Japonia to nie tylko manga i samuraje
Opublikowano:
23 października 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Z Anną Bedyńską o rodzinie, porwaniach, topieniu się w tokijskim morzu możliwości, fotografii, japońskiej tradycji i kulturze, którą nie zawsze rozumiemy, i o zwyczajach, których możemy nie akceptować, rozmawia Adrian Wykrota.
Adrian Wykrota: „Forever mine” (Na zawsze mój/moja) to niezwykle kategoryczna deklaracja, to też tytuł projektu, którym od kilku lat się zajmujesz. Jak to wszystko się zaczęło?
Anna Bedyńska: Zaczęło się od informacji, którą znalazłam w prasie. Dotyczyła ojca, który od ponad trzech lat nie mógł skontaktować się ze swoimi dziećmi. Zostały one uprowadzone przez ich matkę, a on zdecydował się na strajk głodowy, po tym jak wykorzystał już wszelkie sposoby i drogi prawne, by odzyskać kontakt z dziećmi. Ten akt samodestrukcji jest wyrazem największej desperacji, a jednocześnie olbrzymiej siły, by walczyć o swoje prawa.
Te wydarzenia miały miejsce w 2021 roku podczas olimpiady w Tokio. Ojciec, o którym mówiłam, nazywa się Vincent Fichot i to właśnie on zorganizował strajk przed jednym ze stadionów olimpijskich, czym przyciągnął uwagę mediów międzynarodowych.
W ten sposób i ja dowiedziałam się o tym niechlubnym procederze, jaki ma miejsce w Japonii. Tamtejsze prawo działa w ten sposób, że przy rozwodzie sąd daje opiekę rodzicielską wyłącznie jednemu rodzicowi. To generuje problemy – w praktyce oznacza to, że kto pierwszy, ten lepszy, czyli ten kto pierwszy uprowadzi dziecko z domu, ten będzie rodzicem. Dla drugiego to jest początek długiej, wieloletniej i beznadziejnej walki o prawa do dziecka.
AW: To powszechny proceder?
AB: 150 tysięcy dzieci rocznie zostaje pozbawionych kontaktu z jednym z rodziców. Statystyki mówią, że to proceder powszechny, natomiast mam wrażenie, że jest on tematem tabu. Japonia należy do grupy krajów G7 i siada do stołu z innymi państwami, podpisując różne akty, deklarując, że przestrzega praw człowieka zawartych w Powszechnej deklaracji praw człowieka oraz w Konwencji o prawach dziecka. Tymczasem Japonia przyznając po rozwodzie opiekę tylko jednemu rodzicowi i nie uznając porwań rodzicielskich za nielegalne, przyzwala na łamanie praw dziecka i rodzica pozostawionego bez dziecka.
AW: Jakie mają do tego podejście sami Japończycy?
AB: Są mocno osadzeni w tradycji i swojej kulturze. Gdy zadawałam czysto teoretyczne pytanie osobom, które żyją w związku i mają dzieci, co by się wydarzyło przy ich rozstaniu, jak by sobie poradzili z opieką naprzemienną, ku memu wielkiemu zaskoczeniu ich deklaracja była taka, że należałoby ustalić, z kim zostaje dziecko. Dopuszczają zatem taką możliwość, że ten drugi rodzic zostanie wyłączony z opieki. Nie chodzi jedynie o to, że takie dziecko jest wychowywane tylko przez jednego z rodziców, ale często te ograniczenia są tak patologiczne, że ten odsunięty rodzic po prostu nie wie, gdzie mieszka jego dziecko, nie wie, gdzie chodzi do szkoły, jak się uczy, czy jest zdrowe… Przestaje istnieć dla dziecka.
AW: W 2021 roku dowiedziałaś się o tym procederze. Co działo się później? Zaczęłaś szukać kolejnych osób, które doświadczyły porwań rodzicielskich?
AB: Tak! Walczyłam z czasem, gdyż wiedziałam, że za pół roku wyjeżdżam z Japonii. Skontaktowanie się z Vincentem Fichot było dosyć proste – wiedziałam, jak do niego trafić. W poszukiwaniu kolejnych bohaterów tej opowieści zaczęłam przeglądać artykuły prasowe.
