Muzyka końca świata
Opublikowano:
7 marca 2022
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„W naszej lidze pieniądze nie są warte wspomnienia. Nagrodą jest czysta jak kryształ radość z tego, że możesz tworzyć i prezentować własną muzykę, która w dodatku rezonuje z emocjami innych ludzi. Magia. Jeśli kiedyś byśmy to stracili, to po prostu powiesimy instrumenty na haczyk i wrócimy do poważniejszych zajęć. Ale na razie nam to nie grozi” – mówi Michał Iskra, lider poznańskiego zespołu Niesamowita Sprawa.
Sebastian Gabryel: Wczytując się w kilkuletnią historię waszej grupy, dochodzę do wniosku, że to faktycznie Niesamowita Sprawa… (śmiech) Jak wspominasz wasze „uliczne” początki i wszystko, co stało się później? I czy nazwa kapeli faktycznie nawiązuje do waszej historii?
MI: Właśnie niedawno zdałem sobie sprawę, że ta „kilkuletnia” historia zbliża się do dwucyfrowej wartości… Ciężko mi określić dokładną datę, kiedy zaczęliśmy z Małpą brzdąkać, ale pierwszy zarejestrowany występ – który odbył się z okazji otwarcia lumpeksu „Awangarda” – przepraszam, butiku – pochodzi z września 2013 roku. A na ulicy graliśmy już dużo wcześniej.
W związku z tym, korzystając z okazji, chciałbym zaprosić wszystkich na nasz specjalny, jubileuszowy koncert, który 16 kwietnia odbędzie się w poznańskim CK Nowe Amore (ul. Sienkiewicza 22).
A wracając do twojego pytania, na początku to była czysta frajda i zabawa, zaś wszystko, co stało się później, było nieplanowane i przerosło moje oczekiwania. Czasami artyści kokietują, że tworzą z potrzeby serca i nie zależy im na poklasku, ale akurat w moim przypadku dokładnie tak było. Oczywiście stopniowo rosnące zainteresowanie i akceptacja naszej muzyki nie jest czymś nieprzyjemnym i wielokrotnie przewyższają moje pierwotne założenia. I pod tym względem to faktycznie „niesamowita sprawa”. A sama nazwa to osobna historia. Jest skrótem nazwy zespołu, który planowałem założyć dużo, dużo wcześniej z bardzo fajną panienką o imieniu Agnieszka, która grała na basie. To miało być totalnie zwariowane połączenie klimatów Velvet Underground z Sonic Youth, Butthole Surfers i Sex Pistols, a zespół miał się nazywać Niesamowita Sprawa Latającego Spodka, Z Którym Policja Walczyła Ostatniej Nocy. Miał człowiek fantazję, co nie? (śmiech)
Ale niebawem okazało się, że Agnieszka jest w ciąży, i z czasem gra na basie stała się niemożliwa, bo niskie częstotliwości wywoływały niepożądane skurcze…
Projekt upadł, choć za to mamy z Agnieszką dwudziestoletniego już w tej chwili syna. To też niesamowita sprawa…
SG: Koncerty to zwykle źródło wielu anegdot. Jak sami podkreślacie, graliście już w najróżniejszych miejscach – w punkowych squatach, knajpach, klubach i na całkiem dużych scenach. Czy jest koncert, który z jakiegoś powodu zapamiętacie najbardziej?
MI: Fakt, jak na niezawodową kapelę przystało, tych koncertów zagraliśmy już naprawdę sporo. Próbowałem je kiedyś policzyć, scrollując Facebooka, ale pogubiłem się przy stu kilkudziesięciu… I faktycznie, jest co wspominać, choć te najciekawsze anegdoty… no cóż, nie nadają się do publikacji (śmiech).
Graliśmy na scenie, która była dachem podwórkowego śmietnika, graliśmy koncert dla stu osób w knajpie przeznaczonej dla góra trzydziestu, ale i koncert dla pięciu, do których jechaliśmy trzysta kilometrów.
