Jak cesarski malarz
Opublikowano:
1 lipca 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„Plakaty robię analogowo, ale do późniejszej obróbki wykorzystuję całą paletę narzędzi cyfrowych. Lubię mocny rysunkowy gest” – rozmowa z Grzegorzem Myćką, plakacistą i ilustratorem.
Barbara Kowalewska: Ukończył pan Wydział Grafiki i Komunikacji Wizualnej na UAP. Tworzy pan m.in. plakaty, jest pan też ilustratorem i twórcą małych form animowanych. Czym był podyktowany wybór ścieżki edukacyjnej? Co pana szczególnie pociąga w tych obszarach sztuki?
Grzegorz Myćka: Kiedy miałem 5–6 lat, rodzice posłali mnie na zajęcia plastyczne, na których oswajałem się z materią plastyczną. Tata dekorował mój pokój własnoręcznie wykonanymi rysunkami. Potem było liceum plastyczne w Zielonej Górze, które zdefiniowało moje zainteresowania.
Chociaż nie było to od razu oczywiste, czym będę się zajmował. W wieku maturalnym zastanawiałem się, czy nie pójść na politechnikę. Pasjonuję się kosmosem i astronomią, chciałem studiować matematykę. W końcu wybrałem jednak studia artystyczne, najpierw w Zielonej Górze, potem w Poznaniu, gdzie zrobiłem dyplom z grafiki artystycznej. Specjalizowałem się w technikach metalowych, zafascynowany Albertem Dürerem. Tworzę też sitodruki i linoryty, ale najbardziej jestem kojarzony z ilustracją i plakatem, którym zająłem się nieco przypadkowo.
Kiedy trzeba było się zapisać do pracowni, ja – przez swoje roztargnienie, które często bywa przedmiotem żartów – zabłądziłem i trafiłem niechcący do takiej, która zajmuje się plakatem; wchodząc do niej, narobiłem dużo szumu, bo wywróciłem kilka krzeseł, oczywiście nie specjalnie.
BK: To ciekawy przypadek, bo okazało się, że ma pan talent do ujmowania idei w tej formie wizualnej. Otrzymał pan za plakaty wiele nagród.
GM: Zaczęło się od zdobycia nagrody w Międzynarodowym Konkursie na Rysunek Satyryczny w mojej rodzinnej Zielonej Górze i to mi dało wiatr w żagle. Interesuje mnie ilustracja komentująca, punktująca rzeczywistość, odnosząca się do uczuć i emocji. Po tym pierwszym konkursie zacząłem wysyłać rysunki i plakaty na inne konkursy, m.in. na Międzynarodową Wystawę „Satyrykon” w Legnicy, gdzie otrzymałem złoty medal. To była dla mnie duża rzecz. Potem były inne nagrody i stypendia, w tym stypendium ministra kultury. To mnie popchnęło do dalszych działań. Obecnie pracuję zarówno w technikach tradycyjnych, jak i cyfrowych. Plakaty robię analogowo, często na papierze słabej jakości, używając po prostu czarnego tuszu i pędzla, ale do późniejszej obróbki wykorzystuję całą paletę narzędzi cyfrowych. Lubię mocny rysunkowy gest – w dużej skali, ekspresyjny. W pracy ze studentami widzę, że stronią od tych analogowych rozwiązań, wolą narzędzia cyfrowe, bo tego, co się stworzy na żywo, już się nie cofnie, nie poprawi, papier może się zamoczyć czy pognieść, a programy komputerowe pozwalają na poprawki. Ja nie boję się postawić zdecydowanej linii czy zgnieść kartki.
BK: Plakat czy rysunek są pewną syntezą idei. Jak przebiega u pana proces twórczy: od idei do obrazu? Czy widzi pan od razu pewien zarys tego, co ma się pojawić jako efekt końcowy? A może to metoda eksperymentowania, z którego dopiero w trakcie coś się wyłania?
GM: To się dzieje różnie: czasami wychodzę od idei – na przykład patrzę w okno i analizuję formy, a potem myślę, jakich narzędzi użyć do realizacji danej koncepcji. Innym razem wychodzę od obrazu – na przykład inspiruje mnie, w jaki sposób rozleje się plama tuszu. Częściej jednak rozpoczynam od pomysłu, a potem przechodzę do tworzenia jako takiego. Jest też ten element eksperymentowania: powielam rysunki naście razy, szukam odpowiedniej formy, zresztą z tego zrodził się pomysł zajęcia się animacją, bo to cykl podobnych obrazów. Rysuję prawie to samo kilka razy, w zgodzie ze swoim temperamentem.
