O katedrze w Koninie, artyście mordercy i innych takich przypadkach
Opublikowano:
20 maja 2022
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Pierwsze książki o sztuce zaczęłam kupować, będąc w liceum, czyli pod koniec lat osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych ubiegłego już stulecia. Dla młodych ludzi czasy to prehistoryczne, więc na wstępie kilka obrazków z przeszłości, które bardzo wyraźnie wmalowały się w moją pamięć.
Książki „wystane” w kolejkach
W latach osiemdziesiątych nie tylko artykuły pierwszej potrzeby były deficytowe i nie tylko sklepy spożywcze świeciły pustymi półkami, i nie tylko zdobyte rolki papieru toaletowego dumnie niosło się na sznurku niczym gigantyczne korale. To wszystko dotyczyło również księgarń i książek. Księgarnie oczywiście były, nawet w przyzwoitej ilości, ale równie przejrzyste w środku jak reszta sklepów. Jeśli nawet były zastawione jakimiś pozycjami, to wzrok ślizgał się po nich wyjątkowo szybko. Te same tytuły, wydane w stutysięcznych egzemplarzach. Albo każdy już je miał, albo nie godziło się trzymać ich w domu. Książki „rzucano” tak samo jak mięso lub pomarańcze, a przed wejściem ustawiała się coraz to dłuższa kolejka. Stało się cierpliwie, a kupując wreszcie, należało podejmować szybkie decyzje. Prowadziło to czasami do komicznych sytuacji. Na przykład moja mama zakupiła książkę, na której okładce widniał tylko tytuł „Siła miłości”. Spodziewała się romansu, a nie – o czym przekonała się poniewczasie – rozprawy o zwyczajach godowych zwierząt. Ja też miałam jedną wpadkę, choć nie do końca, jak się okazało.
Początek lat dziewięćdziesiątych to pojawianie się pierwszych prywatnych wydawnictw. Nowe, zupełnie nieznane mi tytuły, ze złotymi literami na okładce. Początkowo ustawione na wystawie w takiej odległości od siebie, jakby zachowywały społeczny dystans. Tam, wśród kilku innych, wypatrzyłam „Malarstwo polskie XIX i XX wieku”. Zastanawiając się pewnie tak samo długo jak mama nad „Siłą miłości”, wyciągnęłam z kieszeni kieszonkowe pieniądze i zakupiłam. Na pewno najpierw kartkowałam tom, przeglądając ilustracje. Oczywiście niezbyt zdziwiło mnie to, że wszystkie zamieszczone zdjęcia są czarno-białe.
Mam mnóstwo albumów o malarstwie z tamtego czasu i niejeden raz czytałam o niezwykłym błękicie u Giotta albo zieleni Veronese’a, mogąc podziwiać kilka odcieni szarości na zamieszczonych reprodukcjach. Nie przeszkadzała mi też jakość druku. Zaintrygowała mnie natomiast postać autora. Chodziłam do szkoły podstawowej imienia Gabriela Narutowicza, więc sylwetka Eligiusza Niewiadomskiego nie była mi tak całkiem obca. Wiedziałam, że to zabójca pierwszego prezydenta w II Rzeczypospolitej – że wziął rewolwer i że z zimną krwią zastrzelił niewinnego człowieka. Jako dziecku umknęło mi, że był malarzem, historykiem, a już na pewno, że napisał książkę o sztuce. A może nikt o tym nie mówił. Miałam więc w rękach dzieło człowieka, którego skazano na śmierć przez rozstrzelanie, a wyrok wykonał pluton egzekucyjny. Przez chwilę mnie to fascynowało, ale szybko przyszło rozczarowanie. Niestety tego przedruku sprzed ponad siedemdziesięciu lat nie dałam rady przeczytać. Było to dziwne, bo w tamtym czasie połykałam od deski do deski wszystko, co wpadło mi w ręce, nie wybrzydzając zanadto. Dziś już wiem, dlaczego wtedy nie byłam w stanie strawić tej publikacji. Wiem, ponieważ nie wyrzuciłam jej, nie zaginęła mimo mnóstwa przeprowadzek, co więcej, jeszcze mi się przydała. I to jak do tej pory trzy razy!