Graliśmy półlegalnie i całkiem nielegalnie. Graliśmy z Meksykanami, Kanadyjczykami, Ukraińcami, Węgrami i Brytyjczykiem. Graliśmy na urodzinach i weselach, a ja z Synkiem zagrałem nawet na pogrzebie. Graliśmy koncerty niezapomniane i takie, z których ledwo co pamiętamy… Ale dobrze pamiętam pierwszą edycję Craft Beer Camp w Annopolu. Świetnie przygotowana impreza – rzędy kranów z wyśmienitymi piwami, świeżo skoszona, mięciutka trawa na polu namiotowym, wyborne food trucki, zawodowa scena, a pod nią uśmiechnięci ludzie. Nic tylko wejść i dobrze zagrać. Kilka pierwszych taktów i nagle grzmot, niebo czernieje, a po kilku chwilach zrywa się huraganowy wiatr i koszmarna ulewa.
Technicy w panice ratują zalany sprzęt, a ochroniarze łapią fruwające namioty. No katastrofa…
Zrozpaczony organizator udostępnia ludziom jakiś magazyn, żeby mogli schować się przed deszczem, ale impreza jest skończona, cały nakład pracy i pieniędzy idzie na nic. I wtedy do magazynu wchodzimy my, cali przemoknięci, ale z instrumentami. Z kilku palet montujemy scenę i jedziemy – bez prądu, bez nagłośnienia. Bo Niesamowita Sprawa jest kapelą zaprojektowaną na okoliczność końca świata i jak miało być party, to musi być party. Od tego czasu co roku rozpoczynamy letni sezon od występu właśnie na CBC.
SG: Mam wrażenie, że muzyka uliczna to – zwłaszcza w dzisiejszej, tak „kontrolującej” nas rzeczywistości – prawdziwa ostoja muzycznej wolności, praktycznie pozbawiona ograniczeń. Z drugiej strony, powtarza się, że to właśnie do niej trzeba mieć największe cojones. Na ile to trudność, a na ile czysta przyjemność – grać na ulicach, w parkach, na deptakach?
MI: Granie na bruku to zdecydowanie zupełnie inna sytuacja niż scena. Zwykle ludzie nie chodzą po ulicy w poszukiwaniu artystycznych wrażeń. Mają swoje sprawy, naprawdę ważne – zakupy, coś do załatwienia w urzędzie, spieszą się do roboty. Myślą o problemach, które muszą rozwiązać po powrocie do domu. Nawet ta trzymająca się za ręce, wolno spacerująca para jest bardziej zainteresowana sobą nawzajem niż jakimś hałasującym grajkiem. Generalnie to im przeszkadzasz. Ale kiedy widzisz kolesia, który przechodzi obok i po kilku krokach zatrzymuje się, odrywa wzrok od ekranu telefonu, staje sobie gdzieś z boku i słucha, to satysfakcja jest olbrzymia. No i można zarobić piątaka. No, w Poznaniu to akurat najczęściej dwa pięćdziesiąt (śmiech).
SG: Choć skład Niesamowitej Sprawy sukcesywnie się powiększał, dzięki czemu wasza twórczość stała się bogatsza, to nigdy nie zapominacie o korzeniach, wciąż zachowując prostotę muzyki ulicznej. Czego jeszcze nigdy nie chcielibyście stracić?
MI: Radochy z grania. Z boku może się wydawać, że taka kapela to „sex, drugs & rock’n’roll”, ale tak naprawdę cały ten cyrk wymaga dużego nakładu czasu i energii. To całkiem konkretna praca. Pomijam już godziny prób i pracy nad przygotowaniem materiału, czas poświęcony na organizację koncertów, promocję itd. Ale weźmy sam dzień koncertu – na przykład ostatni WOŚP. O ile pamiętam, to graliśmy w Kultowej koło południa, więc spotkać się w naszej sali prób musieliśmy o 10 rano. Potem spakować i znieść z drugiego piętra ładnych kilkadziesiąt kilogramów klamotów, zawieźć na miejsce, rozłożyć, podłączyć, uruchomić. Po godzinie koncertu graty zwinąć, spakować, przejechać kilkadziesiąt kilometrów do Kobylina, gdzie graliśmy koło 20.
