fot. Krzysztof Mariański/materiały prasowe

Łukasz Pawlak: Jestem z innej bajki

Deficyt czegoś sprawia, że pragniesz tego bardziej. Serwisy streamingowe pękają w szwach i często kryją w sobie wiele naprawdę wartościowych rzeczy, jednak gdzieś z tyłu głowy pojawia się pytanie: „no i co z tego?” – mówi Łukasz Pawlak, założyciel i szef Requiem Records oraz stypendysta Marszałka Województwa Wielkopolskiego w dziedzinie kultury.

SEBASTIAN GABRYEL: W tym roku Requiem Records kończy 24 lata. Jak z perspektywy czasu wspominasz okres rozruchu wytwórni? Lata dziewięćdziesiąte miały swoją specyfikę…

 

ŁUKASZ PAWLAK*: W tych latach zaczęła się w ogóle moja przygoda z muzyką! Na początku byłem związany ze środowiskiem punkowym i metalowym. Prawie cały swój czas wolny spędzałem w gronie starszych kolegów, którzy organizowali koncerty w moim rodzinnym Ostrowie Wielkopolskim. Pomagałem im robić ulotki i plakaty, później wystartowałem z „Nemezis” – swoim pierwszym zinem o muzyce metalowej. Z czasem zacząłem nagrywać własne utwory. To była taka zupełnie spontaniczna zabawa z kumplami, graliśmy coś z pogranicza muzyki eksperymentalnej i noise, później nieco bardziej hardcore’owo, awangardowo. W pewnym momencie uznałem, że warto byłoby to wydać. Poleciałem więc na bazarek po kilka sztuk kaset i nagrałem na nie materiał. Ani się obejrzałem, a już miałem na koncie trzynaście kaset.

 

I tak to wszystko się zaczęło.

Od tamtego czasu zacząłem się rozkręcać. To były okolice 1993 roku. Rok później wyjechałem na studia do Katowic, gdzie poznałem Marka H. Goldę, który prowadził wówczas swój label Odd Records, jak i wiele innych osób, które działały na tamtejszym rynku kasetowym. Od nich dowiedziałem się o istnieniu pewnej tłoczni w Piekarach Śląskich. Pojechałem tam ze swoim nagraniami z zamiarem skopiowania ich na czterdzieści kaset. A to była taka duża firma, w której pracowano na trzy zmiany, w okresie największego boomu na disco polo. Więc jak ja im powiedziałem, że chciałbym u nich nagrać czterdzieści kaset, to pokazali mi drogę do wyjścia i serdecznie podziękowali za współpracę [śmiech].

 

Byłeś zbyt niszowy [śmiech].

Ale nie dawałem za wygraną! Poleciałem do delikatesów na zakupy, wróciłem i tym razem nikt mnie nie wyprosił [śmiech]. Postanowiłem iść za ciosem. „Nemezis” zaczął przekształcać się w zin o muzyce już nie tylko metalowej, ale również tej bardziej poszukującej. Wkrótce zaczęły odzywać się do mnie projekty z całej Polski.

 

Popraw mnie, jeśli się mylę, ale drugą pozycją w katalogu było „D2” warszawskiego projektu Końca Taniec? To była bardzo nowatorska muzyka jak na tamte lata. Transowe techno, space rock…

Tak, pamiętam, że wydanie tej kasety sprawiło mi wiele frajdy. To były w ogóle bardzo urocze czasy – siermiężne, ale niepowtarzalne. Teraz, kiedy jestem już w zupełnie innym punkcie swojego życia, wspominam je z rozrzewnieniem. Oczywiście trochę je przy tym idealizując [śmiech]. Dzisiaj wszystko jest z zasięgu ręki, a wtedy trzeba było sobie radzić – bez komputera, bez tych wszystkich udogodnień, bez których dziś nie wyobrażamy sobie pracy.

 

„Wszystko się zmienia, ale jedno pozostaje niezmienne – moja wiara w muzykę alternatywną” – mówi Łukasz Pawlak, założyciel i szef wytwórni Requiem Records

Tamte czasy jednak zmuszały człowieka do pewnej kreatywności, bo zawsze były jakieś hece, nawet z głupim punktem ksero śmiech].

