Jedzenie. Największa forma celebracji
Opublikowano:
18 września 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Kulinarny duet Magdalena Ratajczak i Mateusz Spurtacz opowiada m.in. o początkach i rozwoju popularnego bloga MYTUJEMY. Osoby zdradzają, jakie jedzenie je kręci, które knajpy w Poznaniu są warte uwagi i czy zauważają własną popularność.
Jakub Wojtaszczyk: Czy do oceniania knajp potrzeba specjalnej legitymacji?
Magdalena Ratajczak: Gdy zaczynaliśmy z MYTUJEMY, w 2015 roku, świat gastronomii wyglądał zupełnie inaczej. Był mniej zróżnicowany, a graczy na poznańskim rynku było niewielu. Od samego początku nie ocenialiśmy knajp, tylko chcieliśmy zaspokoić własną potrzebę znalezienia ciekawego miejsca ze smacznym jedzeniem na lunch. Ani my, ani nasza bańka znajomych nie byliśmy foodiesami. Pracowaliśmy na Jeżycach, więc tutaj głównie się poruszaliśmy. Nie wiedzieliśmy, że za jakiś czas dzielnica wyrośnie na kulinarne epicentrum miasta. Chodziliśmy do Metki, Jowity, Cantinette czy pobliskiego Green Waya.
Mateusz Spurtacz: Pamiętam, że w Poznaniu były pojedyncze, bardziej alternatywne i hipsterskie miejsca. Pozostałe restauracje to naleciałości sprzed lat. Ludzie częściej korzystali też z sieciówek, jak Sphinx.
M.R.: Chcieliśmy odkrywać śniadania. 8 lat temu były może 2–3 miejsca, które je serwowały, ale w postaci jajówy i bułki z Biedry. Totalny basic. Z czasem miejsc przybywało.
Zaczynaliście od profilu na Instagramie, prawda?
M.R.: Tak. W tamtym czasie coraz częściej mówiono o upadku blogów i dłuższych form tekstowych. Oboje z Mateo czuliśmy się dobrze w social mediach, pracowaliśmy w tej branży.
Stwierdziliśmy, że będziemy robić zdjęcia restauracji i jedzenia, a następnie wrzucać je na nasz profil, ale posty będą zawierać dłuższe opisy. Relacjonowaliśmy nasze kulinarne odkrycia. Chwyciło.
Profil rozwijał się wraz z Instagramem. Z czasem pojawiły się storiesy, a 1,5 roku temu przyszła rewolucja w postaci reelsów. Mimo że nie jesteśmy fanami tej migoczącej formuły wideo, musimy być elastyczni. Dziś aby stworzyć ciekawy i angażujący content potrzebujemy znacznie więcej czasu niż to było chociażby 3 lata temu, gdy wystarczyła karuzela zdjęć.
Pojawiły się głosy, że knajpy przez was upadały?
M.R.: Wielokrotnie byliśmy pociągani do odpowiedzialności, że jakim prawem dajemy sobie przyzwolenie na ocenianie konkretnego miejsca. Zawsze sprowadzamy te dyskusje do tego, że dostarczamy informacje o dobrych miejscówkach. Nie oceniamy! Nie marnujemy czasu i energii na tworzenie contentu z knajpy, której nie polecamy. Jeżeli jedzenie nam nie smakowało, nie piszemy o tym. Jeżeli zdarzają się fuckupy, staramy się pomóc miejscu offline. Nie jesteśmy wielbicielami kryzysów w social mediach, nie chcemy nikomu zamykać knajp!
Mieliście wpływ na rozwój mapy kulinarnej Poznania?
M.S.: Na pewno! Po nas powstawały kolejne „jedzeniowe” serwisy blogerskie i profile na Instagramie. Dojrzewaliśmy wraz z naszymi odbiorcami. Ludzie zaczęli więcej podróżować. Świat stał się bardziej dostępny. Inspiracje czerpano z zagranicy. La Ruina była oficjalnie pierwszym konceptem, który mówił, że serwowane tam dania są pocztówkami z wakacji. Taka forma przyjęła się w innych restauracjach z kuchniami świata czy w kawiarniach.
Mimo że MYTUJEMY powstało czysto hobbistycznie, z czasem staliście się opiniotwórczy. Osadziliście się w branży kulinarnej?
M.R.: Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę, że wiele osób polega na naszym zdaniu. Bo co innego ilość followersów na Instagramie, a co innego szacunek do opinii. Smak jest rzeczą subiektywną. Często sama szukam zupełnie innych miejsc niż Mateo. Ale ludzie ufają temu, że dużo widzieliśmy i zjedliśmy. Wiedzą, że rozmawiamy z restauratorami. Sami potrafimy przewidzieć, która knajpa zagra na rynku gastronomicznym, a która nie; jak zareagują na koncept poznaniacy…
M.S.: Czasami robimy zakłady, ile miesięcy dane miejsce przetrwa.
Jakich miejsc to dotyczy?