Okazało się, że w prasie międzynarodowej byłam w stanie znaleźć kolejnych opuszczonych rodziców, a nawet dokumentację z ich wizyt w parlamencie Unii Europejskiej, gdzie reprezentacja z Japonii dochodziła swoich racji, składając oskarżenie wobec państwa japońskiego o naruszanie praw człowieka i praw dziecka.
I tak po kolei trafiałam do Emi, która od ośmiu lat była pozbawiona kontaktu z dziećmi, potem była Karina, Christian, Tomas, Enrique, Hiroshi, Suzuki. Wszystkie te osoby mówią po angielsku, więc mogłam swobodnie z nimi porozmawiać i wysłuchać ich historii.
AW: Ten problem często dotyczy obcokrajowców przebywających w Japonii?
AB: Tak. I myślę, że właśnie dlatego sprawa Vincenta, który jest Francuzem, a jego była żona Japonką, zainteresowała zagraniczne media. Istnieją także organizacje japońskie walczące o prawa japońskich rodziców, ale te informacje nie wychodzą poza Japonię. Vincent zorganizował strajk głodowy i dlatego prasa międzynarodowa się o tym dowiedziała. Większość tego typu spraw jest jednak zamiatana pod dywan.
AW: Trafiłaś do kolejnych osób. Ich historie są równie dramatyczne?
AB: Tak. Wśród moich bohaterów jest Emi, która najdłużej pozostawała w alienacji rodzicielskiej, a z drugiej strony poznałam Pablo, któremu to przytrafiło się dwa miesiące przed naszym spotkaniem. Poznaliśmy się pod parlamentem na jednym z protestów organizowanych przez rodziców. Spotkałam się z nimi w ich domach – opowiadali mi swoje historie oraz pokazywali miejsca, gdzie ostatni raz widzieli swoje dzieci, gdzie chodziły do szkoły.
Uczestniczyłam także w sprawie sądowej, byłam też w więzieniu u jednego z rodziców, który trzy lata wcześniej trafił tam za zabójstwo swojej żony, która porwała jego dziecko. Wielu rodziców ma nadzieję na spotkanie z dziećmi, po tym jak osiągną pełnoletność.
Myślą, że wtedy już będą mogły o sobie same decydować i będą chciały spotkać się z tym drugim rodzicem. Tak zazwyczaj nie jest, a wynika to z tego, że w wyniku separacji taka osoba jest dla nich obca. Do tego często zdarza się tak, że porwane dzieci nie wiedzą o istnieniu drugiego rodzica – np. myślą, że nie żyje, a już na pewno nie wiedzą, że zabiegał o kontakt z nimi. Dostają informacje, że np. ojciec ich porzucił, był złym człowiekiem, albo był oskarżony o przemoc domową, więc mówiąc kolokwialnie, dzieci mają prany mózg. Największym problem jest jednak alienacja, to jest dla nich obcy człowiek.
AW: Czy spotkałaś osoby, które próbowały kontaktować się ze swoimi utraconymi rodzicami?
AB: Emi – jedna z moich bohaterek, która jest także porzuconym dzieckiem – w wieku czterdziestu lat skontaktowała się ze swoim ojcem. Spotkali się i ku swojemu zdziwieniu usłyszała: słuchaj, 40 lat żyliśmy w takim a nie innym stanie, nie zmieniajmy tego. Wypili herbatę, rozeszli się i to by było na tyle.
AW: Nie mieszkasz już w Japonii od dłuższego czasu. Czy potrafisz spojrzeć na ten kraj niejako z lotu ptaka? Gdy myślimy o Japonii, to mamy w głowie pewne kulturowe kalki. Przychodzą nam na myśl kwitnące wiśnie, góra Fudżi, kuchnia, fotografia, filmy i komiksy. Twoja opowieść daleko wychodzi poza ten utarty szlak pojmowania.
AB: Myślę, że Japonia skrywa jeszcze wiele takich tematów, o których nie mamy zielonego pojęcia. One są po prostu niepopularne. Choć zdarzają się takie, które przyciągają uwagę, jak chociażby yakuza. Jest świetna książka fotograficzna zrobiona przez Francuzkę Chloé Jafé. Weszła w to środowisko i opowiedziała historię o kobietach mafii. Spędziła z nimi wiele lat i uchyliła rąbka tego świata. Tej książki nie można kupić, to jest biały kruk, który, jeśli się pojawi na rynku, to kosztuje 1000 euro.