Opis nad opisami
Pierwszy raz sięgnęłam po nią parę lat temu, zbierając wszystkie dostępne mi informacje o Janie Matejce do książki „2 miliony za Grunwald”. Interesowała mnie więc przede wszystkim „Bitwa po Grunwaldem”. Między innymi recenzje i opisy, szczególnie z czasów powstania obrazu. Zdjęłam zatem z półki stare „Malarstwo polskie XIX i XX wieku”. I będąc już przeszło czterdziestoletnią pisarką, wyraźnie zobaczyłam, czemu siedemnastoletnia czytelniczka tak bardzo się krzywiła.
Zanim więc opowiem o samym Eligiuszu Niewiadomskim jako o zabójcy i artyście, przytoczę jeden fragment opisu matejkowskiej bitwy:
„Żadne słowa nie opiszą genialnie odczutego ultraniemieckiego typu. Wielkiego mistrza Ulryka – połysku jego oczu, w które śmierć zaziera, drgania warg niedomkniętych i nozdrzy ściągniętych konwulsyjnym skurczem. Ta jedna głowa wystarczyłaby każdemu artyście do nieśmiertelności – w dziele Matejki jest jednym z tysiąca klejnotów. Pancerze, mieniące się bogactwem refleksów różnobarwnych i błękitnawych półtonów stali, karaceny, aksamity, jedwabie złotem przetykane, kolczugi i.t.p. są malowane z łudzącą doskonałością, z bezprzykładnym temperamentem malarskim i miłością natury. Żaden kochanek nie pieścił tak miłośnie kochanki – nie przeżywał z nią takich szalonych uniesień, jak Matejko – w obcowaniu z tą wspaniałą martwą i żywą naturą (…). Nawet konie są tu jakiejś niebywałej rasy – bestyj apokaliptycznych, tak potężnych i gorejących ogniem wewnętrznym jak ludzie”.
Cóż, bardzo płomienny, kwiecisty i afektowany styl! Zrozumiałam, że zbyt jednak archaiczny, by w młodości przypadł mi do gustu. Teraz też przeczytałam tylko fragmenty, i to dlatego, że byłam zainteresowana stosunkiem Niewiadomskiego do Matejki. Przyznać jednak muszę, że tkwiłam w tej lekturze z lekkim podziwem dla teatralnego patosu obecnego w pochwale mistrza, utrzymywanego przez cały niemal rozdział na niesłabnącym poziomie. A był to przecież stosunek artysty do artysty.
Z dziełami samego Eligiusza Niewiadomskiego – malarza, zetknęłam się osobiście, zbierając materiały do przewodnika po Wielkopolsce „Na ratunek aniołom, diabłom, świętym i grzesznikom” pisanego na zamówienie Departamentu Kultury Urzędu Marszałkowskiego. Skoro zwrócono się do mnie jako pisarki kryminałów i historyczki sztuki z wykształcenia, a w przewodniku miały się znaleźć ciekawostki, to nie mogło się obejść bez kościoła, w którym witraże i polichromie są dziełem mordercy.
Pojechałam więc do Konina, obejrzałam gotycki kościół św. Bartłomieja, wróciłam i po raz drugi w dorosłym życiu sięgnęłam po książkę Eligiusza Niewiadomskiego. Wtedy też przyjrzałam się bliżej postaci samego Eligiusza. Dowiedziałam się, że był on wykładowcą akademickim, nauczycielem w żeńskiej szkole, malarzem, krytykiem sztuki, członkiem Zachęty, pracownikiem ministerstwa kultury, ba, taternikiem nawet, który sporządził mapy szlaków turystycznych w Tatrach, a zapamiętany zostanie jako zabójca naszego pierwszego prezydenta – Gabriela Narutowicza.
