fot. materiały prasowe serialu „Branża”

Oglądać? Top 3 najlepszych seriali 2024 (cz. 2)

Druga połowa 2024 powiększyła tylko serialowy niesmak, który pozostał po pierwszych sześciu miesiącach roku. Mimo ubiegłorocznego przestoju spowodowanego strajkiem scenarzystów w Hollywood, wyprodukowano dużo, za dużo.

Być może najpierw należało zawalczyć o samą pracę, a dopiero później przyjdzie czas na jej jakość? Jednym z postulatów było też ograniczenie znaczenia sztucznej inteligencji w pracy twórczej. Palący problem, tym bardziej, że niektóre seriale coraz bardziej przypominały inne, lepsze, jak gdyby zdarzył się jakiś glitch w czasie kręcenia. Jak gdyby AI miksowało fabularne tropy znane z innych, lepszych produkcji i wypluwało gotowe DZIEŁO.

 

Co, jeśli przeniesiemy Tony’ego Soprano do uniwersum DC? Puf – mamy niefortunnego „Pingwina” z Colinem Farrellem w kostiumie. Podobno finał jest świetny.

Niestety nie dotrwałem, bo „Rodzinę Soprano” już widziałem. Niewątpliwie w potworkach przodował Apple TV+ (co – patrząc na historię tego streamingu – nie powinno dziwić, choć nadal to robi). Dostaliśmy „Kobietę z jeziora” z Natalie Portman – serial snobujący się na feministyczne przepisanie thrillerów kryminalnych, gdzie przeważnie ginie kobieta (tu czarnoskóra) – nudziarstwo, w którym braki scenariuszowe tuszowano sennymi marami. Nie lepsze (a nawet gorsze, zważywszy na nazwiska w ekipie) było „Sprostowanie” w reżyserii Alfonso Cuarón z Cate Blanchett w roli głównej. Kolejne kuriozum, które wyciera sobie gębę ruchem MeToo.

 

„Co robimy w ukryciu”, fot. materiały prasowe

Nie sprawdził się również trzeci sezon kultowego już „Miśka” o szefie kuchni z przedmieść Chicago, który po urodzeniu musiał wpaść do kotła traumy i goryczy.

Egoistyczny, biało-męsko-hetero-centryczny – staje się coraz trudniejszy do zniesienia. Czas ruszyć z fabułą z miejsca! Nie do końca udał się również trzeci sezon moich ulubionych „Kulawych koni” o szpiegach looserach z MI5 z odrażająco wspaniałym Garrym Oldmanem. Aby zachować dobre tempo, w scenariuszu zgubiła się logika. Poza tym pozycjonowanie postaci Hugo Weavinga jako arcywroga dla Rivera Cartwrighta, a więc bohatera w domyśle powracającego, nie wydaje się dobrym pomysłem. Główny bohater zawsze będzie miał „większe zło” do pokonania niż to, które zagraża mu w danym sezonie.

 

Polskie seriale przemilczę, z wyjątkiem bardzo dobrych „Matek pingwinów” o codziennych zmaganiach rodziców dzieci z różnymi niepełnosprawnościami. Zabawne, wzruszające, nieoczywiste, z rewelacyjnymi kreacjami aktorskimi (Magdalena Różczka przechodzi samą siebie).

„Co robimy w ukryciu”, fot. materiały prasowe

Poniżej podrzucam topkę produkcji, które uznałem za najciekawsze w mijającym półroczu. Dwie z nich są arcydzielne. Zdecydowanie warto je nadrobić. 

 

  1. „Co robimy w ukryciu” i „Ktoś, gdzieś”, Max

Zaczynam od oszukaństwa, bo od dwóch tytułów. Jednak, po pierwsze, mają one ze sobą dużo wspólnego.

 

Przede wszystkim to komedie, a tych naprawdę dobrze zrobionych to ze świecą szukać.

Po drugie, dobiegają do mety (kolejno: szósty i trzeci sezon). „Co robimy…” to niepoprawna i arcyzabawna produkcja o trzech wampirach (jeden jest energetyczny!) i wampirzycy, którzy zamiast podbić świat, zgnuśnieli w chacie na Long Island. Towarzyszy im chowaniec Guillermo, w pewien sposób będący ich przewodnikiem po współczesności. W pożegnalnym sezonie twórcy cisną bekę z korporacyjnej harówki niczym z „Wilka z Wall Street” (Nadja odgrywająca biurwę to coś przewspaniałego), bawią się konceptem dr. Frankensteina czy „Pogromców duchów”. To też świetny przykład, jak nie zrzynać, tylko tworzyć pastiszowy, ironiczny kolaż. Wyborne!

