fot. M. Adamczewska

O niewidocznym świecie

O zapachach, alfabecie Braille’a, żaglach i niewidocznym świecie – rozmowa z Aleksandrą Kleszcz, polonistką i absolwentką Ośrodka Szkolno-Wychowawczego dla Dzieci Niewidomych w Owińskach.

Pisząc „Kamyka”

Aleksandrę Kleszcz poznałam w 2011 roku. Zamierzałam napisać thriller o niewidomej dziewczynce, która jest świadkiem morderstwa. Szybko się zorientowałam, że do niczego się nie przyda chodzenie po mieszkaniu z apaszką zawiązaną na oczach. Ponieważ ani nie da się za długo tak chodzić, ani za wiele zrozumieć. Postanowiłam poszukać kogoś, kto mógłby mi więcej opowiedzieć o świecie osób niewidzących, szczególnie tych w młodym wieku. Trafiłam do ośrodka w Owińskach, gdzie kilka osób zgodnie oznajmiło, że znają taką rezolutną pannę, która dużo czyta, więc najprawdopodobniej będzie w stanie mi pomóc. Jako że były wakacje, pojechałam do Barlinka, skąd Ola pochodzi, i tak nawiązała się nasza znajomość, która trwa do tej pory.

Poznałam wspaniałą dziewczynę, która właśnie wybierała się na studia polonistyczne. I to ona szybko wyjaśniła mi, że nie ma się co oszukiwać – „ona nie zobaczy, jak ja widzę, ja nie zrozumiem, jak ona patrzy na świat” – ale to wcale nie przeszkadza, by ta książka mogła powstać. A co najważniejsze, podejmuje się czuwać nad treścią, tak bym ja mogła wymyślać, ale… nie przesadziła z tym wymyślaniem.

 

fot. M. Adamczewska

fot. M. Adamczewska

Nim usiadłam i zaczęłam pisać, rozmawiałyśmy wiele godzin, usłyszałam wtedy sporo historyjek, które potem znalazły się w książce. To ona opowiedziała mi o mieszkaniu w internacie, o dowcipach, które robili sobie potajemnie, wywracając ubrania na lewą stronę, tak by ktoś ubrał się na opak. I o zajęciach na orientację, kiedy pozostawiona sama na moście Dworcowym, miała dotrzeć na peron, a ktoś biegnąc, złamał jej białą laskę.

Nie zatrzymał się. Pozostała bezradna, z czymś na kształt bezużytecznej różdżki w ręku na wąskim chodniku, gdzie dwupasmówka z jednej strony i barierka z drugiej, a tory na dole, ale poradziła sobie. Prawdopodobnie dlatego dziś swobodnie jeździ pociągami, żegluje, bierze udział w fantastycznych konwentach.

Dowiedziałam się również rzeczy mniej oczywistych, na przykład tego, że we śnie widzi. Na moje pytanie, co widzi, odpowiedziała, że przecież nie wie, co widzi, ale na pewno wie, że widzi!

Pasowała jak ulał do mojego thrillera, w którym główną bohaterką jest pyskata, krnąbrna, ledwie nastoletnia niewidoma dziewczynka, która musi sobie poradzić z nielubianym opiekunem i prześladującym ją płatnym zabójcą. Pisałam i wysyłałam fragment po fragmencie, a Ola czuwała nad treścią. Na koniec podziękowała, że nie zrobiłam z niewidomej dziewczynki sieroty, która sobie nie radzi, tylko zwyczajną nastolatkę w śmiertelnych kłopotach.   

Od tamtej pory wiele się zmieniło. Ola ukończyła polonistykę, była na wielu zlotach miłośników „Gwiezdnych wojen”, żeglowała po morzach i pierwsza przeczytała większość moich książek, gdy były jeszcze w połowie. Czytając, nie powstrzymuje się i poprawia błędy i przecinki, służy radą, a czasami karci: „ jak mogłaś mi to wysłać, przerywając w takim momencie”. Gdy się pisze książki z wątkami kryminalnymi i sensacyjnymi, to bardzo dobra informacja zwrotna, która cieszy i za którą jestem wdzięczna. I teraz jest okazja podziękować. Dziękuję, Olu, i oddaję ci głos.

