fot. materiały prasowe, "Beckham"

Oglądać, nie oglądać

Ponownie przypatruję się dwóm zupełnie innym serialom. Pierwszy to czteroodcinkowy dokument o najsłynniejszym piłkarzu świata. Drugi to spin-off produkcji będącej odtrutką na Marvela. Który serial warto obejrzeć? Któremu lepiej dać spokój? Podpowiadam.

„Beckham”, Netflix

Czteroodcinkowy serial dokumentalny w reżyserii Fishera Stevensa (Hugo z „Sukcesji”!), który opowiada, jak można się spodziewać, historię jednego z najsłynniejszych piłkarzy i pierwszego w branży celebryty – Davida Beckhama.

Z jednej strony to klasyczna produkcja – śledzimy początki sportowca w Manchesterze United, obserwujemy jego relacje z rodzicami i trenerem klubu/ figurą ojca, sir Aleksem Fergusonem, uzyskanie światowej sławy, małżeństwo z Victorią Adams ze Spice Girls czy transfer do Realu Madryt. Z drugiej – jest to rzecz niezwykle zabawna, świetnie zmontowana, obsadzona i strukturalnie szczegółowo przemyślana.

 

Emocje na boisku – mimo że sprzed wielu, wielu lat – nadal są gorące! Wyróżnia to „Beckhama” wśród ostatnio modnych dokumentów biograficznych o celebrytach i celebrytkach. I nawet wiedząc, że piłkarz jest producentem serialu o sobie, dajemy wiarę w to, co widzimy na ekranie.

„Beckham” chwyta nas na teraz modny haczyk sentymentu do lat 90. i pierwszej dekady XXI wieku. Na szczęście to tylko punkt wyjścia. Bo serial jest czymś więcej niż tylko bezrefleksyjnym spojrzeniem na życie Davida. Oczywiście mamy tu dużo głaskania go po główce i wychwalania pod niebiosa. Czy faktycznie zrewolucjonizował futbol? Nie mam o tym sporcie (jak i o każdym innym) zielonego pojęcia, więc trudno mi o weryfikację.

„Beckham” fot. materiały prasowe

„Beckham”, fot. materiały prasowe

Natomiast to, co przede wszystkim wyłania się z serialu, to niejednoznaczny obraz – piłkarza, który był głodny sławy, wychowania w domu szczęśliwym, ale z ojcem, który nie okazywał emocji i którego trudno było zadowolić. Dostajemy też wątek braku kultury terapii i tego, jak brak dostępu do niej wpłynął na Davida. Wreszcie to też fascynująca opowieść o mediach lat 90., zwłaszcza brytyjskich tabloidach, karmiących się niepowodzeniami, ludzką tragedią, hejtem i szczujących jednych na drugich.

Stevens – prócz głównych bohaterów – zgromadził plejadę osób o różnym kalibrze popularności. Wypowiadają się m.in. wspominany trener Manchesteru United, właściciel Realu Madryt, sławni piłkarze – od Gary’ego Neville’a, przez Ole Gunnara Solskjaera, po Luísa Figo i Ronaldo. Pojawia się Anna Wintour (tylko po to, by powiedzieć, że jej córka kochała Spice Girls!) i emerytowana recepcjonistka Manchesteru, która kradnie show! W rozmowach, zwłaszcza ze sportowcami, dostrzec można prawdziwą przyjaźń, która po dziś dzień łączy ich z Beckhamem.

 

Natomiast prawdziwym objawieniem jest – niespodziewanie! – Victoria. Wpada zabawnie, naturalnie, niecelebrycko. Jej wypowiedzi już stały się memami. Na koniec przyznaje, że nagrywanie serialu i rozmowy z reżyserem było jak przerabianie (często traumatyzującej) przeszłości na terapii.

 

Oczywiście nie dajmy się do końca zwieść. Obcujemy przecież z ultrauprzywilejowanymi ludźmi, którym zamarzyło się, by powstał o nich serial. Poruszamy się w tematach, które jeśli są trudne, to nadal bezpieczne. Te bardziej kontrowersyjne, jak oskarżenia Davida o zdrady żony z kilkoma kobietami podczas kariery w Realu Madryt, choć zasygnalizowane, szybko zostają porzucone. Twórcy nie ciągną też tematu intratnego kontraktu piłkarza z Katarem, krajem, którego piłkarz był ambasadorem, a w którym uznaje się bycie homoseksualnym za przestępstwo.

