Pieśń jako drogowskaz
Opublikowano:
12 kwietnia 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„Chciałem, by tę książkę dało się usłyszeć, bo pisząc ją, miałem przed oczyma bezkres Australii i słyszałem wiele dźwięków” – wyznaje Radosław Nawrot, autor książki „Góra Kościuszki”.
Barbara Kowalewska: Jedną z najbardziej fascynujących scen w pana książce jest ta związana z pieśniami, które służyły Aborygenom do trafnego poruszania się w terenie, często na duże odległości. Przedstawia pan taką pieśń jako rodzaj mapy wyznaczającej kierunek, rytm poruszania się; w jej treści zawiera się wszystko to, co mija się po drodze. Trudno znaleźć lepszy przykład na inteligencję i skuteczne rozwiązywanie problemów u plemion pierwotnych, które za czasów Strzeleckiego uważano niemal za zwierzęta pozbawione rozumu. Proszę opowiedzieć więcej o tych „muzycznych mapach”.
Radosław Nawrot: Zacznę od tego, że zależało mi na tym, by Aborygeni byli ważnymi bohaterami książki. Podjąłem się tego, chociaż mało o nich wiemy. Ciekawe jest, dlaczego dawali się tak długo tłamsić, poniewierać i mordować w czasach kolonialnych. Opierając się na dwóch przewodnikach McArthura, wykorzystałem jako protagonistów postacie prawdopodobnie prawdziwe, nie musiałem tworzyć ich od zera.
Nie wiemy nic o spotkaniach Strzeleckiego z Aborygenami, ale znamy jego stosunek do rdzennej ludności, który wykształcił się podczas jego pobytu u plemion tubylczych w USA – po powstaniu Tecumseha (do 1811 roku) i Czarnego Jastrzębia (1832), a potem gdy był w Brazylii, która jako ostatnia zniosła niewolnictwo. Strzelecki widział, że rdzenni mieszkańcy są traktowani jak zwierzęta i mordowani.
Wracając do moich bohaterów: opisując ich zwyczaje, musiałem wejść w ich skórę. Wiem, jakie w Australii są odległości, pogoda, krajobraz. Aborygeni australijscy nie znali koła czy łuku. Swój sukces – przetrwanie zawdzięczają przystosowaniu do wymogów natury. Jednym z elementów tego przystosowania był sposób mierzenia odległości i czasu.
Wracając do pytania, nie wiem, czy wykorzystanie pieśni w poruszaniu się w przestrzeni tak dokładnie wyglądało, ale wydaje mi się, że tak. Dlaczego? Przeczytałem kilka książek o mitologii Aborygenów i dowiedziałem się, że ich zdaniem przodkowie po śmierci zmieniają formę swojego istnienia i towarzyszą żyjącym poprzez obecność w elementach przyrody. Od przodków uczyli się też pieśni, które były ważną częścią tradycji. Wiemy, że Aborygeni używali śpiewu do orientacji w terenie, do wyznaczania nimi granic i tras.
Pieśni przekazane przez przodków odpowiadały topografii terenu. Prawidłowo wykonane, pozwalały się nie zgubić. Tego nie wymyśliłem. Chciałem, by tę książkę dało się usłyszeć, bo pisząc ją, miałem przed oczyma bezkres Australii i słyszałem wiele dźwięków. Wprowadziłem więc do „Góry Kościuszki” różne odgłosy, jak np. dźwięk trąb didgeridoo, które służyły Aborygenom do komunikowania się między sobą na duże odległości.
BK: Wielkopolski podróżnik zostawił znaczący ślad na odległym kontynencie. Strzelecki od niedawna zaczyna być w Poznaniu doceniany i wspominany. Ubiegły rok został nazwany jego imieniem. Pan jednak twierdzi, że wciąż niewiele o nim wiadomo. Czego nie wiemy?
RN: Paradoks polega na tym, że więcej o nim wiemy z czasów australijskich, niż z okresu, gdy żył w Polsce. Wiemy, że po powstaniu listopadowym, w latach 30. XIX wieku spotykał się w Paryżu z emigracją, w Hotelu Lambert. Założyłem, że mógł tam spotkać Mickiewicza, Słowackiego, Chopina – symbole naszej kultury. Być może to, że działał głównie poza Polską, sprawiło, że przesunięto go u nas na margines, mimo że miał tak znaczący wkład w światową cywilizację. Jego nazwisko funkcjonuje rzadko w nazwach ulic, lotnisk czy pociągów.
Wiele do myślenia dała mi pewna scena w czasie Euro 2012. Ponieważ Poznań, jako miasto – organizator, wylosował Irlandię, przyjechały dziesiątki tysięcy irlandzkich kibiców. I proszę sobie wyobrazić, że śpiewali m.in. pieśń o zesłaniu do kolonii karnej w Australii, w której była mowa o… Strzeleckim. Polski podróżnik ratował ludzi przed głodem w Irlandii. Gdy w Poznaniu odsłaniano pomnik Strzeleckiego, przyjechali przedstawiciele Australii i Irlandii, bo go wciąż wspominają. A my jak wypadamy na tym tle?
BK: Co znalazł pan w archiwach podczas zbierania materiału do książki? Czy zachowały się jego listy do Adyny, kobiety jego życia?
RN: Korzystałem z notatek Strzeleckiego, które robił jako geolog i mineralog, tyle że dla laika to na dłuższą metę pasmo nudy. Jego zapiski pokazały mi jednak, jak formułował myśli, jak się zmieniał w podróży, i jak zmieniał się jego stosunek do Adyny.