M.R.: Miałkich, podobnych do wszystkich. Są to restauracje totalnie nieprzemyślane, skierowane do wąskiego grona ludzi. Zdarzają się miejsca źle komunikowane w social mediach. Potrafimy spojrzeć holistycznie na koncept gastronomiczny – od menu i kuchni, przez ludzi go tworzących, lokal, wnętrze i jego klimat po komunikację.
Klimat i jedzenie dla mnie też idą w parze.
M.R.: Jako pierwsi zaczęliśmy zwracać na to uwagę. Od początku pisaliśmy nie tylko o jedzeniu, ale też o tym, jak ktoś może poczuć się we wnętrzu, jaki klimat w nim panuje. Dla kogo jest dana restauracja, czy na studencki lunch, czy romantyczną randkę.
Okazjonalność stała się bardzo istotna, bo czytają nas też te osoby, które wychodzą na lunch czy kolację raz w miesiącu.
Dla nich dokładny research miejsca jest ważny.
Wspomniałaś o własnych stylach gastronomicznych. Możecie je opisać?
M.R.: Jedzenie to dla mnie największa forma celebracji. Łączy ludzi. Więzi są bardzo potrzebne w czasie pocovidowym, kiedy jesteśmy online, mamy miliony wirtualnych znajomości, a zapominamy dbać o te realne. Dlatego cenię sobie ideę foodsharing, jaka jest w Sanszajn, Twojej Winie, Winowiercach czy w warszawskiej Bibendzie. Lubię wnętrza bez nadęcia, czyli nie muszą być dopracowane, ale jednocześnie są zapraszające, gościnne. Kuchnia najlepiej sezonowa, bo zawsze zaskakuje, a składa się z kilku składników. To 100% mnie! Takich miejsc szukam.
M.S.: Dla mnie miejsce powinno mieć głębszą historię czy przekaz. Dlatego bardzo lubię włoskie restauracje w Poznaniu, jak La Bottega czy Amici Miei. To koncepty stworzone przez Włochów, którzy przenieśli do nich namiastkę autentyczności. To dla mnie bardzo ważne. Interior schodzi na drugi plan. We włoskiej knajpie nie przeszkadzają mi nawet obrusy na stołach.
Mam kilka kryteriów, które powinny być spełnione, abym dobrze czuł się w restauracji, np. niezbyt głośna muzyka, dużo większa przestrzeń, większe odstępy między stolikami… Ważne jest też różnorodne cenowo menu.
Nie chciałbym namówić znajomych na wizytę w jakimś lokalu, który np. nie jest dla nich finansowo dostępny.
M.R.: W internecie zaroiło się od twórców jedzeniowych, stąd też content jest powtarzalny. Dlatego staramy się osadzać mocno lokalnie i znajdować miejsca, które bardzo często są pomijane. Szukamy niepozornych barów mlecznych czy kawiarni, jak Smażone Mleko na Garbarach. Słodkości w tym miejscu smakiem czy jakością kompletnie nie odbiegają od tych w pobliskiej popularnej francuskiej piekarni. Pisząc o mało znanych konceptach, staramy się im pomóc.
M.S.: Najwięcej radości sprawiają nam wiadomości od restauratorów, którzy dziękują za nasz wpis, bo po nim przez tydzień drzwi im się nie zamykały! Albo mieli już rezygnować z działalności, a nasz wpis i goście dali im motywację, aby dalej się rozwijać.
Gdy wchodzicie do knajpy, osoby kelnerskie stają na baczność?
M.R.: W ogóle tego nie dostrzegam! Moi znajomi mnie tylko informują, że kiedy jesteśmy razem w restauracji, dzieje się coś dziwnego, obsługa bardziej się stara. Nie uważam siebie i Mateo za osoby rozpoznawalne. Może naiwnie? W każdym razie tak mi się lepiej żyje (śmiech).
Opowiedzcie, jak wygląda testowanie karty w wydaniu MYTUJEMY?
M.R.: Wcześniej, kiedy tworzyliśmy content hobbistycznie, często testowaliśmy osobno, w prywatnym czasie. Przed wakacjami postanowiliśmy, że MYTUJEMY staje się naszą pracą. Wyznaczamy „dni contentowe”, kiedy razem idziemy w miasto coś zjeść. Nie reżyserujemy tego. Po prostu wchodzimy i zamawiamy, czasami więcej, by przetestować i pokazać różnorodność karty. Jeśli nam się uda, rozmawiamy z kimś z obsługi czy z właścicielem. Staramy się nie robić wokół nas cyrku (śmiech). Ale prawda jest, że przez reelsy na Instagramie uwiecznianie dań stało się mniej kameralne, jak to bywało w przypadku samych zdjęć.
W pracy dzielimy się obowiązkami – ja nagrywam wideo, Mateo robi foty. Po jedzeniu dyskutujmy, co nam się podobało, a co nie; co smakowało, a co zupełnie nie przypadło nam do gustu. Podejmujemy też decyzję, czy wrzucamy stworzony content.
Wreszcie bierzemy pod uwagę różne czynniki, np. termin postu, by np. zrobić ruch knajpie na weekend.