Czy można powiedzieć, że twoja działalność od początku była swego rodzaju misją? Nie chcę ci słodzić, ale zapewne zdajesz sobie sprawę, że dziś Requiem Records jest bardzo ważną marką dla odbiorców muzyki alternatywnej – podobnie jak Gusstaff Records czy Lado ABC.

Jest i misją i regularną pracą. Z czasem Requiem zaczęło przekształcać się w coś znacznie poważniejszego – w coś, czym trzeba było zająć się zawodowo i profesjonalnie. W pewnym momencie ten projekt zaczął już tak się rozrastać, że nawet nie było możliwości prowadzić go „po godzinach”. To zresztą z wielu względów potrafi być często uciążliwe. Nawet nie wiesz, jak chętnie zatrudniłbym kogoś do stałej współpracy. Ale nie mam złudzeń, bo realia akurat tej muzyki, którą się zajmuję, są takie, a nie inne. Nie jest łatwo, a intensywność współpracy z tak wieloma uznanymi muzykami sprawia, że tym bardziej nie może być mowy o jakiejkolwiek amatorce. Każdy mój dzień roboczy to ciągłe lawirowanie pomiędzy przeróżnymi, często bardzo trudnymi sytuacjami. Jednak, jak przez te lata wszystko zdążyło się pozmieniać – ba, zmieniłem się ja sam – tak idea pozostała niezmienna. Jest nią wiara w daną muzykę. Wciąż mam tę samą chęć wspierania i promowania artystów, których twórczość po prostu na to zasługuje, a często jest zupełnie niedoceniana.

 

Zapytałem o misję, mając na uwadze również fakt, że jak chętnie wydajesz nowe płyty, tak systematycznie wznawiasz stare nagrania polskiej sceny niezależnej.

Zwłaszcza w tym roku. Można powiedzieć, że zatoczyłem koło. Obecnie na scenie, na której się poruszam, przypadają 20- i 25-lecia wielu naprawdę ważnych nagrań. Mówię tu choćby o dokonaniach takich zespołów jak Agressiva 69, Wieloryb, Hedone, Jude, Rongwrong czy Job Karma. Te grupy debiutowały, kiedy ja byłem na początku tej drogi. Dziś to są moi kumple i wznawiam ich nagrania z wielką przyjemnością. Zresztą, powiem ci szczerze, że z ludźmi z mojego pokolenia pracuje mi się najlepiej…

 

To kwestia nadawania na tych samych falach?

Też, ale z młodymi po prostu różnie bywa [śmiech]. Wiem, bo sam mam w domu trzech takich młodziaków. To pokolenie żyje w przeświadczeniu, że wszystko mu się należy. Pewnie zabrzmiałem teraz jak stara zrzęda, ale oni urodzili się w zupełnie odmiennej rzeczywistości Polski – tej, w której lady uginają się od towaru. Ja pamiętam chude lata osiemdziesiąte, kiedy nie było nic. Każda zabawka była na wagę złota. Pamiętam pierwsze dostawy klocków lego, to było prawdziwe święto…

 

A teraz?

A teraz, to ja je zbieram odkurzaczem po całym domu [śmiech]. Analogicznie jest z młodymi zespołami. Miałem już wiele takich sytuacji, że przychodzą do mnie chłopaki z jakiejś debiutującej kapeli z kilkoma koncertami na koncie i jedyne co ich interesuje, to „co oni będą ze mnie mieć”. A ja, w sytuacji takiego natłoku, jaki ma dzisiaj miejsce, naprawdę niewiele mogę im dać. Bartek Chaciński – dziennikarz muzyczny „Polityki” – co miesiąc zwraca się do mnie i innych wydawców z prośbą o informacje na temat planowanych premier. Zbiera je wszystkie do kupy i okazuje się, że każdego miesiąca jest ich kilkadziesiąt. Ba, nawet setki.