Mimo tej łyżki dziegciu „Beckhamowi” warto dać szasnę. Bardzo dobra rozrywka.

„Gen V”, Prime Video

Punkt wyjścia „The Boys” jest prosty – co, gdyby Superman był zły? I co, jeśli nie ograniczalibyśmy się do formuły „produkcja dla całej rodziny”? W taki sposób Eric Kripke, bazując na komiksach o tym samym tytule, wyprodukował krwawy serial, który nie bierze jeńców. Pełen niepoprawnych żartów, trzymający się z dala od poprawności politycznej, miłujący gore i groteskę. „The Boys” stało się odtrutką na lukrowatość Marvela. Dodatkowo – niczym mroczno-komiczny komentarz do toksycznej męskości i poczucia przegranej wśród cis hetero białych kolesi – Kripke za głównego bohatera obiera właśnie cis hetero białego kolesia bez supermocy. Jak zwykły człowiek może odnaleźć się w świecie, gdzie na każdym kroku spotyka postaci o nadludzkich zdolnościach? Serial rozpoczyna scena, w której partnerka głównego bohatera zostaje rozerwana na strzępy przez bohatera z superszybkością.

"Gen V", fot. materiały prasowe

„Gen V”, fot. materiały prasowe

Serial „The Boys” zdobył (jak twierdzi Prime Video, czyli Amazon) szaloną popularność. Nie dziwi fakt, że dostajemy spin-off. „Gen V” umiejscowiono w tym samym świecie, co oryginał. Tu też superbohaterami i superbohaterkami zarządza wszechmocna korporacja, która – jak się okazuje – produkuje specjalne serum. To ono, a nie siły niewiadomego pochodzenia, decyduje o supermocach.

 

Rodzice, niczym dzisiejsi przerzucający swoje ambicje na potomków, serwują swoim pociechom ową szczepionkę i tworzą z nich osoby o nadprzeciętnych umiejętnościach. Jakich? Trudno przewidzieć. Może to być zamiana w szczura, a może to być supersiła czy czytanie w myślach.

W „Gen V” głównymi osobami bohaterskimi są nastolatki w szkole dla superbohaterów. Trochę jak komiksowi X-Meni, tylko w produkcji przeznaczonej dla dorosłej widowni. Skoro nastolatki, to coming of age story, ale znacznie mroczniejsza. Marie (dobra Jaz Sinclair) włada krwią. Dowiaduje się o tym podczas pierwszej miesiączki. Odkrycie mocy obarczone zostaje traumatycznym wydarzeniem, które na zawsze położy się cieniem na jej życiu. Gdy trafi do wspomnianej placówki, pozna inne osoby, tak jak ona próbujące okiełznać zarówno nadprzyrodzone umiejętności, jak i hormony.

 

Nie pomagają rodzice, którzy mają oczekiwania w stosunku do nastolatków. Przecież tyle pieniędzy włożyli w ich rozwój! Dorastanie to jedno. Osoby bohaterskie mają bowiem przede wszystkim rozwikłać sprawę tajemniczych eksperymentów, za którymi stoją władze szkoły. Wątek mocno przewidywalny i niejednokrotnie już portretowany na dużym i małym ekranie.

 

Najciekawsze w „Gen V” są analogie do problemów ze zdrowiem psychicznym nastolatków. Aby Marie „uruchomiła” swoją moc, musi przeciąć swoją skórę. Inna bohaterka, Emma (świetna Lizze Broadway) może zmniejszyć się do rozmiarów Calineczki, ale może też być wielka jak Godzilla. Osiągnie to, gdy – odpowiednio – wystarczająco dużo zwymiotuje lub się naje. Dobrze prezentowana jest też niebinarność jako element supermocy jednej z osób. Jeżeli ktoś lubi „The Boys”, pewnie z przyjemnością ponownie zagłębi się w świecie serialu, nawet jeśli w trochę innej (czyt. nudnej) odmianie.

Natomiast nowicjuszom i nowicjuszkom, „Gen V” odradzam.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
2
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0