Rozłożyć, zmontować, zagrać. Sporo targania i jeżdżenia, ale przecież najważniejszy jest sam koncert, to na nim trzeba wykrzesać maksimum energii i emocjonalnego zaangażowania.
A potem oczywiście znów zwinąć graty, spakować, zawieźć do Poznania i wtargać na drugie piętro. Grubo po północy, totalnie wyczerpani, mogliśmy wrócić do domu. I co z tego mamy? Nie oszukujmy się – w naszej lidze, przy pięcioosobowym składzie plus menadżer i akustyk, którzy też coś muszą na kolację wypić, pieniądze nie są warte wspomnienia. Nagrodą jest czysta jak kryształ radość z tego, że możesz tworzyć i prezentować własną muzykę, która w dodatku rezonuje z emocjami innych ludzi. Magia. Jeśli kiedyś byśmy to stracili, to po prostu powiesimy instrumenty na haczyk i wrócimy do poważniejszych zajęć. Ale na razie nam to nie grozi.
SG: Jak słusznie się chwalicie, jesteście jedynym zespołem, który dzielił scenę zarówno z punkowymi kapelami typu Moskwa czy Ga-Ga Zielone Żabki, jak i Anitą Lipnicką czy Krzysztofem Krawczykiem. Jak to możliwe?
MI: No właśnie takim zespołem jesteśmy (śmiech). Większość członków Niesamowitej Sprawy wywodzi się z około-punkowych klimatów. Reakcja, Padlina Szarika, Puste Kieszenie, Psychodrama – być może te nazwy niewiele mówią szerokiej publiczności, ale w pewnym okresie przybiły one swój stempelek na lokalnej mapie tzw. sceny niezależnej. W naturalny sposób pierwszych okazji koncertowych poszukiwaliśmy w środowisku, które dobrze znaliśmy.
Teoretycznie nasze akustyczne granie nie bardzo pasowało do hardcore’owego łomotu, ale wiedzieliśmy, że w tym klimacie ważniejsze niż muzyka, którą grasz, jest to, żeby nie udawać kogoś, kim się nie jest. A my nie udawaliśmy, więc było git.
Natomiast Niesamowita Sprawa nigdy nie była – bo i nie miała być – związana jakimiś subkulturowymi ograniczeniami. Festyn i jarmark to jak najbardziej nasze miejsce. Kiedy więc dostaliśmy zaproszenie na Aquanet Festival, typową dużą miejską imprezę, na której gwiazdą był Krzysztof Krawczyk, powiedzieliśmy: „czad!”. Wszak Krawczyk to jest – był – gość! Zresztą mieliśmy tam być wypełniaczem na początek imprezy, plumkającym w tle, gdy ludzie będą się schodzić do parku i ustawiać w kolejkach po balony i watę cukrową. Natomiast okazało się, że Margaret, która miała zagrać przed Krawczykiem, musiała lecieć na jakąś inną fuchę na drugim krańcu Polski, więc zadzwoniła do nas miła pani od organizatorów i spytała, czy to byłby problem, gdybyśmy zagrali pomiędzy Margaret a główną gwiazdą. Problem? Jaki problem? Nie wiem jak inni, ale my jesteśmy na to gotowi (śmiech).
SG: Zwracacie uwagę na pewną uniwersalność waszej muzyki, przy jednoczesnym niepopadaniu w „komercyjny banał”. Jak wy – kapela z ulicznym rodowodem – spoglądacie na to, co dzieje się obecnie na polskim rynku muzycznym?
