Juan de Brigard y Dombrowski, czyli o tym, jak fikcja literacka miesza się z rzeczywistością
Opublikowano:
19 kwietnia 2022
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Fascynuje mnie to, jak snujące się nitki wymyślonej historii splatają się z tym, co się rzeczywiście wydarza. I zawsze dziwi mnie, jak nierealne przenika się z tym, co dotykalne, i to w najmniej spodziewanych momentach. To jakaś wielka tajemnica, ale nim z maleńkiej miejscowości obok Środy Wielkopolskiej opowieść ta przeniesie się do Wielkiej Kolumbii – krótki wstęp.
Gdy pisałam pewną powieść…
Winna Góra to wieś położona niespełna trzydzieści kilometrów od Poznania. Nazwę swą zawdzięcza uprawianym tu niegdyś winoroślom, a dziś słynie ze znajdującego się tu pałacu. Okazała rezydencja należała swego czasu do Jana Henryka Dąbrowskiego i jego drugiej, młodziutkiej żony – Barbary Florentyny Chłapowskiej. O pani Chłapowskiej, która z powodzeniem mogłaby być bohaterką powieści Jane Austen, pisałam w oddzielnym felietonie pod tytułem „O kobiecie, która ledwo żywego generała z wojny wywiozła” – polecam, to była wyjątkowo ciekawa i rezolutna osóbka.
Wracając do Winnej Góry, w rezydencji tej nasz słynny generał spędził ostatnie lata swojego życia. Po jego śmierci przez dłuższy czas znajdowała się ona w rękach potomków Dąbrowskiego, a po II wojnie światowej gościła mniej lub bardziej przypadkowych właścicieli, by w ostatnim czasie przejść we władanie samorządu województwa wielkopolskiego, stając się instytucją kultury i muzeum poświęconym pamięci Jana Henryka Dąbrowskiego.
Dla mnie „Winna Góra” to jeszcze zupełnie inna historia. To miejsce kryminalnej intrygi i akcji powieści, która ukazywała się dwa lata temu w odcinkach na portalu „Kultura u podstaw” i w dalszym ciągu można je tutaj przeczytać.
Najlepiej po kolei – od pierwszego do trzydziestego pierwszego rozdziału, ale dla tej opowieści ważny jest przede wszystkim: „Rozdział siódmy, w którym niespodziewanie pojawia się Kolumbijczyk”. Czyli wyjątkowo przystojny trzydziestoparolatek „z gęstwiną lekko falujących, czarnych włosów, starannie przyciętą szpiczastą bródką z cieniutkim wąsem”. W powieści Kolumbijczyka, który nazywa się Marco Rafael de Brigard, wprowadza do pałacu historyk, pasjonat Napoleon Ochocki, przedstawiając go jako „potomka generała Dąbrowskiego w linii prostej!”. Wzbudza tym niemałą sensację wśród wszystkich postaci, które z mniej lub bardziej jasnych powodów znalazły się w Winnej Górze. Historyk zanudza towarzystwo opowieściami o potomkach Dąbrowskiego albo odwrotnie: nadmiernie ciekawi, napomykając o brylantowej agrafie, którą generalska para otrzymała w dniu ślubu jako dar wdzięcznych poznaniaków… Więcej nie zdradzę, bo to kryminał lekki i przyjemny, w sam raz na letnie wieczory. Można oderwać się od rzeczywistości i przy okazji czegoś dowiedzieć.
Zapraszając do lektury, zapewniam jednocześnie, że wszystkie postacie i zdarzenia są fikcyjne. Oczywiście nie wszystko uroiło się tylko w mojej głowie ot tak, gdy chodziłam w tę i we w tę po winnogórskim parku czy stukałam obcasami po pałacowych podłogach. Zarówno klejnot z brylantami, jak i Kolumbijczyk z gałęzi drzewa genealogicznego mogą mieć elementy prawdziwe.
Czasem diamenty są wieczne
Brylantowa agrafa, czyli jakiś rodzaj wyjątkowo kosztownej broszy, pojawia się w wielu źródłach historycznych. Została ofiarowana Dąbrowskiemu i świeżo poślubionej małżonce w dniu 5 listopada 1807 roku przez wdzięcznych poznaniaków. Nie wiadomo, jak wyglądała, nie zachował się po niej żaden malarski ślad. Wiadomo natomiast, że składała się z jednego brylantu dwunastokaratowego w obramowaniu z dziesięciu jednokaratowych.