Artysta – morderca
Poczytawszy trochę o nim w dostępnych opracowaniach i źródłach historycznych, mam taki sam problem jak mu współcześni, czyli zadaję sobie pytanie, czy był on zdrowy psychicznie w momencie popełnienia tego czynu. Nie umiem na nie odpowiedzieć. 16 grudnia 1922 roku Eligiusz Niewiadomski wszedł na wystawę w Zachęcie, którą otwierał świeżo zaprzysiężony prezydent. Gdy Gabriel Narutowicz prowadził niezobowiązującą rozmowę, zatrzymawszy się przed obrazem „Pejzaż zimowy” Teodora Ziomka, do jego pleców podszedł zabójca, przystawił rewolwer i strzelił trzy razy. Narutowicz zginął na miejscu. Niewiadomski nie bronił się, nie próbował uciec. Został więc aresztowany, otrzymał karę śmierci, o którą sam poprosił, i nie wniósł apelacji. Jak prawdziwy czarny charakter zrobił to z zimną krwią i nie miał wyrzutów sumienia. Miał plan i go wykonał. Na procesie zeznał, że najpierw planował zabójstwo Józefa Piłsudskiego, ale zmienił zdanie. Nie znał swojej ofiary, ale i tak jej nienawidził. Powiedział: „Narutowicz jako człowiek dla mnie nie istniał”. Tak traktują swoje ofiary psychopaci.
Powszechnie uważa się, że Eligiusz Niewiadomski dokonał tego zabójstwa z powodu odmiennych poglądów politycznych. Był skrajnym antysemitą i piewcą chwały narodu polskiego. Ale przede wszystkim, jak wspominały nawet życzliwe mu osoby, był człowiekiem drażliwym, zamkniętym, łatwo popadającym w złość, skorym do obrażania się i dziwnych zachowań. Miał trudny charakter i ciężko się z nim współpracowało. Wspominali to między innymi artyści współpracujący z nim przy polichromiach i witrażach w konińskich kościele.
Eligiusz Niewiadomski był zdolnym artystą, studiował we Francji i Petersburgu, ale w wypadku tramwajowym doznał wielu poparzeń i od tego czasu nie mógł samodzielnie pracować. Dlatego tylko nadzorował wykonanie własnego projektu. Podobno dochodziło wtedy do wielu konfliktów z wykonawcami, a było to w latach 1904–1910, czyli na długo przed zamachem.
Decydujący moment zaistniał ponad dziesięć lat później. Eligiusz Niewiadomski wszedł w konflikt z ministrem kultury, który w wyniku awantury zwolnił go z pracy w ministerstwie. Artysta stał się wtedy człowiekiem bezrobotnym. Odsunęło się od niego wiele osób, popadał w osamotnienie, izolację i głębokie rozczarowanie sytuacją polityczną w kraju. Według wielu znajomych mógł zacząć mieć wtedy myśli samobójcze, ale był zbyt dumny, by odważyć się na taki krok. Co innego zostać skazanym na karę śmierci, zrobiwszy uprzednio coś spektakularnego, coś, co zapewni mu wieczną pamięć, coś, co w jego mniemaniu jest słuszne. Jest to według mnie bardzo prawdopodobny scenariusz, jeśli prześledzi się ciąg zaistniałych wydarzeń. Począwszy od desperacji w poszukiwaniu ofiary – skoro nie Piłsudzki, którego nie cierpiał, to ktoś inny, byle znaczący – poprzez niechęć do obrony, żądanie dla siebie kary śmierci dla siebie, aż po słowa, które miał powiedzieć do stojącego naprzeciw niego plutonu egzekucyjnego: „Proszę, aby mierzono mi w głowę. Ja stanę tak, aby było wam wygodnie”. Dzisiaj moglibyśmy nazwać takie zachowanie jakąś formą rozszerzonego samobójstwa, ale nie jestem psychiatrą, by to stwierdzić dokładnie, poza tym trudno diagnozuje się osobę sprzed wieku.