Listów do niej zachowało się niewiele, najbardziej znany jest ten napisany po zdobyciu Góry Kościuszki. Michał Bauer, biograf Strzeleckiego, twierdzi, że podróżnik nie wysyłał tych listów do Polski i że to Adyna znalazła go w świecie i jej list doszedł do niego. Swoje listy Strzelecki zaczynał zwrotem: „Kochana Adyno, gdybyś mogła tu być”. Spotkanie w Genewie, którego opis umieszczam w książce, jest prawdziwe. Adyna wyszła z tego spotkania wstrząśnięta, bo ona nadal darzyła go uczuciem, a on był już innym człowiekiem.
Być może na początku zdobycie Adyny było dla Strzeleckiego motywacją do podróży, ale potem to się zmieniło. Był żądny dalszych wrażeń, zrobił biznes, zarabiając na kamieniach.
BK: Był pan kilkakrotnie w Australii. Jak na tak daleki kraj, to niecodzienne. Czy szedł pan szlakiem Strzeleckiego?
RN: Nie, nie szedłem jego śladami, ja mogłem pojechać znacznie dalej, gdyż świat się już mocno zmienił. Objechałem prawie całą Australię, na co Strzelecki w tamtych czasach nie miał szans. Chociaż i tak górował nad nami, bo był pionierem, nie miał nic, szedł w ciemno. Trzeba sobie wyobrazić, że w latach 30. i 40. wyprawa do środka lądu była wielką niewiadomą i wiązała się z ogromnymi niebezpieczeństwami. Takie przedsięwzięcia kończyły się często tragicznie – przyczyną śmierci mógł być brak wody, głód, atak dzikich zwierząt lub Aborygenów.
BK: Australijski interior był wówczas białą plamą na mapie świata.
RN: Tak, Strzelecki nie wiedział, co tam jest, to były początki eksploracji kontynentu. Dla mnie podróże do Australii były fascynujące, w pewnych sytuacjach też miałem serce na ramieniu. Ale nie wiem, czy zdobyłbym się na to, na co poważył się Strzelecki.
BK: Czy w powieści wykorzystał pan także swoje własne przeżycia z wypraw?
RN: Tak, wiele scen opiera się na sytuacjach, które mi się przytrafiły. Na przykład przeżyłem odcięcie z powodu pożaru buszu. Nie wiedziałem, jak długo to potrwa, skończył się na dwóch dniach. Miałem też spotkanie z lirogonem, który jest świetnym naśladowcą dźwięków.
Australijczycy opowiadali mi, że słyszeli czasem zniekształcone głosy ludzkie i piosenki Michaela Jacksona. Przeżyłem też nagły nalot kukabury, ktoś nagle zaczął się śmiać za moimi plecami, odwracam się i widzę ptaka, który się śmieje. Na marginesie: moim marzeniem było, by w książce ukazały się ilustracje niezwykłych australijskich zwierząt. Wydawnictwo Miejskie Posnania włożyło wysiłek w to, by takie znaleźć.
Jestem zakochany w tych starych rysunkach, mają niepowtarzalny klimat.
BK: Co pana szczególnie zadziwiło na kontynencie australijskim?
RN: Na przykład to, jak ważna jest tam znajomość prognozy pogody. Może to się wydawać banalne, ale tam ma to często znaczenie dla przetrwania, bo to kontynent ekstremalnych zjawisk. Na przykład nie jest niczym dziwnym, że w jednym miejscu jest tam pożar buszu, a 200 km dalej w tym samym czasie – powódź. W Australii czuje się, że człowiek jest kruchy. Zaskoczył mnie także relatywny stosunek do czasu i przestrzeni, inne ich rozumienie niż u nas. Na przykład tego kontynentu mówią, że droga z punktu A do punktu B trwa „około tygodnia” i to „około” jest dla nich normalne. Tam to nie ludzie o wszystkim decydują, a raczej żywioły.
BK: Jest takie zdanie w książce, którym charakteryzuje pan Strzeleckiego: „Nigdy nie czuł większej ekscytacji niż wtedy, gdy zanosiło się na odkrycie czegoś nowego…”. A pan? Czy to także pana wyznanie? Czy zanosi się na coś nowego?
RN: Tak, najbardziej lubię chwilę, gdy siadam do pisania nowej książki. Potem jest trudniej, fabuła czasem idzie w inną stronę, niż planowałem, bohaterowie wyrywają się na wolność, książka zaczyna żyć swoim życiem. Bardzo mi się to podoba, to mój ulubiony moment pisania. Pracuję teraz nad kolejną powieścią, ale nie wiem, jak się skończy. To historia z czasów II wojny światowej. Jako dziecko pisałem do szuflady teksty – to były rozpoczęte książki, ale jako młody człowiek nie miałem determinacji, by je kończyć. Co ciekawe, większość z nich była o II wojnie światowej. Teraz wracam do tego okresu. Pisanie tej książki oznacza odkrywanie nowych faktów związanych z Poznaniem.
Radosław Nawrot – rocznik 1973. Wieloletni dziennikarz Radia Afera (od 1992 roku), „Gazety Wyborczej” (od 1995 roku) i Interii (od 2021 roku). Pisarz i autor takich książek jak „Okoń” (o piłkarzu Mirosławie Okońskim), „Najsłynniejsze mecze Lecha Poznań”, „Szachownica” (o powstaniu wielkopolskim), „Gaspar da Gama” (o XVI wieku), „W nogi, panie prezydencie” (o wystawie PeWuKa i 1929 roku), komiksów o polskich olimpijczykach i meczach Lecha Poznań z FC Barcelona. Miłośnik sportu, historii, zoologii i podróży. Konsultant książek i filmów przyrodniczych. Odwiedził ponad 100 krajów świata. Laureat teleturnieju „Wielka gra”.