O chodzeniu i słuchaniu
Opublikowano:
25 stycznia 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Kiedy niedawno wieszczyłem festiwalową klęskę urodzaju, nie spodziewałem się, że przybierze ona aż takie rozmiary.
Od wydarzenia do wydarzenia
Zapowiadałem muzyczne festiwale odbywające się w Poznaniu w październiku i załamywałem ręce już przy trzech zazębiających się wydarzeniach, a dopiero po ukończeniu tekstu dowiedziałem się, że jest tego więcej. Na przeniesioną na jesień Ukraińską Wiosnę w ogóle nie udało mi się dotrzeć, a z interesująco wyglądającego Festiwalu Zanim Opadną Liście utrafiłem tylko w jeden punkt programu. Było to spotkanie z Andrzejem Bieńkowskim, pod pretekstem jego najnowszej książki „Trzymałem węża w garści”, o niej może jeszcze kiedyś napiszę więcej (w skrócie: polecam). A samo wydarzenie wypadło super, bo autor jest niezrównanym gawędziarzem. Ten dzień (1 października, czyli Międzynarodowy Dzień Muzyki, ale o tym jakoś nikt nie pamiętał) był naszpikowany atrakcjami, jednak udało się je pogodzić. Po spotkaniu z Bieńkowskim było aż nadto czasu, żeby z Taczaka 20 dotrzeć do kościoła Franciszkanów na wzgórzu Przemysła. Tam, na inaugurację drugiej edycji Festiwalu Händel, organista Kamil Lis przygotował program „Pasterz z Arkadii”, w którym chyba więcej było Johanna Sebastiana Bacha niż patrona imprezy.
Nic w tym złego, bo ich utwory się przeplatały, a muzyk udanie przekonywał o sensowności takich zestawień, ale może warto by było taki fakt ogłosić. I w ogóle warto by było gdzieś opublikować szczegółowy program, jeśli nie zdecydowano się na rozdawanie wersji drukowanej (załóżmy, że ze względów ekologicznych), to może chociaż na stronie internetowej. Może wtedy ktoś przyszedłby zaintrygowany właśnie tym zestawieniem kompozytorów, a tak, mimo że wstęp był bezpłatny, to świetnej gry Kamila Lisa słuchało niewiele osób. Nie czekając na bisy, pognałem do wildeckich Farb, gdzie tego wieczora grali DMNSZ i dawno u nas niesłyszany Emiter.
Oba występy na spodziewanie wysokim poziomie, powściągliwa abstrakcyjna elektronika, raczej mroczna, przeszywająca, choć nie przytłaczająca. Szkoda tylko, że po dwóch występach solowych nie doszło do połączenia sił w duecie.
Spontaneous Music Festival czy Katharsis Festival?
Fajnie, jak tak się to układa, że przy niewielkim wysiłku da się być na wszystkim, ale w kolejny weekend już się to nie udało. Musząc wybierać, poświęciłem uwagę Spontaneous Music Festival, ale nadal chciałem choć uszczknąć cokolwiek z Katharsis Festival. Zacząłem dywagować i kombinować; myśląc o tym, że chodzenie na koncerty jest również sytuacją społeczną, stwierdziłem, że mogę przecież wypytywać o wrażenia znajomych. To jednak wciąż było mi za mało, więc idąc tym tropem, wpadłem na pomysł zatrudnienia żony, którą wyślę na koncerty, żeby nie tylko mi o nich opowiedziała, ale też przy okazji nagrała (oczywiście materiały te tylko na własny użytek). Okazało się to ciekawym doświadczeniem, również dla mnie, ale mimo wszystko nagrania nie zastąpią rzeczywistego bycia na miejscu (mogę więc tylko na marginesie odnotować na ich podstawie, że Bor Zuljan faktycznie mistrzowsko improwizował, a Ensemble Micrologus nie popadł w rutynę i nadal zachwyca).
Najlepszym tego dowodem występ chóru festiwalowego prowadzonego i przygotowanego podczas kilkudniowych warsztatów przez Marcela Pérèsa, który wykonał fragmenty „Requiem”. Trudno ustalić na 100%, kto jest jego autorem, czy Antoine de Févin czy jednak Anthonius Divitis, co nie ma jednak wpływu na surowe piękno tej muzyki, zwłaszcza gdy nad wykonaniem czuwa taki specjalista jak Pérès. Na odbiór wpływ miały też okoliczności, zwłaszcza przemyślane oświetlenie, które budowało nastrój i skupiało uwagę na śpiewających. Dla mnie dodatkowym bonusem była możliwość snucia się po katedrze na Ostrowie Tumskim i doświadczania tego, jak różnorodnie głosy rozchodzą się w tej olbrzymiej przestrzeni.
Światło współtworzyło też atmosferę występu Ryszarda Lubienieckiego – tutaj uwagę zwracało sporo porozstawianych świec nadających sytuacji kameralności, wręcz intymności. W dodatku ich pełgające płomienie odpowiadały specyfice dźwięków portatywu, które miały przecież swoją określoną wysokość, ale jednak często brzmiały migotliwie, chybotliwie, jakby się wyginały. To rzecz jasna nie zarzut, bo było widać, że Lubieniecki instrument opanował perfekcyjnie, a raczej przyczynek do refleksji o tym, jakie mamy wyobrażenia, a jak mogła brzmieć muzyka naprawdę dawna. Muzyk zaproponował podróż do początków twórczości czysto instrumentalnej, sięgając nawet po partytury z połowy XIV wieku. Po oswojeniu z wyjątkową paletą brzmieniową instrumentu, który jest przecież miniaturową wersją organów piszczałkowych o takich rozmiarach, żeby można się było z nim poruszać (używano go choćby podczas procesji), był czas, żeby zanurzyć się w niuanse, wyłapywać pozostałości źródeł tych kompozycji w tańcach i podziwiać zdolności improwizatorskie Lubienieckiego. Zabawne wtargnięcie jak najbardziej współczesnej rzeczywistości zewnętrznej gdzieś w połowie koncertu uświadomiło mi, z czym kojarzy mi się to zwodniczo eteryczne brzmienie – gdy muzyk stroił portatyw między utworami, dało się usłyszeć gwizdek przejeżdżającego nieopodal pociągu, co Lubieniecki wnet podchwycił i oddał, znajdując w instrumencie prawie identyczny odgłos.
Czekając na kolejne fale wydarzeń
W kolejny weekend zafundowałem sobie zupełnie inne wrażenia na uro osiem i dół w CK Zamek. Tu często odbywał się zmasowany atak nie tylko na zmysł słuchu, ale też wzroku. Staje się już tradycją, że nie udaje mi się w tym festiwalu uczestniczyć w całości, ale z tego, co udało mi się złapać, najbardziej w pamięć zapadły mi przede wszystkim nie koncerty, ale performanse Magdy Mellin i uroruro. Szczyt festiwalowej fali najwyraźniej za nami, nie zmyło nas, przetrwaliśmy, możemy sobie pogratulować. Ale to w żadnym razie nie koniec pogoni za wrażeniami, która skłania do refleksji, jak aktualne może być to, co dawne, oraz jak szybko traci na świeżości to, co nowoczesne. O tym więcej w kolejnym odcinku.