Ostudzę trochę emocje tych, którzy dokładnie wiedzą, ile karat kosztuje. Wartość starych diamentów jest trochę inna, nie posiadają bowiem takiego szlifu jak dzisiejsze. Amsterdamscy jubilerzy zaczęli dopiero później je wymyślać, skutecznie podnosząc cenę. Za to ich wartość historyczna byłaby dla nas nie do oszacowania.
Cóż… prawdopodobnie i ta biżuteria podzieliła los innych drogocennych klejnotów z naszego kraju, czyli została ukradziona, rozgrabiona, wywieziona, w najlepszym przypadku sprzedana na zakup strzelb czy amunicji, by wesprzeć jedno czy drugie powstanie.
Nikt nam jednak nie może zabronić pomarzyć i zobaczyć oczami rozbudzonej wyobraźni, jak kopiemy w ziemi, by posadzić w ogródku strzelistą tuję, a łopata natrafia na starą, inkrustowaną, choć mocno zardzewiałą szkatułkę, a w niej… W przypadku brylantowej broszy wymyślanie takie ma nawet swoje uzasadnienie. Ostatni ślad, jaki po niej mamy, to informacja, że Barbara Chłapowska, uciekając przed wojskami carskimi, w styczniu 1813 roku zakopała co cenniejsze drobiazgi w winnogórskim parku. Czy je odkopała? Być może. Wolę jednak myśleć, że one ciągle tam są. Choćby dlatego, że łatwiej by je było wydostać z ziemi niż na przykład z rąk austriackich kolekcjonerów. Ale dosyć o diamentach, choć są podobno wieczne.
Gdy zbierałam informacje do książki, zależało mi na tym, by w lekkiej fabule przemycić jak najwięcej informacji o właścicielach pałacu w Winnej Górze. Wzmianka o zakopanych w parku drogocennościach oczywiście przykuła moją uwagę, ale nie mniej interesująca wydała mi się historia kolumbijskiej gałęzi rodu Dąbrowskich.
W książce Marka Ruszczyca „Potomkowie generała” wyczytałam, że jego wnuczka ożeniona z Francuzem, niejakim de Brigardem, wyemigrowała do Kolumbii, a jej syn wsławił się w tamtejszych bitwach o niepodległość Kolumbii i Wenezueli. Wydawało mi się to na tyle atrakcyjne, że Kolumbijczyk w Winnej Górze musiał się pojawić. Najpierw w mojej głowie, potem w rozdziale siódmym.
Jednak do tej głowy mi nie przyszło, że nie miną dwa lata, a do prawdziwej Kolumbii pojadę
Kiedy jechałam w tę podróż, nie od razu przypomniała się mi wymyślona postać Marco de Brigarda. Właściwie dopiero w drodze z San José w Kostaryce do Bogoty w Kolumbii wpadłam na pomysł poszukania informacji o jakimś prawdziwym de Brigardzie.
Zaczęłam od zdjęcia, które pojawia się w internecie, jeśli tylko zestawi się ze sobą słowa de Brigard i Dąbrowski. Jest to miniaturowy portret, w sepii i owalnej ramce, a na nim wedle podpisu Juan de Brigard y Dombrowski. Wszystko co można powiedzieć to to, że mężczyzna ten nijak nie przypomina naszego generała. Nasz Dąbrowski przez „ą” był z lekka otyły. Źródła nie raz wspominają guziki od munduru, które ledwo trzymały się w naciągniętych do granic możliwości dziurkach.
Nie trzeba jednak czytać historycznych wspomnień, wystarczy spojrzeć na portrety. Najbardziej życzliwi malarze z pokorą zaznaczali krągłości generalskiej figury i zdrową czerwień jego pulchnych policzków. (Wyjątkiem jest może obraz przedstawiający ślub Jan Henryka z młodziutką Barbarą, na tym przedstawieniu nasz generał jest co najmniej dwadzieścia lat młodszy i dwadzieścia kilo chudszy, ale nie ma co się dziwić, ciągle jest to w modzie).