W ramach cyklu „Biblioteki niezwykłe” napisałam dwa artykuły dotyczące Owińsk: o wyjątkowym Aromatorium – Bibliotece Zapachów w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci Niewidomych i o niezwyczajnej szkolnej bibliotece, gdzie można wypożyczyć książki pisane alfabetem Braille’a. To świetna okazja na wywiad z absolwentką tej szkoły – Aleksandrą Kleszcz, którą pani z biblioteki bardzo miło wspomina.

Joanna Jodełka: Olu, Aromatorium to zupełnie świeża sprawa, powstało niedawno, ale czy ty pamiętasz, jak pachniała twoja szkoła? Pytam dlatego, że w książce „Kamyk”, przy okazji której się poznałyśmy, główna bohaterka obdarzona jest dosyć dobrą pamięcią do zapachów. Czy to twój wyostrzony zmysł? Czy jeden z kilku?

Aleksandrą Kleszcz: Zapachu szkoły, zabij mnie, nie pamiętam. Gdyby jednak odebrano mi pozostałe zmysły i zaprowadzono do szkolnej biblioteki, wiedziałabym, gdzie jestem. To było jedyne tak niezwykłe miejsce nie tylko w mojej szkole, ale i we wszystkich budynkach, do których kiedykolwiek weszłam. Pachniało zamkniętymi w książkach historiami. Mówię raczej o książkach starych, z tym brajlem, którego dało się czytać, nie z tym, od którego po kilku stronach bolały palce. Te książki czasem się rozpadały, z niektórych nawet się kurzyło, ale to one tworzyły tę bibliotekę.

J.J.: Od czytania bolą palce? 

A.K.: Tak, mnie potrafią boleć, zwłaszcza kiedy sięgam po książki nowe albo czytam coś na urządzeniach z linijką brajlowską, która ustawiona jest nie do końca dobrze. Wtedy litery są po prostu ostre. Ciebie mogą boleć oczy od czcionki, mnie palce od ostrości kropek.

Chociaż wiesz co? Od ostrych kropek gorsze są ostre kropki zimą. Poważnie! Kiedy zmarzną mi palce, a marzną dość często, nic nie przeczytam.

 

fot. M. Adamczewska

fot. M. Adamczewska

Nie wiem, czy tak ma każdy czytający brajlem, ale ja owszem. Kiedyś nie umiałam porównać tego do niczego, co mogłaby zrozumieć osoba czytająca zwykły druk, ale teraz, kiedy i mój wzrok delikatnie się zmienił, chyba już umiem. Bo teraz mam tak, że kiedy patrzę na zapisaną kartkę, widzę, że są tam litery, ale mój oczopląs sprawia, że one tylko tam są i bezlitośnie zlewają się w linie. Z czytaniem brajla zmarzniętymi palcami jest podobnie.

Wiesz, że jest napisane, ale nie wiesz co.

J.J.: Tak bardzo się różnią stare książki brajlowskie od nowych?

A.K.: Stare książki to bardziej delikatny brajl. Może dlatego, że był czytany przez wiele palców, a może kiedyś tak po prostu drukowano – nie mam pojęcia. W każdym razie ja lubiłam tego brajla. Palce nie potrzebowały odpoczynku po dosłownie kilku stronach i można było czytać szybciej. A, i książki się nie zamykały. Można je było odkładać otwarte, na jak długo się chciało. Te nowe lubiły zmieniać strony albo po prostu się zamykać.

Ale wiesz, jaka jest ich cecha wspólna? Można je czytać bez światła. Twoje książki nie pozwalają na coś takiego, nie?

