fot. Archiwum redakcji

Ile trwa współczesność?

Na kolejnym odcinku muzycznych wędrówek znalazły się trzy udane koncerty i jeden eksperyment z zakresu teatru muzycznego.

Operka

29 listopada w Sali Wielkiej CK Zamek miała miejsce premiera „Operki/Mizofonii”, czyli pierwszej z prób obmyślonej przez Rafała Zapałę gry z konwencją operową, do której zaprosił Kubę Kaprala oraz Monikę i Huberta Wińczyków. Jak zapowiadali twórcy:

 

„Operki to małe, kameralne spektakle. Poprzez nie próbujemy wykorzystać operową formę do aktualnych celów sztuki przydatnej, zaangażowanej i angażującej. To platforma nowych form, doświadczeń i relacji społecznych. Nie interesują nas już archetypowe tematy, mity i update’y klasycznych opowieści”.

 

Dodawali również:

 

„Treścią, tematem i librettem stał się fragment luźnej rozmowy, która odbyła się pomiędzy osobami tworzącymi spektakl. Kuba Kapral, grający samego siebie, opowiada o remontach i budowach, jakie toczyły się przy ulicy Wilczak w Poznaniu w 2012 roku. Gramy, pokazując realne doświadczenie remontowo-budowlanego hałasu, akustyczną codzienność osiedlowego życia”.

 

I faktycznie tak było, mogliśmy usłyszeć choćby prawdziwe wiercenie. Mimo bogactwa warstwy akustycznej uwagę najbardziej przyciągał wypowiadany przez Kaprala tekst. Historia osaczenia przez odgłosy budowy była przejmująca i wciągająca, nawet jeśli nie wiedziało się, że to rzeczywista historia z jego życia.

 

fot. materiały organizatora

fot. materiały organizatora

Ciekawym zabiegiem było powtarzanie pewnych treści wraz z ich rozbudowywaniem o kolejne słowa. Trzeba jednak zaznaczyć, że byliśmy daleko od jakiejkolwiek operowości, nie było w zasadzie śpiewu, co nie jest zarzutem. Jak rozumiem, opera jest dla Zapały jedynie punktem wyjścia  własnych poszukiwań.

One okazały się tutaj bardzo interesujące.

Przestrzeń

Następnego dnia wybrałem się do pobliskiej Auli Nova Akademii Muzycznej, gdzie odbywał się kolejny z cyklu koncertów wielokanałowych, tym razem pod wieloznacznym tytułem „Przestrzeń”. Wieczór rozpoczął utwór „Iridescence” Aleksandry Słyż, którego wersję miałem już okazję na tych łamach opisywać, kiedy był prezentowany w ramach Maszyny Koncertowej. Pamiętam, że wtedy odbierałem go przez słuchawki, ciekawie więc było porównać wrażenia.

Wyłapałem wówczas:

 

„pociągająco opalizujące brzmienia instrumentów smyczkowych, prześwitujące przez pociągłe tony elektroniki”.

 

Teraz usłyszałem chmury smyczków, które wzbierają, a w to wchodzi niski dron, który potem ustępuje na rzecz wiolonczeli – trudno powiedzieć, czy samej, czy przetworzonej albo z dodatkiem elektroniki. Nadal uważam, że to bardzo dobry utwór. Następna w programie była „CUEMSfonia” Wojciecha Błażejczyka, w większości zbudowana z fragmentów wypowiadanej nazwy Studio Muzyki Elektronicznej Uniwersytetu Chopina (skrót angielskiej jej wersji znalazł się w tytule).

 

Aleksandra Słyż, fot. A. Dankowska

Aleksandra Słyż, fot. A. Dankowska

Kompozytor określa utwór swoistym hymnem studia, nic więc dziwnego, że rzecz ma charakter popisowy. Jest niczym trailer filmu sensacyjnego, są bity, zgrzyty mowy, tempo narasta, sugestia katastrofy, moment zatrzymania i dalej więcej bitów, ale też moment wytchnienia, znalazło się nawet miejsce na fragmencik drum’n’bassowy. Kolejnym punktem było prawykonanie „…and the space will have us all” Michała Janochy na kwintet instrumentalny i tzw. taśmę. Kompozytor bardzo pomysłowo kształtował relacje między żywymi instrumentami a warstwą elektroniczną. Oba komponenty z początku często były ze sobą zespolone, ale nie było to koniecznością.

Bywało i tak, że z głośników leciały jakieś drobne dźwięki, może i nawet przetworzenia instrumentalnych, a instrumenty grały swoje z ciekawym narastaniem bez oczywistości. Była w tym jakaś aura niepokoju, zapamiętałem też bardzo fajny moment, kiedy pod instrumentami otworzyła się elektroniczna otchłań, a one balansowały jak na linie, po czym taśma się z nimi złączyła.