MI: A co się dzieje? Bez ironii pytam, po prostu nie wiem (śmiech). Żyjemy we wspaniałych czasach dla zaangażowanych odbiorców muzyki. W czasach serwisów streamingowych, których algorytmy tworzą nam indywidualne, prywatne „rynki muzyczne”. Dyktat wielkich graczy w zasadzie nie istnieje, jeżeli tylko ktoś zechce sięgnąć do źródeł poza stacjami radiowymi z literką w nazwie. Dlatego z mojej perspektywy polski rynek muzyczny ma się dziś świetnie. Co miesiąc pojawiają się setki godzin fantastycznej, świeżej muzyki. Nawet nie jestem w stanie z należną uwagą wysłuchać wszystkiego, czego bym chciał.
Na playliście Spotify „Poznaj Poznań” prezentuje się kilkadziesiąt zespołów, w zdecydowanej większości przynajmniej interesujących.
Do poznańskiego przeglądu „Gramy u Siebie” zgłosiło się kolejnych kilkadziesiąt, a wszystkie, które przeszły eliminacje, były fantastyczne. Dla mnie totalnym odkryciem było Surtarang, a Lunatycy Martwej Dyskoteki z którymi rywalizowaliśmy w finale, to kawał charyzmatycznej, znaczącej i aktualnej sztuki. To, że udało nam się w tym przeglądzie zwyciężyć, jest dla nas niewiarygodnym wyróżnieniem. Jeśli zaś chodzi o rynek w znaczeniu mainstreamowym, to nie mam o nim zielonego pojęcia.
SG: Jesteście jedną z tych grup, którą najlepiej słuchać na żywo. A co z działalnością studyjną? Jak dotąd nagraliście zaledwie jedną EP-kę! Może w końcu czas pomyśleć o pełnoprawnym albumie?
MI: I tu nas masz, bo to faktycznie ta część zabawy, którą zawaliliśmy totalnie. Właściwie całą odpowiedzialność za taki stan rzeczy muszę wziąć na siebie. No mam jakąś niechęć do pracy w studiu… Nie wiem, to chyba jakiś lęk przed ostatecznością nagrania. Piosenki grane na żywo z czasem ewoluują, zmieniają się, dojrzewają, czasem odżywają. A nagrania to takie trochę przyszpilenie motyla. Zresztą, nieważne, mógłbym tak długo biadolić, szukając usprawiedliwień. My do tych nagrań podchodziliśmy już nieraz i zawsze znajdowałem jakiś powód, by nie dokończyć roboty, aż w końcu reszta zespołu stwierdziła, że ma dość, i ustawiła mnie do pionu. Nagrania mają być „na już” i odebrano mi prawo do ich akceptacji bądź odrzucenia. Dodatkowo, w zespole pojawił się Kuba, dźwiękowiec, który wziął na siebie sprawy techniczne związane z nagraniami i wyjaśnił mi kilka spraw, których nie rozumiałem, więc jest nadzieja… Albo inaczej – jest zobowiązanie, że w tym roku będą nagrania studyjne. A tymczasem zapraszam na koncerty, dołączcie do naszej ekipy, bądźcie częścią Niesamowitej Sprawy, tańczcie, śpiewajcie, śmiejcie się i płaczcie razem z nami!
Niesamowita Sprawa – zespół, który z akustycznego duetu wykonującego autorskie piosenki na rynkach i deptakach Poznania przerodził się w pełnowymiarowy skład sceniczny. Muzyka Niesamowitej Sprawy bywa określana jako miejski folk, akustyczny punk, piosenka poetycka, a sami twórcy określają ją jako zwykłe piosenki. Żywiołowe koncerty, w trakcie których publiczność wciągana jest do wspólnej zabawy, między innymi charakterystycznym zaśpiewem „fararaj”, cieszą się dużą popularnością w rodzinnym mieście i rosnącym zainteresowaniem poza jego granicami. Zespół posiada bogate doświadczenie koncertowe na różnego rodzaju scenach, w tym dużych plenerowych imprezach lokalnych.