J.J.: Niestety, nie da się czytać pod kołdrą.

A.K.: A wracając do pamięci do zapachów, to nie sądzę, żebym była w tej kwestii specjalnie dobra. Mówi się, że czasem jakiś zapach potrafi przywołać wspomnienia, i w moim przypadku tak bywa. Myślę jednak, że jestem jedną z wielu, którzy tak mają.

J.J.: Ja wiem, że masz bardzo dobry zmysł orientacji w terenie. Gdy byłaś u mnie w Poznaniu, poszłyśmy razem do kina w Starym Browarze na świetny film „Carte Blanche” z Andrzejem Chyrą, o nauczycielu, który traci wzrok. Polecam. Ale wracając do orientacji. Ja jak zwykle się zgubiłam, szukając parkingu, a ty doskonale wiedziałaś, że to nie tu, gdzie ja idę, że jeszcze powinny być schody, dopiero potem w dół. Do tej pory się z tego śmiejemy. Ja się gubię wszędzie, a jak ty radzisz sobie na co dzień?

A.K.: Potrafię się gubić, zwłaszcza w nowych miejscach, ale na to cierpi wiele osób, prawda? Kiedy gubię się w miejscach znanych, to dlatego, że ktoś albo coś odwraca moją uwagę od punktów, które pomagają mi dojść tam, dokąd chcę.

 

fot. M. Adamczewska

fot. M. Adamczewska

Bo to wcale nie jest tak, że kiedy znasz drogę, możesz wyjść sobie z białą laską i idziesz jak po sznurku, myśląc o tym, że za tydzień masz wyjazd, spotkasz superludzi i zarwiesz kilka nocy, gadając o wszystkim. Nie chcę tu mówić za wszystkich niewidomych, ale myślę, że większość, nawet jeśli zna drogę, to do samego końca jest skupiona na tu i teraz.

Bo zawsze coś może „wyskoczyć” – samochód na chodniku, roboty drogowe… wymyśl cokolwiek, a jestem pewna, że niewiele się pomylisz. Ja korzystam też z resztek wzroku, więc dla mnie ważne jest jeszcze odpowiednie światło, pora dnia i masa innych rzeczy, które pozwalają mi (lub nie) się gubić.

J.J.: A jak pachnie morze? Pytam, bo wiem, że żeglowałaś, i to nie jako pasażer, tylko członek załogi. Opowiesz?

A.K.: Morze? Ocean? Wyobraź sobie mieszankę spokoju, szacunku i braku pośpiechu. Dodaj do tego wschody i zachody słońca i punkciki gwiazd na nocnym niebie. A jeśli wciąż ci mało, posyp to potworną porcją weny i tęsknoty. Poważnie! Każda z tych rzeczy pachnie wyjątkowo, a całej mieszanki opisać się nie da.

J.J.: Potworna porcja weny musi pachnieć niesamowicie. Próbuję sobie wyobrazić, ale opowiedz mi jeszcze, gdzie żeglowałaś i na czym?

A.K.: Potworna porcja weny pachnie jak myśli, które przychodzą nagle i są tak dobre, że po prostu musisz je zapisać, zanim uciekną. Albo jak momenty, kiedy to mogłabyś chwilę odpocząć, ale przecież właśnie teraz chce ci się pisać. Piszesz więc, aż w końcu zdajesz sobie sprawę, że zaraz twoja wachta, więc z odpoczynku nici.

Próbowałam znaleźć jakiś początek mojego pływania, ale poległam. To chyba znaczy, że pływam od zawsze i na czym się da. Pamiętam, że zanim jeszcze poszłam do szkoły, właziłam na łódki przy okazji letnich zabaw organizowanych w moim miasteczku. Wtedy jeszcze grzecznie siedziałam na ławeczce razem z innymi dziećmi i ich rodzicami, więc czy to się liczy, oceń sama. Potem, już w szkole, były spływy kajakowe. I choć kajak nie ma żagla, pływało się całkiem nieźle. Po kilku latach poszłam na studia, a tam trafiłam na superludzi z niepełnosprawnością, z którymi jeździłam na obozy sportowe. I wyobraź sobie, tam czekały na mnie żaglówki.