Używam przy tym gestu lapidarnego, skrótowego, ograniczam elementy dekoracyjne – moje prace są ascetyczne. To zresztą nic nowego, bo takie myślenie od dawna jest obecne w plakacie, grafice, rysunku prasowym. Można powiedzieć, że wałkuję wiele razy daną ideę. Jest taka przypowieść z Dalekiego Wschodu, która dobrze ilustruje to, jak przebiega mój proces artystyczny. Cesarz zlecił swojemu nadwornemu malarzowi przygotowanie najpiękniejszego na świecie obrazu ryby, dając na to artyście tylko tydzień. Po trzech dniach cesarz poprosił o zaprezentowanie dotychczasowego efektu. Malarz prosił o cierpliwość.
Cesarz przestrzegł, że jeśli nie odda pracy na czas, to będzie skazany na śmierć. Sytuacja powtarzała się każdego kolejnego dnia. Za każdym razem cesarz dostawał tę samą odpowiedź. W końcu nadszedł termin ukończenia pracy. Kiedy cesarz przyszedł po odbiór dzieła, artysta na jego oczach wykonał rzeczywiście najpiękniejszy na świecie obraz ryby. Cesarz zapytał, dlaczego malarz ryzykował swoje życie, tak długo odkładając wykonanie obrazu. Wówczas malarz pokazał mu na zapleczu swojej pracowni szafę pełną rysunków, z których nie był zadowolony, tłumacząc, że dopiero po tych próbach był gotowy na ostateczny artystyczny gest. Ja też podejmuję wiele prób, nim będę zadowolony z efektu. Choć chyba nie ryzykuję przy tym życiem?
BK: Ma pan przy sobie notatnik do szkicowania pomysłów?
GM: Moja narzeczona jest reżyserką teatralną, więc często jestem z nią w podróży. Zabieram w te podróże szkicownik, ale często rysuję też na strzępkach kartek. Zdarza się, że zapisuję słownie pomysły, choć nie jestem zwolennikiem tworzenia tzw. map myśli, wolę budować obrazy. Zapisuję więc hasłowo pewne założenia, czasem to są dwa, trzy słowa, które potem przekładam na obraz. Obecnie przygotowuję na przykład ilustrację na temat zbliżających się igrzysk olimpijskich. Zapisałem sobie jakiś czas temu: „postać, naczynia, kręgi”, a dziś narysowałem postać myjącą naczynia, przy czym talerze to kręgi z symbolu olimpijskiego.
BK: Jest pan członkiem kolektywu ilustratorów Ilu Nas Jest. Jak i w jakim celu powstała grupa?
GM: Działamy od paru lat. Kiedyś w internecie funkcjonowała mała grupa, tzw. Klub Ilustratora, który organizował spotkania i dyskusje w gronie znajomych po fachu. Po czasie z tej grupy wyłoniła się inna niezależna grupa artystyczna, mniej formalna, podobna do tych znanych z historii sztuki, do której zostałem zaproszony. To było spontaniczne, nienastawione na żaden konkretny cel, raczej na rozwój każdego z osobna, a potem nas razem. Najpierw organizowaliśmy wystawy naszych prac w różnych miastach Polski, realizowaliśmy oddolnie rozmaite inicjatywy, aż w końcu Urząd Miasta Poznania zaprosił nas do realizacji projektu „Fyrtle”.
Zadanie polegało na zilustrowaniu każdego z czterdziestu dwóch poznańskich osiedli, a że nas było siedmioro, to każdy dostał do przygotowania po sześć ilustracji. Każdemu zależało, by mógł przygotować pracę dotyczącą osiedla, na którym sam mieszka, ale tak się też złożyło, że troje członków kolektywu, w tym ja, mieszkało na Łazarzu, więc o tym, komu przypadnie to osiedle, zdecydował ostatecznie rzut monetą. W ten sposób Łazarz przypadł mi w udziale.
Same ilustracje powstały po przeprowadzeniu ankiet i rozmów z mieszkańcami fyrtli. Potem na ich podstawie zostały przygotowane pocztówki, plakaty, a ostatnio, podczas Dni Łazarza, powstał także mural z mojego projektu, na jednym z bloków przy ulicy Dmowskiego. Niedawno mieliśmy drugą odsłonę „Fyrtli” polegającą na ilustrowaniu przewodnika kulinarnego we współpracy z marką kulinarną „My tu jemy”. Moja praca znalazła się na okładce.
BK: Stypendium Marszałka otrzymał pan na przygotowanie wystawy mobilnej opowiadającej o zjawisku pchlich targów w Wielkopolsce. Lubi pan te targowiska różności? Co jest w nich fascynującego dla artysty?