 

Liczba nie do przyswojenia.

Więc od razu pojawia się pytanie, co można począć z takim debiutem. Musi być absolutną petardą, żeby jego wydanie miało sens. Petardą nie tylko muzycznie, bo liczy się również charyzma i umiejętność robienia wokół siebie szumu, wywołującego u ludzi pewien „głód” tej płyty. Pamiętam sytuację sprzed kilku lat, z projektem Vökuró. Wysłali mi trzy utwory, a ja już po odsłuchaniu drugiego wiedziałem, że wydam im tę płytę [śmiech]. Bo była świetna treść, ale i cała otoczka. Jako wydawca zwracam uwagę na takie rzeczy, bo płyty nie mają już takiej siły rażenia, jak było to kiedyś.

 

Teraz liczą się przede wszystkim koncerty, a więc pewna interakcja z odbiorcą.

Requiem Records

Czym najłatwiej cię ująć?

Melancholią. Pewnie ciężko to wywnioskować z mojego wyglądu i zachowania, ale lubię smutną muzykę. Typowy romantyk ze mnie [śmiech].

 

„Muzyka alternatywna” w domyśle oznacza muzykę znajdującą się poza głównym nurtem. Czy twoim zdaniem to określenie nie straciło już trochę na aktualności? Dziś granica między „mainstreamem” a „niezalem” zaciera się bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Oczywiście! Żyjemy w kulturze remiksu, w której nie ma już miejsca na „czyste” gatunki. Choć określenie „muzyka alternatywna” osobiście wciąż pozycjonuję dosyć wysoko, ponieważ uważam, że ono wskazuje ludziom konkretny kierunek – informuje potencjalnego odbiorcę, z czym ma do czynienia. Mam jednak świadomość, że dziś świat muzyki to zupełnie niejednorodna mieszanina, więc słowo „alternatywa” bardzo się dewaluuje. Jeszcze do lat dziewięćdziesiątych w muzyce pop dominowały proste i melodyjne akordy. Ale później zostały one wyparte choćby przez rozbudowaną technologiczne muzykę, wychodzącą właśnie ze sceny alternatywnej.

 

Tak oto brudne i chaotyczne brzmienia, niegdyś zarezerwowane dla projektów z wytwórni typu Warp, weszły do głównego obiegu.

A z czego twoim zdaniem wynika tak zauważalna obecnie praktyka stylizowania muzyki komercyjnej na amatorską? Skąd ta potrzeba pozorowania szeroko pojętej niedbałości, choćby w produkcji utworów czy projektowaniu okładek? Kanye West to supergwiazda amerykańskiego hip-hopu, tymczasem jego ostatni album wygląda jak jakiś chałupniczy „nielegal” z SoundCloud [śmiech].

I dzięki temu dociera do młodych ludzi, a tym samym poszerza grono odbiorców swojej twórczości. Nie zapominajmy, że to młodzież dyktuje trendy. Poza tym jako społeczeństwo działamy coraz szybciej, zdecydowanie bardziej dynamicznie, i to musiało znaleźć jakieś odzwierciedlenie w muzyce. Dlatego teraz większą moc i siłę wyrazu może mieć niedoświetlone i źle skadrowane zdjęcie wrzucone na Facebooka niż profesjonalna sesja zdjęciowa zespołu, którego członkowie stoją w jakichś wystudiowanych pozach.

 

Ostatnio usłyszałem opinię, że postęp technologiczny to największe zbawienie dla muzyki niezależnej, bo dzięki niemu jej twórcom po prostu łatwiej jest się pokazać – wystarczy wrzucić materiał do sieci. Odbiorcy nie muszą już polować na podziemne ziny i przegrywane kasety, bo wszystko jest w internecie. Czy jako entuzjaści muzyki niszowej rzeczywiście mamy powody wyłącznie do radości?

 

I tak, i nie. Tak jak mówiłem wcześniej, kiedyś tych albumów było znaczniej mniej. A to sprawiało, że siłą rzeczy były one wyczekiwane, przebierało się nogami na samą myśl o premierze. A dziś? Sam zadaj sobie pytanie, czy naprawdę czekasz na jakąś płytę.