Generalnie Japonia nas intryguje, bo do końca jej nie rozumiemy, bo jest inna, ale myślę, że to właśnie jest w niej ciekawe i ja jestem za tym, żeby ona taka pozostała. W innym przypadku, w naszym zglobalizowanym i coraz bardziej kurczącym się świecie wszystko stanie się znane i w konsekwencji podobne.
Definitywnie Japonia to nie tylko manga, to nie tylko samuraje. To 150 milionów ludzi. Boję się jednak generalizacji, a jako społeczeństwo mamy tendencję do generalizowania i szukania sensacji. W fotografii i w reportażu ważne jednak jest, żeby z otwartością spojrzeć na to, o czym opowiadamy i starać się pracować nad taką opowieścią w sposób obiektywny. Gdy skupimy się na tezie, a nie na zadawaniu pytań, to mamy materiał pod tezę i powielamy kalki i stereotypy.
AW: Pobyt w Japonii był dla ciebie bardzo twórczym czasem. Pracowałaś także nad zestawem fotografii pod nazwą „Spot the Dot”. Czy nadal wszędzie widzisz kropki?
AB: Nie, ale w tamtym czasie to była magia! Kropki pojawiły się w moim życiu wraz z przyjazdem do Japonii z pustą kartą i z pustą mapą, na której stawiałam pierwsze kropki. To był na początku dom, praca, szkoła, piekarnia, apteka. Genezą projektu „Spot the dot” było poszukiwanie i tworzenie nowej tożsamości w nowym miejscu, budowanie domu w nowej, obcej kulturze.
Z czasem coraz więcej kropek pojawiało się na mojej mapie, a jednocześnie trafiłam do Muzeum Yayoi Kusamy, której jestem absolutną fanką. Gdy wyszłam stamtąd, zostały mi powidoki.
Widziałam kropki wszędzie! Na dowód tego, że to nie zwidy, zaczęłam je fotografować. Tak zaczęła się ta kolekcja, którą nazwałam „Spot the Dot”. Wykonywanie tych zdjęć w pewnym sensie pozwoliło mi zachować zdrowe zmysły w Tokio – w mieście, w którym można utopić się w morzu możliwości. To też jest swego rodzaju hołd dla Kusamy, artystki totalnej, której prace stanowią o złożoności ludzkiego doświadczenia.
AW: Z jednej strony to było twoje oswajanie nowej intensywnej przestrzeni, a z drugiej strony projekt zakończył się w nieoczekiwany sposób.
AB: Przez przypadek znalazłam w internecie organizację zajmującą się profilaktyką nowotworów skóry, o nazwie Spot the Dot. To było jak objawienie. Pomyślałam, że tak jak ja zmapowałam miasto, tak my wszyscy powinniśmy mapować nasze ciało w poszukiwaniu niepokojących zmian, które mogą nam zagrozić. Im wcześniej je wykryjemy, tym dłużej zostaniemy w zdrowiu. Więc powstał projekt z misją, zupełnie nieoczekiwanie, za co szczególnie go lubię.
AW: To wyjątkowy dla ciebie moment! W jednym czasie ukazują się twoje dwie książki: „Spot the Dot”, o której przed chwilą mówiliśmy oraz książka „Forever mine” wydana przez Fundację Pix.house. Jak się z tym czujesz?
AB: Jestem bardzo szczęśliwa, ale mam takie przemyślenie, że tę nadwyżkę endorfin można by rozłożyć nieco w czasie. To też duża odpowiedzialność, książka zaczyna żyć własnym życiem, będzie miała szansę być odczytana w różnych miejscach na ziemi, w różnych kontekstach, i mam nadzieję, że będzie nieść misję, dla której powstała. Nie interesuje mnie wyłącznie aspekt estetyczny książek fotograficznych, chciałabym, żeby moje były pretekstem do dyskusji, do spotkania, do zmiany.