GM: Projekt „Za dychę kupię” odzwierciedla moje wspomnienia z dawnych czasów, kiedy chodziłem na targi staroci, organizowane w Zielonej Górze podczas Dni Miasta. Czekałem zawsze na ten czas, żeby coś upolować. Po przeprowadzce do Poznania ta nostalgia pchała mnie na targi organizowane w Starej Rzeźni. Teraz już ich tam nie ma, przeniesiono je na obrzeża miasta, ale niedaleko mojego miejsca zamieszkania, czyli przy Arenie, jest targowisko, na którym mogę polować na rozmaite skarby. Te wszystkie przedmioty mają swoją indywidualną historię, ale też interesujący są ludzie, którzy się tym zajmują. Niektórzy te rzeczy skupują, inni mają je po rodzicach czy dziadkach, są też kolekcjonerzy. W Polsce znaczącym targiem staroci jest ten w Czaczu. Fascynuje mnie bogactwo ludzkich historii i ginące już zjawisko integracji towarzyszące takiemu rodzajowi handlu – ten aspekt targów mnie pociąga i temu chciałem się przyjrzeć.
BK: W jakiej formie materialnej zostanie ujęty efekt projektu?
GM: Oprócz mobilnej wystawy eksponowanej na jednym ze stanowisk na pchlim targu, gdzie mógłbym się wcielić w rolę sprzedawcy, zamierzam też przygotować serię ilustrowanych wywiadów zebranych w postaci niezależnego wydawnictwa, tak zwanego ZIN-u (skrót od angielskiego „magazine”), który stał się popularny w latach 70. i 80. XX wieku. Dzięki temu, że zajmuję się też sitodrukiem, mam doświadczenie w wydawaniu takich pozycji. Tam będzie miejsce na własne refleksje i będzie to coś namacalnego, co pasuje również do stylu pchlich targów. Być może wyprodukuję też pocztówki. Mam różne pomysły.
BK: Oprócz tego, że jest pan artystą, uczy pan w Collegium Da Vinci i w Pracowni Grafiki Centrum Kultury Zamek. Co jest dla pana ważne w edukacji artystycznej?
GM: W Zamku jestem instruktorem – uczę linorytu i sitodruku. Przyjmuję każdego, kto jest chętny, przychodzą głównie dorośli, choć zdarza mi się prowadzić zajęcia z dziećmi i młodzieżą. W grupach pojawiają się ludzie bardzo różnych profesji: księgowe, architekci, nauczyciele.
Raz był nawet energoterapeuta. Istotne jest dla mnie, żeby pokazać, jak działa narzędzie i jednocześnie nie narzucać zrobienia czegoś konkretnego, na zasadzie, że „dziś rysujemy kółka i kwadraty, i można to zrobić tylko w ten konkretny sposób”. Daję pewną ogólną pulę tematów, z których może skorzystać każdy, kto potrzebuje inspiracji, najważniejsze jednak dla mnie jest zachęcenie osób uczestniczących w warsztatach, by tworzyły zgodnie z tym, co jest osobiście dla nich ważne.
Staram się myśleć o twórczości szeroko, pokazuję pewne możliwości, ale nie z perspektywy nieomylnego znawcy czy mistrza; zachęcam do własnych poszukiwań artystycznych. Te działania są dla mnie ciekawe, bo do pracowni w Zamku ludzie przychodzą z własnej woli, więc nie działają pod presją. Studenci mają natomiast określony program, muszą coś wykonać na ocenę. Mimo to zawsze doceniam czyjś indywidualny styl, bo praktycznie każda forma jest dozwolona. Zarówno w pracy na uczelni, jak i w pracowni staram się, by zajęcia były też przy okazji forum dyskusyjnym, prowokującym do myślenia.
Grzegorz Myćka – urodzony w 1989 roku. Zajmuje się grafiką warsztatową i projektową, ilustracją oraz krótkimi formami animowanymi. Wykładowca w Collegium da Vinci w Poznaniu, prowadzący Pracownię Grafiki w Centrum Kultury ZAMEK w Poznaniu, absolwent Wydziału Grafiki i Komunikacji Wizualnej na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu. Laureat międzynarodowych i krajowych konkursów z zakresu plakatu, ilustracji i filmu animowanego, zdobył m.in. Grand Prix na Międzynarodowej Wystawie „Satyrykon” w Legnicy, Brązowy Medal na Międzynarodowym Triennale Plakatu w Toyamie w Japonii. Uczestnik wielu międzynarodowych wystaw, m.in. w Boliwii, Japonii, Meksyku, USA, Chinach. Laureat Nagrody Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w 2012 roku. Członek kolektywu ilustratorów z Poznania ILU NAS JEST.