Recenzja: „Imperium światła”
Opublikowano:
4 kwietnia 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
W nowym filmie Sam Mendes próbuje zestawić nostalgię za kinem ze współczesnymi problemami społecznymi. Nieudolnie.
Nostalgia
Teoretycznie akcja „Imperium światła” Sama Mendesa rozgrywa się na początku lat 80. XX wieku. Ramę stanowią filmy, których premiery mają miejsce w tytułowym kinie (Empire, Imperium) w niewielkim nadmorskim miasteczku w Wielkiej Brytanii (film kręcono w Margate). Teoretycznie, bo Mendes pod przykrywką sentymentalnej wycieczki do czasów swej nastoletniości (kiedy to zakochał się w kinie), porwał się na opowieść o dzisiejszych polityczno-społecznych problemach nękających Zachód.
Połączył ruch Black Lives Matter i zagrożenie upadku kin przez pandemiczny brak widowni.
Zapragnął pokazać świat, w którym rasizm może i istniał, ale przynajmniej przed srebrnym ekranem zasiadały rzesze ludzi, by móc oderwać się od niepokojących nastrojów przepełniających Wielką Brytanię za rządów Margaret Thatcher.
Film o miłości do kina to temat stary jak stara jest Fabryka Snów.
W odpowiednich rękach może stać się zajmującą laurką (tylko w ubiegłym roku mieliśmy: „Babilon” Chazelle’a i „Fabelmanów” Spielberga), w nieodpowiednich – nieznośną przeprawą przez wybujałe ego pana w pewnym wieku (jak „Bardo” Iñárritu). Mendes w „Imperium światła” niestety wybiera tę drugą drogę. Zdaje się mówić: „Sam afekt do kinematografii to za mało. Potrzeba ciężaru!”. Wcale nie.
Nostalgia reżysera „American Beauty” ma być bezpieczną przystanią (do czasu). Materializuje się ona we wnętrzu wspomnianego kina, które twórca pamięta z dzieciństwa i które jego spece od scenografii (na czele z Markiem Tildesleyem) odtworzyli od podstaw.
To w przestrzeniach Empire, tuż obok kasy biletowej, stanowiska z popcornem i wreszcie w jednej z przepastnych sal ze srebrnymi ekranami, dziwacy i dziwaczki, nieprzystający do rzeczywistości, mogą odetchnąć i dać się porwać snutej opowieści.
Kino zaludniają – niestety, ledwie naszkicowane – osobliwe typy, jak zafiksowany na pracy kinooperator Norman (Toby Jones) czy uganiający się za spódniczkami, obleśny manager Donald Ellis (Colin Firth), który, mimo zaobrączkowania, z lubością molestuje Hilary Small (Olivia Colman), główną bohaterkę.
Hilary i Stephen
Hilary nie przeciwstawia się szefowi, tak samo jak nie przeciwstawia się temu, co przynosi jej los. Jest, jak sama określa, zdrętwiała. Wszystko przez lit, który przyjmuje, odkąd wyszła ze szpitala psychiatrycznego. Osamotnienie ciągnie się jak cień za blisko 50-letnią kobietą. Sama mieszka, sama je, ożywia się tylko na przerwach lunchowych, gdy śmieje się z żartów koleżanek i kolegów. Poza tym mechanicznie wykonuje swoją pracę. Nawet nie ogląda filmów z repertuaru.
Colman jest bardzo dobra w rolach nierzucających się w oczy postaci, zepchniętych gdzieś na margines. Jak niedawno w „Córce” Maggie Gyllenhaal, tak i teraz jest smutna, samotna, ignorowana, w depresji.
Reanimacja przychodzi niepostrzeżenie w postaci nowego pracownika Stephena (Micheal Ward). Młody, przebojowy i charyzmatyczny, który od razu zjednuje załogę kina uśmiechem. Stephen ma dużo większe ambicje niż sprawdzanie biletów – chce studiować architekturę. Robiłby to, gdyby tylko uniwersytet nie odrzucił jego aplikacji przez czarny kolor skóry. Hilary bardzo szybko zadurzy się w młodszym mężczyźnie. Szybko też przestanie zażywać lit, pokładając nadzieję (?) w lecznicze zdolności zakochania.
Uczucia
Bohaterce trudno jednak uwierzyć, że Stephen mógłby spojrzeć na nią inaczej niż jak na współpracowniczkę. Ku jej i naszemu zaskoczeniu tak się jednak dzieje. Mendes jako scenarzysta nie kwapi się z wyjaśnieniem, skąd to nagłe uczucie. Wystarcza mu pokraczna metafora gołębia ze złamanym skrzydłem, którego Hilary i Stephan ratują w jednej z opuszczonych sal na piętrze kina. Potem całują się i już – stają się parą w ukryciu. Przez niemal dwie godziny trwania „Imperium światła” ani bohater, ani bohaterka nie komentują sporej różnicy wieku między nimi.. Nie wiemy też, co na samym początku przyciągnęło Stephana do tej podstarzałej, smutnej, zszarzałej kobiety, która pogrążona we własnych myślach musiała przecież snuć się po korytarzach Empire (to nie ageizm czy depresjofobia; po prostu próbuję postawić się na miejscu tego chłopaka!), a z którą nie mógł nawet porozmawiać o filmach, bo ta zwyczajnie ich nie ogląda.
Szybko jasne się staje, że łączy ich poczucie odrzucenia i poniżanie przez otoczenie. Hilary na skutek choroby psychicznej, a Stephana przez kolor skóry.
Niemal każde zbliżenie między bohaterką i bohaterem zostaje w irytujący sposób przerwane przez stereotypowo sportretowaną chorobę psychiczną i/lub pokraczne wykorzystanie rasistowskich wystąpień w telewizji czy na ulicach miasteczka. Brak większego pojęcia Mendesa na temat tych zagadnień i instrumentalne ich wykorzystanie materializuje się w szturmie neonazistów na Empire i pobiciu Stephana. Widząc to, Hilary budzi się ze swojego odrętwienia i reaguje. Prowadzi ją to wreszcie do konkluzji: „Spotkanie czarnych i białych sprawia, że staje się to [w domyśle ich koegzystencja] normalne”. Nawet w latach 80. musiałoby to trącić myszką. W taki sposób Stephen staje się narzędziem do przemiany białej bohaterki. To ona dojrzewa, zaczyna więcej rozumieć. Wreszcie – bierze los we własne ręce. To jedna z rasistowskich kliszy, która bardzo często przez białych reżyserów i reżyserki wykorzystywana jest w filmach.
Również w przypadku „Imperium światła” potrzebna byłaby weryfikacja przez czarnoskórych scenarzystów i scenarzystki.
Sam Mendes ma rację w jednym – kina pustoszeją. Szkoda tylko, że reżyser nie pokazał filmowej magii prostszymi środkami, bez tematycznych wygibasów z nadzieją na nominacje do nagród. „Imperium światła” miało pokazać, dlaczego warto zasiąść przed srebrnym ekranem. Tymczasem ten seans przynosi odwrotny skutek.