 

fot. M. Adamczewska

fot. M. Adamczewska

W pełni członkiem załogi po raz pierwszy zostałam w 2015 roku, kiedy to stwierdziłam, że fajnie będzie popływać po Norwegii na pokładzie „Zawiszy Czarnego”. Rok później była Chorwacja, potem Grecja, Kanary (i taniec z delfinami), ale to już na pokładach mniejszych jednostek. Grecję odwiedziłam jeszcze raz, do Chorwacji wróciłam dwa razy i za każdym razem odnalazłam tam coś innego. Innych ludzi, inne miejsca, inną kulturę. Potem pozamykano nas w domach, więc pływać nie mogłam.

Umilkły projekty i te wszystkie spontaniczne akcje w stylu „popłyńmy gdzieś”. Tęsknię więc sobie gdzieś pomiędzy masą innych ciekawych rzeczy, w które wpadłam po uszy.

J.J.: Wysyłam ci wszystkie moje książki w trakcie pisania. Czyli dostajesz ode mnie plik w Wordzie, a ty nie dość, że błyskawicznie czytasz, to jeszcze poprawiasz moje błędy ortograficzne. Jak to się dzieje, technicznie rzecz ujmując?

A.K.: Wszystko zależy od tego, ile mam czasu na poprawki. Jeśli trochę więcej, czytam brajlem na podłączonym do komputera urządzeniu. Wtedy wszystko mam pod palcami. Jeśli natomiast wysyłasz mi coś do poprawienia na wczoraj, korzystam z programu, który czyta za mnie. Ale tylko czyta, nie poprawia. Poprawiam ja. To ja muszę wiedzieć, co jak się pisze i gdzie powinny być przecinki. To ja muszę się czepiać, kiedy coś nie brzmi. Ale przede wszystkim już trochę znam ciebie, a to, wierz mi, bardzo usprawnia pracę.

J.J.: Powiesz kilka słów o szkole? O zmianach, jakie się pojawiły w uczeniu? Albo jakie miałaś trudności na studiach?

A.K.: Szkołę ukończyłam dawno, bo w 2015 roku. No dobra, tak naprawdę to w 2011, a w 2015 wróciłam na miesiąc, by stanąć po tej drugiej stronie i trochę pobyć nauczycielką. W tym czasie postawiłam jedną jedynkę, choć może nie powinnam, bo kreatywność i szczerość ucznia były godne szóstki. Wspominam o tym, bo chodziło o rysunek, który to został wykonany za wspomnianego ucznia przez jego wychowawcę.

J.J.: Ktoś go wyręczył? Jaka to kreatywność?

A.K.: Jakoś blisko początku moich praktyk jedna z klas, które uczyłam, miała do przeczytania fragment „Opowieści z Narnii”. Co tam mieszkało albo mieszkać mogło, można sobie wyobrazić. I właśnie na wyobraźnię uczniów postawiłam, prosząc ich, by w ramach pracy domowej narysowali dowolne zwierzę, które mogliby spotkać w Narnii. Na ich nieszczęście tak się jakoś stało, że wiedziałam, że ta właśnie klasa odrabia lekcje z jednym z wychowawców.

 

fot. M. Adamczewska

fot. M. Adamczewska

I kiedy mieli się zabrać do rysowania, usłyszałam zbiorowe marudzenie, że jak to tak, oni przecież nie widzą, a rysować muszą, że co to ma być i w ogóle oni to rysować nie będą. Pomarudzili, narysowali. Wszyscy poza jednym marudą, nad którym w końcu zlitował się wspomniany wcześniej wychowawca. W mojej obecności. Pomyślałam więc sobie (nie, żeby z psotnym uśmieszkiem), że następnego dnia będziemy pracować właśnie na tych rysunkach.