Po jego śmierci jedni palili jego obrazy, a drudzy nadawali nowo narodzonym dzieciom jego imię. Jak dla mnie, to po Eligiuszu Niewiadomskim pozostała bajecznie kolorowa polichromia w kościele św. Bartłomieja. Pełna wzorów, szlaczków, ornamentów, postaci. Można podziwiać polskich królów, świętych, a nawet z jakiegoś powodu wikingów. Ktokolwiek będzie w Koninie, zapewniam, że warto wejść i zobaczyć. Oczywiście pozostało też „Malarstwo polskie XIX i XX” i mój egzemplarz tego wydawnictwa, po który sięgnęłam po raz trzeci, pisząc ten artykuł.
Na mojej półce z książkami dotyczącymi sztuki jest to pozycja wyjątkowa. Nie słyszałam bowiem, by jakikolwiek inny teoretyk czy historyk sztuki pisał rozprawę dotyczącą malarstwa w więziennej celi, oczekując na wykonie wyroku śmierci, nie doczekawszy się jej wydania.
O innych artystach z morderczymi instynktami rozmawiam z Przemkiem Jędrowskim, historykiem sztuki.
Joanna Jodełka: Dokładnie w czasie, w którym Eligiusz Niewiadomski zabijał prezydenta Narutowicza, za naszą zachodnią granicą do władzy doszedł inny artysta… Takie czasy?
Przemysław Jędrowski: Cóż, w 1922 Europa była pełna frustracji. Światowy krach gospodarczy, robotnicze bunty i zawiedzione narodowe ambicje tworzyły wybuchową mieszankę. Szczególnie groźną w słabej i skorumpowanej Republice Weimarskiej. Hitler już wówczas wiedział, czego chce, lecz po raz pierwszy próbował zdobyć władzę rok później, 8 listopada 1923 roku. Pucz rozpoczął się w monachijskiej piwiarni deklaracją obalenia rządu i butnym marszem na Berlin, a zakończył pacyfikacją z rąk policji wraz z aresztowaniem przywódców przewrotu.
Adolf Hitler został skazany na 5 lat więzienia. W nim napisał „Mein Kampf” – autobiografię, polityczne credo i biblię nazistów. Tam wspominał o swoich artystycznych pasjach, zwierzając się z postanowienia zastania artystą w wieku 12 lat. Interesowały go przede wszystkim malarstwo i architektura. W 1907 roku po raz pierwszy starał się dostać na Akademię Sztuk Pięknych w Wiedniu. Nigdy nie został na nią przyjęty.
JJ: Może to niezbyt dobrze, kiedy artyści politykują?
PJ: Trudno to jednoznacznie stwierdzić. Wybitni twórcy, jeśli wdawali się w politykę, to raczej nie rozumieli jej manipulacyjnych reguł do końca. Dobrym przykładem jest tu Pablo Picasso. Jego lewicowe sympatie w czasie wojny domowej w Hiszpanii zaowocowały pacyfistyczną „Guernicą”, ale po 1945 roku on sam i jego sztuka zostały włączone w obieg stalinowskich kongresów i manifestów. Stał się leninowskim „użytecznym idiotą” z Zachodu. Na pewno jednak zawiedzone ambicje artystyczne Hitlera były punktem zwrotnym w jego życiu i losach świata. Kto wie, może nazizm i III Rzesza nigdy by nie powstały, gdyby zadufany w sobie poczatkujący malarz mógł nakarmić ego uznaniem publiczności. W końcu historia sztuki odnotowuje o wiele gorszych artystów.
JJ: Znasz jakichś innych artystów, którzy dopuścili się morderstwa?
PJ: Koronnym przykładem jest Michelangelo Merisi da Caravaggio. Miał on charakter i styl życia ulicznika. Nie miał domu ani rodziny, ignorował normy społeczne, był agresywny wobec ludzi i arogancki wobec wszystkiego, co we współczesnej mu sztuce ważne. A malował to, za co mu płacono. Na co dzień oscylował pomiędzy pracownią, pijaństwem, romansami i bójkami. Był homoseksualistą i gwałtownikiem, który nie rozstawał się z nożem. Na ostrzu noża właśnie Derek Jarman, reżyser „Caravaggia” z 1986 roku, umieścił motto jego życia: „Nie ma nadziei ani strachu”. Widzimy je, gdy w jednej ze scen filmu młody artysta pół żartem, pół serio grozi nożem kochankowi. To mroczne „carpe diem” i „no future” w jednym, choć apokryficzne, dobrze opisuje los malarza. Można też powiedzieć, że tylko dzięki temu, iż Caravaggio kształtował swój styl w Rzymie przełomu XVI i XVII, w epoce ekstrawaganckich papieży i kardynałów, znamy jego imię.