Podobizna Juana pokazuje zupełnie innego człowieka, mianowicie ascetyczną postać o wyraźnie pociągłej twarzy i mocno zarysowanych kościach policzkowych. Nie skupiałam się jednak na różnicach w wyglądzie. Mogły się one oprzeć na dominujących genach babki i matki.
Różnice w pisowni nazwiska Dąbrowski i Dombrowski również pominęłam, sama mogę się pomylić, pisząc te dwa nazwiska, grunt, że de Brigard się zgadzało. Odnalazłam rodzinną stronę – de Brigard i napisałam do nich. Przedstawiłam się i pokrótce wyjaśniłam, że chcę się czegoś dowiedzieć o potomku Dąbrowskiego – Juanie de Brigard y Dombrowskim.
Opisałam również postać naszego generała Jana Henryka, informując, kim był, dlaczego jest tak ważny dla naszej historii i dlaczego osobiście mnie interesuje: legiony, hymn, pałac w Winnej Górze itp. Nie mogło mi się poszczęścić bardziej. Dostałam przemiłą odpowiedź od pana Juana de Brigard de Brigard (to samo nazwisko dwa razy znaczy, że de Brigard zarówno od strony ojca, jak i od matki). Ale co najważniejsze… osiemdziesięciostronicową książkę wydaną czterdzieści lat temu pod tytułem „Juan de Brigard y sua epoca” (Juan de Brigard y Dombrowski i jego czasy) napisaną przez Fernanda Restrepa Uribe, a wydaną w Bogocie 1978 roku. Wielka to była radość.
W pierwszej wolnej chwili otworzyłam skrypt i zaczęłam mozolnie tłumaczyć akapit po akapicie. Od razu, od pierwszych stron poczułam się wyjątkowo głupio. Przedstawiając się Juanowi de Brigard, w jak najprostszych słowach starałam się wytłumaczyć, kim był generał Dąbrowski, myśląc, że jest postacią zupełnie Kolumbijczykom nieznaną… a dostałam publikację, w której autor, pisząc o dziewiętnastowiecznej postaci z polskimi korzeniami, cofa się do Piastów i Mieszka I.
I mimo że jest to opowieść o Juanie de Brigard y Dombrowskim i jego czasach, naszemu Janowi Henrykowi poświęca się wiele stron. Nakreślona jest historyczna sytuacja Polski wraz z mapkami, jest portret generała i nuty „Mazurka Dąbrowskiego” wraz z oryginalnym i przetłumaczonym na hiszpański tekstem. Sama Winna Góra również pojawiła się w tekście na stronie dwudziestej drugiej jako Vinagora, miejsce, w którym Jan Henryk Dąbrowski zmarł.
Wuj lub dziadek Dąbrowski i księżna Dąbrówka
Dziś już wiem, że wnikliwość w przedstawieniu tematu jest zasługą autora tej książki. Jak się okazało, Fernando Restrepo Uribe to członek Kolumbijskiej Akademii Historii, kurator wystaw i autor tekstów o malarstwie kolonialnym, a przede wszystkim historyk genealogii rodzinnych. Tym można tłumaczyć to, że starał się zakreślić rzetelny rys historyczny, zaczynając od chrztu Polski.
Chrzest był bardzo dla naszych dziejów ważny, ale pojawienie się informacji o nim wynikało z jeszcze jednego powodu. Przeczytałam bowiem, że Mieszko I poślubił córkę czeskiego księcia, niejaką Dombrowską. To zabawna pomyłka i nieszkodliwa, bo przecież i imię Dąbrówka, i nazwisko Dąbrowski mają ten sam źródłosłów.
Reszta dotycząca czasów złotej wolności szlacheckiej, potopu szwedzkiego i rozbiorów Polski została wiernie przedstawiona na ponad dwudziestu stronach. Pozostała część książki dotyczy już samego Juana de Brigard y Dombrowskiego, którego… wujem był nasz Jan Henryk Dąbrowski.
I tu się zdziwiłam, ponieważ według naszego biografisty Marka Ruszczyca był to jego wnuk. Nie wiem, kto ma rację. Przy najbliższej okazji poproszę jakiegoś historyka, znawcę epoki, by tę sprawę rozstrzygnął.