M.S.: Wrzucenie postu zawsze jest zaplanowane. By zażarł w sieci, potrzebna jest wcześniejsza analiza. W przypadku ściślejszej współpracy umawiamy się z restauratorami, by przygotowali się na napływ klientów i odpowiednio zatowarowali.
Jak wygląda wasz model biznesowy?
M.R.: Podzieliłabym go na dwie części. Przede wszystkim jesteśmy twórcami internetowymi, którzy współpracują z markami i restauracjami. Z zastrzeżeniem, że nie są to raczej małe koncepty, tylko więksi gracze. Jeżeli zdarzy się inaczej, to tylko dlatego, że mniejszą restaurację znamy i lubimy jej kuchnię. Jeśli jednak pójdziemy do knajpy i jedzenie nie będzie nam smakować, odwołujemy współpracę. Płatny content oznaczamy.
Obsługujemy też profile jedzeniowe w social mediach. Może być to przeprowadzone kompleksowo i wyrywkowo, czyli robienie zdjęć czy filmów. Dzielimy się wiedzą ekspercką. Wykładamy na uczelniach w Poznaniu. Wreszcie mamy też swoich osobistych klientów. Dywersyfikujemy ich, by nie zamykać się tylko na gastronomii.
Mamy wiele planów rozbudowy nas jako marki, m.in. tworzenie własnych produktów.
Zdarza się, że idąc do knajpy, macie zupełnie inne opinie na jej temat?
M.S.: Tak, pojawia się dwugłos. Wtedy, jeżeli decydujemy się wrzucić foty i opis, podpisujemy go z imienia.
M.R.: Knajpa to żywy organizm. Nie gwarantujemy, że każdy będzie zadowolony z danego miejsca tak, jak my. Przecież jesteśmy inni. Instagram buduje bardzo wysokie oczekiwania. Jeżeli z nimi udajemy się do knajpy, prawie na pewno się zawiedziemy. Najlepiej powiedzieć sobie: „Zobaczę, jak będzie”.
Istotny jest czas, kiedy odwiedzasz knajpę. Zupełnie inaczej odbierzesz popularną śniadaniownię w sobotni poranek, gdy panuje totalny chaos, skończyły się produkty, jest ciasno i gwarno. A inaczej we wtorek na biznesowym śniadaniu.
Jakie knajpy przypadły wam ostatnio do gustu?
M.R.: Oboje jesteśmy zachwyceni DE NATA, czyli malutką kawiarnią na Wawrzyniaka, serwującą portugalskie pastele. To miejsce w 100% dopracowane. Mają jeden produkt, który jest perfekcyjny i na który zawsze ktoś ma ochotę. To nie drożdżówa, tylko pastel, którego dostępność w Polsce jest ograniczona. Działa nostalgicznie – przywołuje wspomnienia wakacyjne, bo przenosi na ulice Portugalii. Do tego DE NATA serwuje pyszną kawę w pięknej ceramice. Wystrój jest świetny, a na zewnątrz zachwyca błękitny mural.
Kolejnym miejscem jest – położony obok DE NATY – Tsunami Ramen. To kuchnia azjatycka w szalonym wydaniu. Kolorowe wnętrze w berlińskim klimacie ze starymi amerykańskimi rapsami w tle. To nietuzinkowa knajpa.
Podobnie jak Taco Jesus na Żydowskiej, restauracja założona przez Meksykanina. Ma w menu cochinitę, danie, którego w Polsce nie uświadczysz. W jego skład wchodzi szarpana wołowina w cytrusach. Przepis wywodzi się z kultury Majów, a właścicielowi przekazała go babcia. Tacosy serwowane są z piklowaną cebulką, kolendrą i śmietanką. To obłęd!
M.S.: Ostatnio byłem w Yanyu Music Restaurant & Bar na 27 Grudnia. Serwują tam słynne hot-poty. Lubię takie angażujące rzeczy. Dostajesz dwa buliony i musisz samemu wybrać składniki, przynieść je i zagotować. To może nie warsztat kulinarny, ale na pewno fajna zabawa. Wracam też na ogródek w Po Swojemu na Wawrzyniaka…
M.R.: Po Swojemu to wyjątkowe miejsce. Otworzyła je ekipa z Krakowa, która specjalizuje się w kiszonkach. Można u nich zjeść nawet kiszone fryty! Ogródek jest odpowiedzą na potrzeby ludzi. Znajduje się na tyłach ulicy, można tam się skryć. Jako pierwsi nakręciliśmy reelsa o Po Swojemu. Do dziś ma rekordowe zasięgi.
MYTUJEMY – przyjacielski duet z Poznania tworzony przez Magdę i Mateusza. Wielbiciele dobrego jedzenia, estetycznych fotografii i inspirujących historii. Nieustanni poszukiwacze nowych i interesujących miejsc na kulinarnej mapie Poznania i nie tylko. Zawodowo specjaliści ds. social media, szkoleniowcy, twórcy contentu, absolwenci UEP oraz WSB, a także wykładowcy na UAM w Poznaniu. Współtwórcy wielu kulinarnych wydarzeń. Ich poczynania można obserwować na Instagramie – @MYTUJEMY oraz na fanpage’u na FB.