Tam spotkał swojego idealnego mecenasa, kardynała Francesca Marię Bourbon del Monte, który podzielał jego poglądy na sztukę, męskie piękno i przez długi czas gościł pod własnym dachem. Sfinansował też wiele nowatorskich prac Caravaggia, które zrewolucjonizowały całą epokę. Dlatego współcześni odnotowali jego postać, temperament i malarstwo. W alternatywnej, mniej łaskawej rzeczywistości Michelangelo Merisi mógłby skończyć na ulicy jako ofiara wprawniejszego apasza lub jako malarz świętych obrazów dla prowincjonalnych proboszczów. Stało się jednak inaczej. Znany z celebryckiej pozycji artysty rzymskich elit, nie był jednak akceptowany bezwarunkowo.
Zdarzało się, że zleceniodawcy żądali innych wersji prac lub wprost je odrzucali, nie rozumiejąc ich szokującego realizmu. Taki los spotkał m.in. „Madonnę pielgrzymów” namalowaną do jednej z kaplic Bazyliki św. Piotra. Artysta zamiast prestiżowej realizacji został po wielu miesiącach pracy z niczym, czyli z własnym obrazem. Także dlatego ten Michał Anioł nie zostawił po sobie uwielbianej Kaplicy Sykstyńskiej czy Piety. Był zbyt bezkompromisowy. Finałem życia Caravaggia także nie było wyjątkowe dzieło. Stało się nim zabójstwo i los banity. 28 maja 1606 roku malarz ugodził śmiertelnie nożem Ranuccia Tommasoniego. Do końca nie jest jasne, czy stało się to w erotycznej zabawie, czy z zazdrości. W obawie przed karą śmierci Caravaggio uciekł z Rzymu. Na początku do Neapolu, a następnie na Maltę, gdzie został przyjęty do zakonu Kawalerów Maltańskich. Jednak gdy sprawa morderstwa się wydała, maltańczycy osadzili go w więzieniu. Uciekł z niego, dopływając małą rybacką łodzią na Sycylię. Po roku znów był w Neapolu, gdzie w 1610 roku doczekał się papieskiego ułaskawienia i ruszył w drogę powrotną. Nigdy jednak nie dotarł do Rzymu, swojego raju utraconego. Zmarł 18 lipca tego samego roku w Porto Ercole, biednej nadmorskiej osadzie. Miał 39 lat.
JJ: Czy tobie jako historykowi sztuki udaje się oddzielić twórcę od jego życia, dzieła?
PJ: To zależy, o jakim okresie sztuki rozmawiamy. Im bardziej historyczne czasy omawiamy, tym łatwiej traktować obraz lub rzeźbę jako samodzielny obiekt – mikrokosmos wyzbyty z kontekstu. Należy jednak pamiętać, że od czasów Giorgio Vasariego datuje się okres artystów celebrytów. Jego „Żywoty najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów” z 1550 roku uczyniły z nich osoby z krwi i kości, obrosłe anegdotami i relacjami współczesnych. Inna sprawa, że nie zawsze prawdziwymi. Niemniej wówczas zaczęto ich podziwiać i nienawidzić zarówno za ich sztukę, jak i za to, jak ich widziano. Z kolei w sztuce po 1945 roku wiele strategii artystycznych zakłada zaangażowanie polityczne twórcy, wykorzystanie jego ciała lub czasu życia jako twórczego medium. Wtedy rozgraniczanie czegokolwiek jest praktycznie niemożliwe. Joseph Beuys, Jerzy Bereś czy Marina Abramowić to klasyczne już przykłady takiego podejścia w obszarze performance.