 

 

„Ktoś gdzieś”, fot. materiały prasowe

Natomiast „Ktoś, gdzieś” to pożegnanie z lekko sentymentalną, acz przez to wcale nie mniej zabawną historią Sam (rewelacyjna Bridget Everett), która w każdym sezonie zmaga się z życiem.

W pierwszym pracuje za grosze w nudnej robocie, ma marny kontakt z dysfunkcyjną rodziną, a do tego jej ukochana siostra właśnie umarła. Wraca w rodzinne strony i z braku lepszego pomysłu na siebie – zostaje. Tu zwiera szyki z kolegą z dzieciństwa Joelem (równie wspaniały Jeff Hiller). Zaprzyjaźnia się też z drugą siostrą Tricią (moja ulubiona Mary Catherine Garrison). Serial to pochwała wybranej rodziny i odnajdywania radości z codzienności. Wiem, że to wszystko brzmi banalnie, ale naprawdę takie nie jest. „Ktoś, gdzieś” nie jest przekombinowane, przejaskrawione, fabularnie rozbuchane. Siłą jest tu przyziemność, też ambicjonalna, głównych bohaterek i bohaterów (Sam, mimo że ma świetny głos, nie marzy o Broadwayu). To również serial o chodzeniu z życiem na kompromis. Do tego naprawdę zabawny!

 

  1. „Nic nie mów”, fot. materiały prasowe

    „Nic nie mów”, Disney+

Serial limitowany typu turbo! Oparty jest na reportażu Patricka Raddena Keefe’a o tym samym tytule. To dziejąca się na przestrzeni kilkudziesięciu lat historia dwóch sióstr Dolours (w dwóch wersjach czasowych grają je równie fenomenalne Lola Petticrew i Maxine Peake) i Marian (Hazel Doupe i Helen Behan) mieszkających w Belfaście za czasów największej aktywności IRA, kiedy to za jej sterami stały osoby ledwie dwudziestoletnie.

 

Opowiada o radykalizacji sióstr, od uczestnictwa w pokojowych marszach po coraz bardziej krwawe akcje terrorystyczne.

To trzymający w napięciu thriller, który podważa moralność widowni (przecież kibicujemy terrorystkom!). Twórcy wpuszczają nas w maliny, bowiem fabuła zaczyna się, jak wiele (słusznie) ostatnio popularnych przedstawień kobiecych perspektyw zawodów/sytuacji/miejsc kojarzonych głównie z mężczyznami. „Nic nie mów” nie jest do końca o tym.

 

„Nic nie mów”, fot. materiały prasowe

Jest bardziej o banalności popełniania zbrodni (bo nawet nie o zło tu chodzi) w imię idei.

Świetnie wypada też powiązanie bycia członkiem/członkinią organizacji zbrojnej z dojrzewaniem, bo pozwala na dyskusję o pozornym uroku poczucia bycia częścią czegoś „wielkiego”, „ważnego”, czegoś cool, by później zaliczyć twarde lądowanie. Świetna rzecz!

 

  1. „Branża”, Max

„Branża”, fot. materiały prasowe

Trzeci sezon brytyjsko-amerykańskiego majstersztyku z akcją w świecie londyńskiej finansjery to nie tylko produkcja w swojej najlepszej odsłonie, ale w ogóle, najlepsza w tym roku. Od samego początku „Branża” eksploruje życie młodych osób, które wkraczają (choć w trzecim sezonie już w czasie przeszłym) w świat wielkiej bankowości, posługują się trudnym do rozszyfrowania żargonem (rozumiem tylko: kupuj/sprzedaj), biorą narkotyki, by jakoś dać radę, zapracowują się (niemal) na śmierć i wikłają w toksyczne relacje (z sobą nawzajem, ale też z przełożonymi).

 

Serial charakteryzuje niesamowite tempo, a dialogi wyrzucane są z prędkością karabinu maszynowego. Szybkość fabuły nie pozwala też odwrócić wzroku.

Do stałego aktorskiego gangu w tym sezonie dołączył Kit Harington (John Snow z „Gry o tron”), który gra twórcę proekologicznego startupu energetycznego z lordowskim tytułem w kieszeni. To pretekst do skoncentrowania się na greenwashingu i „zielonej” ściemie, na której jadą możni tego świata.

 

„Branża”, fot. materiały prasowe

Przerażająco aktualne. „Branża” nie bierze jeńców wśród widowni.

Jeśli ktoś nie skrzywił się na odcinku, w którym bohater w obskurnej toalecie, z uwalonym narkotykami nosem, masturbuje się do porno i jednocześnie trzyma swoje nowo narodzone dziecko, niech podniesie rękę. Bo taki właśnie jest ten serial – każe nam skoczyć na główkę w mroczne odmęty ludzkiej psychiki.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
0
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0