej by się nie doczekał.
Tak więc chleb. Ten w folii rozrywam pośrodku i wybieram największą kromkę, a potem nie znajduję w sobie dość determinacji, by go porządniej zawinąć, więc obsycha i jest po chlebie, i już tylko koń ma z niego jakiś pożytek. To znaczy miałby, gdybym miała konia. Ten bez folii natomiast okrawam z obu stron i czasem jeszcze z boczków – gdy widzę bochenek, nie umiem się powstrzymać, żeby nie uzyskać z niego maksymalnej ilości tak zwanych piętek. Ten chleb również obsycha i również jest po chlebie.
Nigdy nie było to kością niezgody ani punktem spornym w moich relacjach międzyludzkich, może co najwyżej raz. Również nagminne krzywe krojenie nigdy nie stało się powodem, dla którego ubrałabym się tak ładnie, jak pani na memie i z płaczem spławiła łódką. Zazdroszczę jej, bo taka reaktywność świadczy o temperaturze jej związku, a także ładnie wygląda na zdjęciach.
W katalogu memów z Wenus na komunikacyjnym biegunie wobec nimfy w łodzi stoi blond policjantka, która na pytanie: „Czy mogę już jechać?”, zadane przez zatrzymanego przez nią kierowcę, odpowiada: „Rób, co chcesz”, na: „Za co ten mandat?” – „Nieważne”, na: „Jaki jest powód zatrzymania?” – „Domyśl się”.
Czasem czuję, jakby rzeczywistość, która mnie otacza, komunikowała się ze mną na modłę tej policjantki, wpędzając mnie w stupor swoją nieprzeniknionością i chaosem. Ratuję się wówczas, wchodząc w tryb rycerza z dowcipu, który pomalował konia na zielono, żeby dać królewnie szansę spytać: „A co ten koń taki zielony?”, a sobie – odpowiedzieć: „Zielony jak zielony, ale może się, królewno, pobzykamy”.
Dalej w dowcipie jest trochę smutno, bo gdy królewna pyta o możliwość bzykania, zafiksowany na swoim planie rycerz odpowiada: „Pobzykamy, jak pobzykamy, ale zobacz, królewno, jakiego mam zielonego konia”, natomiast w życiu dalej bywa zazwyczaj wesoło. Jeśli odpowiednią liczbę razy przejedziesz się przed nią na pomalowanym na zielono koniu, rzeczywistość prędzej czy później zaproponuje ci seks.
JUSTYNA BARGIELSKA – ur. 7 lipca 1977 r., poetka i prozaiczka. Autorka tomów poetyckich i książek prozatorskich. Jej prozatorskim debiutem były „Obsoletki” (Wydawnictwo Czarne, 2010), za które otrzymała nominację do Paszportów „Polityki”. „Małe lisy” (2013), drugi tom prozatorski został nominowany do Nagrody Literackiej Nike. W 2016 r. nakładem Wydawnictwa Wolno ukazał się picture book „Obie”, poświęcony macierzyństwu i byciu dzieckiem, do którego Bargielska stworzyła prozatorski tekst, a Iwona Chmielewska obrazy. Ostatnio opublikowała zbiór opowiadań dla dzieci „Siedem przygód Rozalii Grozy” (2017). Mieszka w Warszawie.
CZYTAJ TAKŻE: Królowa elfów
CZYTAJ TAKŻE: Nie ogarniam planu tego kina