Ich pierwszym zadaniem było wyciągnięcie karteczek i opisanie tego, co narysowali. I tu właśnie dochodzimy do kreatywności na szóstkę. Bo kawałek pracy mojego marudy brzmiał mniej więcej tak: „Na moim obrazku jest kot, który jest bardzo ładny. Nie byłby taki ładny, gdyby nie mój wychowawca, który mi go narysował”.

Powinien więc dostać punkty za szczerość, nie?

J.J.: Oczywiście! Na przedmiocie o nazwie „nauka szczerości”. W sumie mógłby taki być w każdej szkole. Ale z rysunku? Nie winię cię za tę jedynkę.

A.K.: Nas, kiedy ja jeszcze chodziłam do szkoły, za rysunek oceniano, bez względu na to, ile kto widział. Zresztą czy ty przypadkiem nie opowiadałaś mi historii o tym, jak to zaciekawiła cię osoba, która rysowała niebo tylko na górze kartki? Zdaje mi się nawet, że to moja pani od plastyki dała ci do mnie kontakt. Dziś już tak nie rysuję, ale pamiętam proporcje mojego rysunkowego świata z tamtych czasów i jestem w stanie stworzyć coś w ten sposób.

J.J.: Tak. Bardzo mnie zdziwiła ta perspektywa, a nie powinna. Bo to oczywiste. Stół i dzbanek z kwiatami jest wyczuwalny, może widoczny, albo stoi na wyciągnięcie ręki, i to on zajmuje całą przestrzeń.

A.K.: Na moich rysunkach niebo i słońce były bardzo wysoko i zajmowały niewiele miejsca. Zdecydowanie więcej poświęcałam na całą resztę – ptaki, kwiaty, zieleń, ludzi… Cokolwiek akurat rysowałam. Nie miałam co prawda tak, że rzeczy dla mnie ważniejsze były większe na rysunku. Pilnowałam raczej, by kotek był mniejszy od człowieka, a kwiat od kotka.

 

fot. M. Adamczewska

fot. M. Adamczewska

Moje niebo było tak małe, bo przecież jest daleko. Jasne, ptaki też są daleko, ale do dalekości nieba trochę im jednak brakuje, więc siłą rzeczy w niebie być nie mogą. A po całą resztę, no cóż, każdy może wyciągnąć rękę, więc potrzebna jest spora przestrzeń.

J.J.: A co się zmieniło w szkole w Owińskach od czasu, kiedy byłaś jej uczennicą?

A.K.: Czytanie. Nie, nie czytelnictwo, a czytanie właśnie. Kiedyś niewidomi uczniowie nosili w plecakach wielkie książki pisane brajlem, kiedyś czytało się nawet podczas przerw. Kiedy przyszłam na praktyki i usiadłam z książką na szkolnym korytarzu, usłyszałam od jednej z nauczycielek, że taki widok to rzadkość. Trochę to rozumiem, bo teraz po prostu sięga się po e-booki, a programy czytają je za nas. Sama zresztą korzystałam z takiego rozwiązania na studiach, kiedy książek do przeczytania na wczoraj było zbyt wiele. Z drugiej jednak strony, kiedy czytasz, po prostu pamiętasz, co jak się pisze i popełniasz mniej błędów.

J.J.: Byłam i jestem bardzo dumna z ciebie, że poszłaś na studia.

A.K.: Studia wspominam bardzo dobrze. Uczyłam się od innych, ale i oni uczyli się ode mnie. Lubię, kiedy ludzie pytają. Domyślanie się albo robienie czegoś, bo mnie się tak wydaje, wierz mi, nie działa. Bo każdy człowiek, jak zapach, jest inny.

J.J.: Ja też się wiele od ciebie uczę i dziękuję za wszystko.

 

 

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
0
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0