AW: Pamiętam, gdy rozmawialiśmy w pandemii – mówiłaś o tym, że bardzo byś chciała wydać wreszcie swoją pierwszą książkę. Okazało się, że wydałaś, i to dwie. Gratulacje! Jesteś na rezydencji Fundacji Pix House w Poznaniu. Prezentowana jest twoja wystawa, odbyła się także seria warsztatów i spotkań pod hasłem „Proces”. To był bardzo intensywny czas, ale może udało ci się w Wielkopolsce zobaczyć jeszcze coś ciekawego?
AB: Byłam wczoraj na wspaniałym spektaklu „Delivery Heroes. Bohaterowie na wynos” w Teatrze Polskim. Ciekawa scena alternatywna.
Nie udało mi się natomiast dotrzeć do Teatru Ósmego Dnia, ale mam taką obserwację, że w Poznaniu i w Wielkopolsce wiele dobrego dzieje się w obszarze kultury.
Jest Polski Teatr Tańca, którego zazdroszczę jako Polka mieszkająca w obcym kraju, w obcej kulturze. Chcąc nie chcąc, do pewnych rzeczy nie mamy dostępu na obczyźnie, a tutaj w Poznaniu tak wiele się dzieje, że pomyślałam sobie, że trzeba zarzucić wyprawy do Kopenhagi, Londynu i Madrytu i przejeżdżać do Poznania.
AW: Pamiętam także, że opowiadałaś mi kiedyś, że fotografowałaś w okolicach Poznania, prawda?
AB: W ogóle okazuje się, że mam jakieś niewidoczne połączenie z Wielkopolską, bo swój debiutancki krótkometrażowy film dokumentalny „W innym świecie” zrealizowałam w Komornikach.
AW: Przyjechałaś także do Poznania, żeby to tobie zrobiono zdjęcie…
AB: Będąc w ciąży, realizowałam projekt „Jedna ciąża dwudziestu…”, do którego zaprosiłam dziesięciu fotografów i dziewięć fotografek, w tym Ewę Łowżył, która zrobiła jedno z najmocniejszych zdjęć do tego cyklu.
AW: A jakie masz dalsze plany?
AB: Od dwóch lat mieszkam w Rumunii, a głowę i myśli miałam cały czas w Japonii. Mam nadzieję, że fakt wydania dwóch książek z japońskimi historiami pozwoli mi zamknąć ten rozdział i otworzyć nowy, rumuński.
AW: Nowe miejsce, nowe wyzwania, a ty zawsze bardzo blisko swoich tematów i swoich bohaterów. Trzymam kciuki za realizację kolejnego ważnego projektu!
AB: Dziękuję.
Anna Bedyńska – w centrum jej zainteresowań jest zawsze człowiek. Kieruje swój aparat w stronę tych, którzy żyją w cieniu wielkiego świata, często na rubieżach życia społecznego i ekonomicznego. Stara się uchwycić zmiany społeczne zachodzące we współczesnym społeczeństwie, takie jak ewolucja roli ojca czy sytuacja kobiet w kontekście społecznym, kulturowym i politycznym. Projekty „Tata w akcji”, „Ubrania do trumny” i „Dzieci do domu” były wykorzystywane jako kampanie społeczne na rzecz humanizacji śmierci i narodzin, a zestaw zdjęć „Spot the dot” – jako projekt wspierający profilaktykę raka skóry. Domeną Anny Bedyńskiej są reportaże, często odwołujące się do tematów tabu. W projekcie „Forever mine” łączy zdjęcia i dźwięk, aby przekazać historię porwań rodzicielskich w Japonii. Laureatka nagrody World Press Photo oraz Nagrody MKiDN (2013). Ukończyła PWSFTviT w Łodzi oraz Szkołę Filmu i Teatru Dokumentalnego w Moskwie. Jej rosyjska seria „Niewinnie skazani” zdobyła tytuł Zdjęcia Roku w Grand Press Photo 2017. Członkini Canon Ambassador Program (2013–2018), Women Photographers i Polish Women Photographers. Mieszkała i pracowała w Warszawie, Moskwie, Tokio, Hongkongu i Bukareszcie.
www.annabedynska.pl
Makieta książki „Forever mine” (2021–2023) znalazła się wśród finalistów Hong Kong Photobook Dummy Award 2023 i w ramach tej nagrody podróżuje obecnie po festiwalach książek fotograficznych na całym świecie.