fot. materiały prasowe

Oglądać, nie oglądać

W maju bliżej przyglądam się dwóm serialom na HBO Max. Pierwszy to kontynuacja podnoszącej na duchu produkcji z początków ubiegłego roku, w której to pewna kobieta po czterdziestce przewartościowuje swoje życie. Drugi opowiada o poszukującej Świętego Graala zakonnicy. Za jego produkcję współodpowiada kultowy hollywoodzki producent. Który serial można odpuścić, a który nadrobić? Podpowiadam.

„Ktoś, gdzieś”, fot. materiały prasowe

„Ktoś, gdzieś”, sezon 2, HBO Max

Kontynuacja ubiegłorocznego serialu, w którym to czterdziestoletnia Sam (Bridget Everett) wraca do prowincjonalnego miasteczka w Teksasie, by opiekować się chorującą na raka siostrą Holly.

 

Gdy ta umiera, bohaterka, nie mając lepszego planu na życie, zostaje.

Zaprzyjaźnia się z licealnym kolegą Joelem (Jeff Hiller), ściera się z rodzicami i drugą siostrą Tricią (Mary Catherine Garrison), ale przede wszystkim żyje. Bo właśnie o prozaiczność w „Ktoś, gdzieś” chodzi, co odróżnia serial od innych, w których cele są ogromne, a metamorfozy bohaterów spektakularne. Tymczasem Sam w pierwszym sezonie zaczyna rozumieć, skąd bierze się jej niska samoocena i jak czerpać przyjemność z samego obcowania z innymi osobami.

 

Druga odsłona „Ktoś, gdzieś” ma równie spokojną narrację.

„Ktoś, gdzieś”, fot. materiały prasowe

Znów bardziej o bycie/życie chodzi niż o wydarzenia, które popychają akcję do przodu. Jednocześnie dawno nie śmiałem się tak głośno na żadnym serialu. Być może dlatego, że oglądając perypetie Sam i pozostałych osób, śmiejemy się trochę sami z siebie? Co prawda scenariusz  Hannah Bos i Paula Thureena za wszelką cenę nie każe nam kibicować swoim postaciom. Wręcz przeciwnie. To nie żadni antybohaterowie i antybohaterki, tak tłumnie zapełniający współczesny serialowy horyzont. To zwykli ludzie, ze swoimi przywarami, ograniczeniami i dobrymi stronami. Wszyscy, z Everett, Hillerem i Garrison na czele, są absolutnie wyborni w swoich rolach.

 

Sezon drugi to też, niemal podprogowa, pochwała wybranej rodziny.

„Ktoś, gdzieś”, fot. materiały prasowe

Gdy ta biologiczna, a dokładniej w postaci rodziców, przez własne ograniczenia zawodzi, siłę i wsparcie dają przyjaciele, którzy de facto są nam najbliżsi. Gwarantuję, że w dzisiejszej telewizji nie ma na ekranie lepiej sparowanej dwójki niż Sam i Joel. Razem przepracowują odrzucenie, żałobę, strach i niepewność dnia codziennego, ale zawsze znajdą coś, często naprawdę najdrobniejszą rzecz, która pozwoli im śmiać się do rozpuku. „Ktoś, gdzieś” to absolutny majstersztyk.

 

Oglądajcie koniecznie!

Pani Davis”, sezon 1, HBO Max

„Pani Davis”, fot. materiały prasowe

Betty Gilpin (znana chociażby z „Glow”) wciela się w Elizabeth/Simone, wychowaną przez magików, teraz zaślubioną Jezusowi zakonnicę. Zaślubioną dosłownie, bowiem w chwilach żarliwych modlitw przenosi się do niewielkiej knajpki, gdzie Chrystus, potocznie zwany Jayem (Andy McQueen), przygotowuje swej żonie (ale w domyśle też innym oblubienicom i oblubieńcom) falafele. Niebiańskie posiłki to oczywiście metafora karmienia duszy.

 

Ale nie tylko o duszę tutaj chodzi, bo bliskość bywa dosłowna, wręcz bluźniercza.

Knajpa jest miejscem, gdzie odbywają się negocjacje między tym, co możemy uznać za wiarę, a tym, co rozumiemy przez pożądanie. Czy faktycznie jest im od siebie daleko? Rozmowy między Jayem i Elizabeth/Simone, z jednej strony podobne do tych odbywanych w konfesjonale lub na terapeutycznej kozetce, tutaj toczą się w obecności Boga, zwanego „Szefem”, który co prawda nie pojawia się osobiście, ale podobno przebywa za zamkniętymi drzwiami z plakietką menadżera lokalu.

 

Wątek religijny został spleciony z próbą skomentowania sztucznej inteligencji.

„Pani Davis”, fot. materiały prasowe

Ta, nazywana Panią Davis (a na przykład we Włoszech – Madonną), jest wszechobecna. Wystarczy słuchawkę włożyć do ucha, by mieć wrażenie obcowania z najlepszą przyjaciółką, która – jak się szybko okazuje – mówi to, co chcemy usłyszeć. Jednocześnie Pani Davis, niczym smartfonowa gra „Pokemon Go”, może wysyłać użytkowników na różnego rodzaju misje. Nagrodą jest wieczna chwała w postaci złotych skrzydeł, widocznych wtedy, gdy najedzie się smartfonem na triumfatora. Tylko Elizabeth/Simone nie rozmawia ze sztuczną inteligencją (ku jej irytacji). Obwinia ją za rozpad małżeństwa jej rodziców-magików. Wraz z rozwojem Pani Davis świat został obdarty z magii, bo każdą sztuczkę można rozszyfrować za jej pomocą. Oczywiście nie mija wiele, gdy  Elizabeth/Simone zostaje wysłana na misję Pani Davis. Za jaką cenę? Tego nie będę zdradzał.

 

Towarzyszy jej Wiley (Jake McDorman), były partner, teraz przywódca ultramęskiej grupy szpiegów (tak, tak – próba skomentowania toksycznej męskości), z którym dzielą nie tylko przeszłość, ale też przeszczepioną wątrobę.

„Pani Davis”, fot. materiały prasowe

Za produkcją „Pani Davis” stoją Tara Hernandez, twórczyni między innymi „Teorii wielkiego podrywu”, oraz Damon Lindelof, pomysłodawca hitów, jak „Lost. Zagubieni” czy „Pozostawieni”. Ten mariaż jednak trudno nazwać udanym. Co prawda komedia w serialach Lidelofa jest mocno obecna, ale wynika z samego świata, który bohaterowie i bohaterki biorą na poważnie. Tymczasem w „Pani Davis” co rusz ktoś mruga do nas okiem. Ironiczne autokomentarze odzierają rzeczywistość z jakiejkolwiek potencjalności. Wszystko jest meta. Wszystko jest żartem. Niestety nieśmiesznym.

 

Serial można sobie odpuścić.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
1
Świetne
Świetne
0
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0