 

Chyba tylko na Tool, choć powoli tracę nadzieję [śmiech].

No właśnie, to są wyjątki potwierdzające regułę. Deficyt czegoś sprawia, że pragniesz tego bardziej. Serwisy streamingowe pękają w szwach i często kryją w sobie wiele naprawdę wartościowych rzeczy, jednak gdzieś z tyłu głowy pojawia się pytanie: „no i co z tego?”. Jak mamy dziś o wiele więcej możliwości, tak coraz trudniej jest nam wyłuskać muzykę, która jest „w punkt”. Dlatego chciałbym zacząć wydawać ją w nieco mniejszych ilościach niż do tej pory.

 

Ile premier planujesz na najbliższe miesiące?

Obecnie pracuję nad około dwudziestoma płytami, które zamierzam wydać w tym roku.

 

To znowu całkiem sporo.

Tak, jednak w większości to płyty artystów, którzy mogą pochwalić się już jakimś dorobkiem i doświadczeniem, posiadają jakąś historię. Poza wznowieniami, o których już rozmawialiśmy, to z tłoczni właśnie wyjeżdża wspólny album Vocal Varshe i Jacaszka. To projekt w głównej mierze inspirowany reliefami amerykańskiego abstrakcjonisty Franka Stelli oraz zdjęciami i rysunkami drewnianych synagog z okresu międzywojnia. Będzie nowa płyta legendy Trójmiejskiej Sceny Alternatywnej – Pancerne Rowery, będzie ciąg dalszy opowieści na styku tradycji i eksperymentu Remka Hanaja z grupy Księżyc. W ramach projektu Archive Series wydam materiały zespołów Garaż w Leeds, Ziemia Mindel Würm i Fioletowe Płyny Zdrowotne, a także kolejną odsłonę nieprzebranych archiwów Eugeniusza Rudnika. Jego płyta „Maszyny” to bardzo ekstatyczne rytmy, konstruowane przez niego w Studiu Eksperymentalnym Polskiego Radia od początku lat 60.

 

Na koniec powiedz mi, jak zareagowałeś na Fryderyka dla płyty Dariusza Przybylskiego w kategorii Album Roku – Recital Solowy? Można powiedzieć, że zdobyła uznanie w dość alternatywnej rzeczywistości, chyba odległej od twojej [śmiech].

Fakt, jestem z innej bajki, ale bez względu na to, była to wielka radość. Choćby dlatego, że dzięki tej nagrodzie mogłem pokazać, czym się zajmuję zupełnie innemu środowisku od tego, w jakim poruszam się na co dzień [śmiech]. Z Darkiem prowadzę projekt Opus Series, w ramach którego wydajemy nagrania szeroko pojętej, akademickiej muzyki współczesnej. Darek – jako jeden z najlepszych polskich kompozytorów młodego pokolenia – ma wielkie rozeznanie w tej scenie. Wydaliśmy już około trzydziestu płyt i z każdą kolejną słyszę, jak kanony się zacierają. Otwierają się na nowe rzeczy, często bardzo dalekie formalnie. W końcu muzyka jest jedna…

*ŁUKASZ PAWLAK – założyciel i szef wytwórni Requiem Records, działającej od 1994 roku i specjalizującej się w wydawaniu muzyki alternatywnej. Absolwent Wydziału Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego, stypendysta Marszałka Województwa Wielkopolskiego w dziedzinie kultury w 2014 roku. W ramach programu stypendialnego wydał nagrania zespołu Krew – poznańskiej grupy, działającej w latach 80. Autor projektu wydawniczego Archive Series, w ramach którego ukazują się produkcje polskiej sceny niezależnej lat 70., 80. i 90. Współpracownik takich festiwali jak Unsound, CoCArt, Soundedit, Wrocław Industrial Festival oraz wielu rozgłośni radiowych, w tym Polskiego Radia (Program II i III) oraz Tok FM.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
0
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0