Książka – przedmiot pożądania
Opublikowano:
10 października 2022
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„Kontakt z książką wyrabia osobisty pogląd na świat – komuś, kto czyta i myśli, nie tak łatwo wmówić tę czy inną «prawdę»” – uważa Olcha Wierzbowska-Sikorska, tegoroczna laureatka Orderu Uśmiechu, wieloletnia popularyzatorka czytelnictwa.
Barbara Kowalewska: Jak się rozpoczęła pani przygoda z książką? Znaczenie miał dom rodzinny? Szkoła?
Olcha Wierzbowska-Sikorska: To wszystko była „wina” mamy. Pierwsze lata mojego życia nałożyły się na czas wojny. Biblioteka rodziców została w Gdyni, gdy my z mamą wyjeżdżałyśmy ostatnim nieostrzeliwanym pociągiem idącym przez Gdańsk. O polską książkę nie było łatwo. Trafiały się białe kruki, jak wydanie dzieł Słowackiego z ilustracjami Andriollego. Jedną z moich lektur była „Lilla Weneda”, od której dostałam gorączki, więc mama mi ją zabrała. Nauczyłam się czytać szybko, mając jakieś 3–4 lata. To było wtedy, gdy miałam odmrożone ręce i stopy, co szczególnie bolesne bywało wieczorami.
Przytulałam się do mamy, a ona mi opowiadała różne historie i recytowała mnóstwo wierszy, a także rysowała mi na ręku litery. Poza tym udało się dostać „Zaczarowane abecadło”. W czasie wojny przenosiłyśmy się w różne miejsca, w okresie powstania warszawskiego mieszkałyśmy w Żyrardowie, gdzie mój wujek prowadził tajną szkółkę. Było tam trochę książek, ale musiały być chowane, nie były pod ręką. Książka była cenna – to był przedmiot pożądania. I to dużego. Po wojnie część biblioteki ojca wróciła do nas, bo przechowali ją – nie wiem, w jaki sposób – sąsiedzi.
Odzyskaliśmy dzieła Żeromskiego, książki historyczne, encyklopedie i książki dziecięce, m.in. mój ukochany „Bohaterski miś, czyli przygody pluszowego niedźwiadka na wojnie” Bronisławy Ostrowskiej (1919).
BK: A edukacja?
OWS: Potem znalazłyśmy się w Elblągu, bo rodziny wojskowe były z Gdyni usuwane. Tam ukończyłam szkołę podstawową i zdałam wcześniejszą maturę. Było to skutkiem nietypowej edukacji w czasie wojny we wspomnianej szkółce wujka. Chciałam uczestniczyć w tych lekcjach, mimo że byłam młodsza i „zdawałam” wujkowi na ucho, bo mówił, żeby „po cichutku”, żeby nie przeszkadzać innym uczniom.
W Gdyni po wojnie odbył się nieformalny egzamin i stwierdzono, że nie mam co robić w drugiej czy trzeciej klasie, więc powędrowałam od razu do czwartej. Dlatego, żeby zdać maturę w wieku 17 lat, musiałam pisać podanie o pozwolenie do ministerstwa. Studia były już konsekwencją tej edukacji, wybrałam filologię polską w Poznaniu. Chociaż mama chciała, żebym poszła na medycynę.
BK: Ta przeszłość wpłynęła na podjęcie pracy w branży wydawniczej?
OWS: Branża wydawnicza sama się do mnie ukłoniła. PWN miał w Poznaniu swój oddział. Przechodziłam przez wszystkie etapy tej pracy: byłam korektorką, potem sekretarzem wydawnictwa i redaktorką. A potem przyszedł moment, że nasza dyrektor, Władysława Klawiter, przeszła na emeryturę i ja objęłam jej stanowisko. Zresztą dobrze mi się z nią współpracowało, miałyśmy tę samą wizję rozwoju wydawnictwa.
Nie było książek o Poznaniu i Wielkopolsce, uważałyśmy, że to trzeba robić. Popierał nas Włodek Łęcki, który był wtedy wojewodą, i Urząd Miasta z Andrzejem Wituskim. Wobec tego mogliśmy podjąć takie działania. Nazywało się, że jesteśmy w PRL-u, że niby lojalni w stosunku do władzy, ale jednak po cichu robiło się sporo dobrej roboty. I to nas wszystkich jednoczyło.
BK: Były naciski na wydawnictwo ze strony cenzury?
OWS: To odpowiem fraszką z tamtego okresu: „Gryzł papier, gryzł cenzor, aż się ugryzł we własny jęzor”. To oddaje ducha czasów. Nasza pani Klawiterowa brała część kłopotów z cenzurą na siebie. Przy wydawaniu „Dziejów Poznania” problemy dotyczyły faktów związanych z początkami miasta. Już nie pamiętam dzisiaj, o co chodziło, ale dane historyczne dla cenzorów nie całkiem i nie zawsze były „prawomyślne”.