Tymczasem prześledziłam losy Juana, bo to niezwykła opowieść. Fernando Restrepo Uribe pisze, że Juan de Brigard y Dombrowski urodził się w Warszawie 24 czerwca 1792 roku jako syn francuskiego oficera i Marii Luizy Dombrowskiej, siostry polskiego generała. Nakreślając rys historyczny, autor tłumaczy, że młody Juan dorastał w czasie walk o wyzwolenie Polski, w patriotycznym środowisku, które ukształtowało jego charakter, czyniąc z niego idealistycznego bojownika o wolność swojego kraju, a potem o niepodległość przybranej ojczyzny, jaką była Kolumbia.
Rzeczywiście pisane mu było niezwykle ciekawe życie. Dwudziestoletni de Brigard porzuca studia i wraz z wojskami napoleońskimi rusza na Moskwę. Podobno pod Borodino sam Napoleon awansuje go na porucznika. Dzielność jednak nie uchroniła go przed odmrożeniami, których nabawił się podczas tej kampanii, a które dokuczały mu do końca życia. W trakcie odwrotu cudem wydostał się z rzeki Elstery, której toniach przepadł książę Józef Antoni Poniatowski. Został jednak ranny w bitwie pod Waterloo i dostał się do niewoli. Udało mu się jednak z niej wydostać, przekupując strażników za pomocą ostatnich zaszytych w pasie monet. Ucieka, powłóczywszy postrzeloną w kolano nogą. Jako zwolennik Napoleona jest po jego przegranej prześladowany i postanawia wyjechać do Londynu.
Widząc fiasko walk o wyzwolenie Polski, zaciąga się do formowanych w Anglii oddziałów Bolívara, który właśnie zmaga się z Hiszpanami, tocząc bój o niepodległość Wielkiej Kolumbii. Autor wspomina również innych Polaków, którzy ruszyli w tym samym kierunku i wsławili się rozlicznych bitwach; byli to między innymi Ferdynand Sierakowski, Filip Maurycy Marcinkowski, Ludwik Flegel.
Nasz de Brigard walczył bohatersko u boku Bolívara w Kolumbii i Wenezueli. I jak zaznacza autor, imię Jana Henryka Dąbrowskiego wyryto na łuku triumfalnym we Francji, a nazwisko jego siostrzeńca jest na pomniku w Caracas w Wenezueli – taki to ród. Z książki też wiemy, że Juan de Brigard y Dombrowski nie tylko walczył o niepodległość Kolumbii, dorobiwszy się stopnia kapitana, ale także związał z nią całe swoje życie. Osiadł w tej części świata.
Był dwukrotnie żonaty: najpierw z Marią Josefą Sordą Garcia, a po jej śmierci z Rosalią Galindo Camacho. Zmarł w Tunji 18 listopada 1860 roku, a jego szczątki zostały przeniesione i pochowane w kościele La Concepción w Bogocie. Pozostawił po sobie liczną rodzinę. Miał bowiem razem dziesięcioro dzieci, z których ośmioro dorosło, sprawiając, że ród de Brigard urósł w siłę.
Wywodzą się z niego biskupi, ministrowie i adwokaci. Niezwykłe są losy kapitana Juana de Brigard. Niezwykłe jest również to, że książka Fernanda Restrepa Uribe tak szczegółowo opisuje historię Polski, choć przecież sam de Brigard był w połowie Francuzem. Dla autora było ważne, by przedstawić historię narodu walczącego o niepodległość tak samo jak mieszkańcy Kolumbii czy Wenezueli.
O tym, że de Brigard to bardzo wpływowa rodzina i znane w Kolumbii nazwisko, poinformował mnie księgarz Felipe Grismaldo Sandoval, którego poznałam w Bogocie w uroczej księgarni tuż przy placu Bolívara. Weszłam do niej, widząc na szybie plakat prezentujący przetłumaczone na hiszpański dzieła Stanisława Lema – z okazji stulecia jego urodzin.
Dziękuję panu Felipe za informacje dotyczące Fernanda Restrepa Uribe i jeszcze raz – za przemiłe spotkanie.
Dziękuję też Juanowi de Brigard de Brigard za przesłanie mi niezwykle ciekawej książki o jego imienniku Juanie de Brigard y Dombrowskim i jego czasach. I kto wie, może któryś z prawdziwych potomków naszego generała naprawdę zawita do Winnej Góry?