Koncert zamknął najstarszy w tym gronie „Hybridae” Stefana Prinsa z 2012 roku. Dawno to czy niedawno? W muzyce współczesnej cała epoka, w czym utwierdziła mnie rozmowa ze znajomym kompozytorem, który po koncercie stwierdził, że ten utwór bardzo się zestarzał. Mi się akurat spodobał, był wyraźnie inny od poprzednich, drażnił glitchami, gryzącymi i drapiącymi dźwiękami, odgłosami kruszenia, walnięciami i bryzgami, przetoczeniami i zderzeniami, zawieruchą, ale nie bezładną nawałnicą.

Non Molto

Na Akademię wróciłem 9 grudnia, gdzie w Sali Błękitnej miała miejsce szósta odsłona cyklu Non Molto, poświęconego muzyce solowej i kameralnej. Skrzypaczka Anna Kwiatkowska rozpoczęła swój koncert od „Rapsodii” Lidii Zielińskiej z 2004 roku. Pierwsza myśl: jak dobrze zestarzała się warstwa elektroniczna z przetworzonymi głosami i brzmieniami niczym kosmiczne organy. Skrzypce w pierwszej połowie były jakby zagonione, nerwowe, w drugiej przyszło uspokojenie i refleksja z dużą ilością przeciągłych dźwięków. Dobrze, że ten utwór został przypomniany – podobnie zresztą jak drugi punkt programu, czyli „Eidos I” (1977) wciąż chyba niewystarczająco docenionej Barbary Buczek.

 

Utwór był bardzo zróżnicowany, były tu dźwięki postrzępione, ale też śpiewne, zatrzymujące się, ale też wyskakujące, jeśli powtarzanie, to niedokładnie tego samego. Urwał się nagle, aż chciałoby się więcej! Nie da się tego powiedzieć o „de terrae fine” (2001) Georga Friedricha Haasa, który wydał się zbyt długi (ale przecież wyprawa na kraniec Ziemi musi trochę potrwać). Nie zmienia to faktu, że zdarzały się tam momenty hipnotycznej chwiejnej melodii, powolnych cierpliwych przeciągnięć, urzekające wysokie motywy, wrażenie robiła też konsekwencja.

Wśród kompozytorów prezentowanych przez Kwiatkowską znalazł się również Rafał Zapała, którego „No Meaning Detected” (2017) także buduje pewną sytuację sceniczną, bo wprost przemawia do odbiorców. Głos jest tym razem wyzywająco wręcz nieżywy, bo syntetyczny. Co nie znaczy, że łatwiej zbyć treści przez niego przekazywane, czyli serię prowokacyjnych stwierdzeń i pytań dotyczących współczesnej muzyki. Zwróciło moją uwagę, że podobnie jak w „Mizofonii”, także tutaj instrument często gra tak, żeby niejako pokryć dźwięki mowy. Ten utwór też dobrze się zestarzał.

Amadeus

Następnego dnia poszedłem do Auli UAM, gdzie występowała Orkiestra Amadeus prowadzona przez Agnieszkę Duczmal. Wieczór rozpoczął „Koncert na dwoje skrzypiec d-moll” Johanna Sebastiana Bacha w nienagannym wykonaniu solistów Jarosława Żołnierczyka i Mateusza Gidaszewskiego. W niezwykle eleganckim „Gran Duo Concertante” Giovanniego Bottesiniego Żołnierczykowi partnerował kontrabasista Damian Sobkowiak.

 

Katarzyna Hołysz, fot. A. Hoffmann

Katarzyna Hołysz, fot. A. Hoffmann

Po przerwie na scenie zrobiło się bardziej tłoczno, bo do orkiestry dołączył Chór Kameralny UAM, bandoneonista Mario Stefano Pietrodarchi, mezzosopranistka Katarzyna Hołysz oraz pianistka Dorota Frąckowiak-Kapała.

Wszystko po to, aby wykonać „Misa a Buenos Aires / Misatango” argentyńskiego kompozytora, pianisty i dyrygenta Martína Palmeriego. Kompozycja z sukcesem dokonała ryzykownego połączenia idiomu tanga i tekstu liturgii.

Mogła się podobać, choć ja z czasem zacząłem się zastanawiać, czy nie mogłaby być bardziej zróżnicowana. Publiczność nie miała takich wątpliwości i nagrodziła artystów owacją na stojąco, czym udało jej się skłonić ich do bisowania.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
0
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0