A mieliśmy znakomity zespół naukowy pod redakcją Jerzego Topolskiego oraz Lecha Trzeciakowskiego i Zbigniewa Chojnickiego. Wydawaliśmy to przez wiele lat (1988–1998). Kogoż tu nie było! Mieliśmy tu tzw. całą poznańską szkołę historii: prof. G. Labuda, T. Jakimowicz, S. Abt, W. Maisel, J. Wiesiołowski, A. Gąsiorowski, A. Czubiński, Z. Kaczmarczyk, J. Skuratowicz, W. Lipoński; nad ikonografią czuwała Magdalena Warkoczewska.
BK: Jakie zmiany obserwowała pani na rynku wydawniczym? I jakie pojawiły się wyzwania?
OWS: Wydarzeniem było wydanie „Wielkiej encyklopedii powszechnej” PWN. To była pierwsza wielotomowa encyklopedia uniwersalna, która ukazała się w PRL-u. Zapotrzebowanie na nią było ogromne. Mieliśmy dobrych dyrektorów, którzy uczyli nas zawodu: Adam Bromberg, Zenon Januszewski, Stefan Nargiełło. Byliśmy prężnym oddziałem, przez pewien czas nie było dnia, żeby nie ukazała się książka sygnowana przez Poznań.
Nasz oddział wydał „Słownik gwary miejskiej Poznania”, to była znacząca pozycja, pod red. prof. M. Gruchmanowej i prof. B. Walczaka. Na początku lat 90. redaktor A. Bromberg przeniósł się do Skandynawii, a u nas zapanowała nowa redakcja, przyszli panowie z wydawnictwa NOWA, Grzegorz Boguta i Jan Kofman. Trzeba było wymyślić inny program, bo koledzy z Warszawy zamierzali zlikwidować oddział poznański. Na prośbę poznańskich kolegów zostałam dyrektorem, by bronić naszego oddziału. I broniłam, jak mogłam. Koledzy namawiali mnie na przyjęcie nominacji również dlatego, że w razie likwidacji woleli przyjąć wymówienie z moich rąk.
W tym okresie przygotowaliśmy też cykl książek edukacyjnych, nowocześnie potraktowanych, pod wspólną nazwą „Wiedza o…” – o wychowaniu obywatelskim, ekologii itd. I udało się wydać wyjątkowy podręcznik do łaciny – moją miłość. Zamarzyło mi się, żeby taki podręcznik nie tylko pomagał w nauce języka, ale też był przygodą, żeby przekazywał wiedzę o tym, jak wyglądało na przykład życie młodzieży w starożytnym Rzymie.
Udało mi się znaleźć autora, który powiedział:
„Pani redaktor, ja właśnie w ten sposób uczę. To jest nas teraz dwoje”.
I tak powstała „Disce latine” Wojciecha Kopaczyńskiego. Ukazał się też pierwszy podręcznik do nauki obsługi komputerów. A potem przeszłam na emeryturę i zaczęłam swoje „drugie życie”, związane z popularyzacją książek.
BK: Jest pani wiceprezeską Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. Kiedy i w jakim celu zostało utworzone?
OWS: Towarzystwo powstało sto lat temu, w 1922 roku, przed wojną, z potrzeby budowania polskiej książki i jej upowszechniania, ale po wojnie cele także były zbieżne z pierwotnymi. Znalazłam się we władzach Towarzystwa i wtedy pomyślałam, że książka dla dzieci, taka z prawdziwego zdarzenia, u nas „leży”. Co prawda były Nasza Księgarnia, KAW i MAW, ale w Poznaniu nie mieliśmy takiego i zamarzyły mi się targi i Bolonia. Na szczęście los zetknął mnie z ówczesnym wiceministrem kultury Rafałem Skąpskim, uzyskałam jego aprobatę.
W 2002 roku byliśmy na wyciecze w Bolonii na jubileuszowych targach książki dziecięcej. Miałam szansę zetknąć się z grupą ludzi, którym zależało na tym samym. W Poznaniu rozpoczynało swoją działalność wydawnictwo Media Rodzina (debiutujące znakomitą książką „Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły”), część książek dla młodych czytelników wydawał też Święty Wojciech, zaczynał się rozwijać ruch małych wydawnictw, jak na przykład. Weszłam też w kontakty z plastykami, takimi jak Bohdan Butenko. Gdy tworzyłam targi książki, zwróciłam się do Bohdana z prośbą, by narysował Pegazika, bo tak sobie wyobrażałam, że on powinien być symbolem targów.
I Bohdan zapytał:
„To jaki powinien być ten Pegazik?”. „Nie dosłowny, taki drewniany, ze skrzydłami jak chmurki”.
Bohdan się zgodził, narysował ten symbol i plakat. Pierwszym partnerem targów był CK Zamek, a potem dostałam propozycję od MTP, żeby się do nich przenieść i tam się przeniosłam ze współpracownikami z Zamku. A głównym organizatorem imprezy było PTWK.
BK: Ma pani ogromne zasługi w akcji „Cała Polska czyta dzieciom” i innych działaniach na rzecz rozwoju czytelnictwa w Polsce. Jak zachęcić do czytania?
OWS: Duża rola dla szkół, nie do przecenienia. I dla domów rodzinnych. Próbowaliśmy walczyć o to, co się zresztą udało, żeby miejsce biblioteki było widoczne, „honorowe”. Żeby wydawać książki dziecięce, które są równie ważne jak te dla dorosłych. Czytający mały, będzie czytał jako duży i będzie czytał swoim dzieciom. Prowadziliśmy akcję upowszechniania na zasadzie konkursu czytelniczego i ilustratorskiego. Organizowaliśmy wystawy „Salon IIustratorów”, „Mistrz Ilustracji” , „Zrozumieć, Przeżyć, Zobaczyć”, czy ogólnopolski konkurs „Lubię czytać”, a także zainicjowaliśmy coroczną Nagrodę Pegazika, pierwszą laureatką była śmiertelnie chora Emilia Waśniowska.
Mówię „organizowaliśmy”, bo miałam już wtedy grupę ludzi, która myślała tak samo – m.in. Bohdan Butenko, Elżbieta Krygowska-Butlewska czy Emilia Waśniowska. Wówczas pojawił się też Robert Gamble i Bronisław Kledzik. No i oczywiście moje ukochane PTWK z Lidką Sadowską, Marylą Kuisz i Jolą Strzałkowska, Urszulą Ciach, Kasią Kamińską (moją następczynią) i prezesem Rafałem Skąpskim.
BK: Dziś traktuje się czytanie jako „niegroźne hobby”. Jakie znaczenie ma książka w formacji młodego człowieka?
OWS: Ma absolutnie podstawowe znaczenie. Inne środki przekazu nie zastąpią tego intymnego kontaktu czytelnika z autorem, przekazywania myśli od jednego do drugiego człowieka.
Ważny jest ten wysiłek, jaki wynika z powiązania z czytelnika z autorem, z jego myślą, wiedzą, talentem. Do tego dochodzi wyposażenie graficzne książki, dobór ilustracji, muzyka zawarta w tekście, poezja, dotyk, zapach książki. Książkę można zamknąć w każdej chwili, powrócić do niej – też w każdym momencie. To wymarzony „komplet”. Kontakt z książką wyrabia osobisty pogląd na świat – komuś, kto czyta i myśli (!), nie tak łatwo wmówić tę czy inną „prawdę”. Powinno nam zależeć na czytaniu. Ciekawe, że ludzie chętnie się fotografują na tle książek – to nobilituje.
Nawet jeśli jest to w wielu przypadkach moda czy snobizm, to ma jakiś wychowawczy wpływ na młodych.
BK: Jakie znaczenie ma dla pani przyznanie przez dzieci Orderu Uśmiechu?
OWS: To był order, który mi się marzył, ale na który trzeba zasłużyć. Kanclerz kapituły Orderu Uśmiechu zadzwonił do mnie z tą wiadomością w trudnym dla mnie czasie, gdy myślałam, że wszystko, co dobre, jest już za mną. Pomyślałam, że pora wycofać się z działalności. I wtedy zadzwoniła komórka.
To była nadzwyczajna wiadomość, bo niby co ja takiego zrobiłam? Organizowałam spotkania dzięki pomocy CK Zamek oraz Urzędu Marszałkowskiego i Urzędu Miasta w osobach pana marszałka i panów prezydentów.
A mnie zamarzyło się kiedyś, by Poznań stał się drugą Bolonią. Jedna z wystaw była dziełem uczniów ośrodka dla dzieci niewidomych w Owińskach, więc gdy pan Marek Michalak zapytał mnie, gdzie chciałabym otrzymać to odznaczenie, powiedziałam, że właśnie w Owińskach. Padło też pytanie, kogo zaprosić? Odpowiedziałam, że chciałabym zaprosić WSZYSTKICH, którzy mnie wspierali. To były piękne dni i piękni ludzie. Jestem ich wszystkich dłużniczką.
Olcha Wierzbowska-Sikorska – polonistka, w przeszłości szefowa poznańskiego oddziału Państwowego Wydawnictwa Naukowego, wiceprezes Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. Brała udział w redakcji wielu wydawnictw regionalnych, między innymi „Słownika gwary miejskiej Poznania” oraz „Dziejów Poznania”. Jest inicjatorką i realizatorką Poznańskich Spotkań Targowych. Książka dla Dzieci i Młodzieży, znanych dziś jako Poznańskie Targi Książki. Współorganizuje akcję pt. „Cała Polska czyta dzieciom”, konkursy literackie, wystawy ilustracji i cykl miniwidowisk „Kwadranse Ratuszowe”. Jest niestrudzoną popularyzatorką czytelnictwa wśród dzieci i młodzieży.